Fanfik jest trochę o muzyce, ostrzegam więc przed nisko latającymi
odniesieniami do zespołów głównie z lat 70-90, aczkolwiek to co naprawdę
jest konieczne, będzie linkowane, więc żadna wiedza nie jest potrzebna. Akcja dzieje się w Niemczech z powodów czysto pragmatycznych, co jednak
staram się wykorzystać i wycisnąć, ile można z otoczenia.
Sam tytuł opowiadania to tytuł piosenki szkockiego zespołu Simple Minds, z płyty „Good News From The Next World”.
Sam tytuł opowiadania to tytuł piosenki szkockiego zespołu Simple Minds, z płyty „Good News From The Next World”.
Tekst dla Ird. <3 I czekam na SasuNeji!
Beta: Skidayo <3
Hypnotised
Część I
Nie, nie dzwoń, nawet się nie fatyguj, żeby
dzwonić. Ja zadzwonię, ja sam do ciebie zadzwonię, dobrze? Dzisiaj do wieczora
się odezwę, na pewno. No, do usłyszenia.
Nie odzywał
się już nigdy więcej. Ciasny uścisk na pożegnanie, może jakiś pocałunek całkiem
pozbawiający oddechu i chyba obiecujący prawdziwe fajerwerki na kolejnym
spotkaniu in spe i… tyle. Koniec historii. Karteczki z numerami darł na
malutkie kawałki i wrzucał do ulicznych koszów; w mieszkaniu wpadał do łazienki
i numery zapisane w pośpiechu na przedramionach i dłoniach tarł namydloną
szczotką tak długo aż liczby w końcu zniknęły i skóra była czerwona — znak, że
nawet cień cyfry nie da się teraz odczytać. Komórki szczęśliwie nigdy wtedy ze
sobą nie zabierał, z jej pamięci więc nie musiał niczego usuwać. A pytania o
swój numer zbywał jakimś mało śmiesznym żarcikiem o braku pamięci do liczb, czy
może postępującej sklerozie. Co dziwne raczej nie nalegali. Pytanie padało,
potem odpowiedź i najczęściej temat się urywał, jakby nigdy nie został zaczęty.
Więc już
nic, już nic; żadnych pokus, żadnych prostych ścieżek — kontakt właściwie
urwany. W tak dużym mieście, nawet bez specjalnych starań, nietrudno było
nawet, żeby to „właściwie” zmieniło się w „naprawdę”, więc Kakashi czuł się
całkiem spokojny.
Gdyby miał zapytać sam siebie,
dlaczego tak robił — nie odpowiedziałby od razu. Prawdopodobnie sam nie do
końca wiedział dlaczego i udzielenie odpowiedzi tak z marszu, byłoby
zdecydowanie za trudne. Na pewno w ten sposób czuł się trochę bezpieczniej — nie
nawiązując z ludźmi bardziej zażyłych emocjonalnie kontaktów, niż te co miały
miejsce. Nie angażując się tak naprawdę w nic, nie wychodząc poza granice zmuszające
człowieka do zobowiązań lub, co gorsza, do przywiązania. Takie zaangażowanie
było właśnie poniekąd przerażające i Kakashi mimo ponad trzydziestki na karku
wolał trzymać się od niego z daleka.
Więc po głębszym zastanowieniu
najprawdopodobniej odpowiedziałby, że chodzi właśnie o zawsze kiedyś się
pojawiającą kwestię zaangażowania, zobowiązań i przywiązania. A mu było dobrze
samemu ze sobą i nie sądził, że chce to zmieniać, że chce zmieniać cokolwiek. Pozostawało
darcie kartek z numerami i wariackie ścieranie tuszu z dłoni.
***
— I jak ci tam, dobrze, źle,
Kakashi? Jesz śniadania i obiady? Czy tam w ogóle mają coś innego do jedzenia
poza kiełbasą i golonką?
— Tak, dobrze. I tak, jem i coś
poza kiełbasą też mają.
— Co? Sałatkę ziemniaczaną z
piwem?!
— Też. A tak poza tym, to nie
wiem, wszystko…?
Westchnął do mikrofonu i oparł
się ręką o parapet, zerkając przez okno. Laboratorium znajdowało się na
poziomie minus jeden, trochę poniżej poziomu gruntu, więc większą część pola
widzenia zajmowała trawa i niebo; dopiero jak się wychylić widać było jakieś
fragmenty bliższych zabudowań uniwersyteckich. No i od czasu do czasu nogi
przechadzających się chodnikiem ludzi. Kakashi nie wiedział, co jest
nudniejsze, patrzenie przez okno, za którym nic nie ma, czy rozmowa. Bo dzwoniła
do niego matka, oczywiście. Przynajmniej raz w tygodniu stał w tym ogniu
telefonicznych pytań, z których każde było albo totalnie głupie, albo całkiem
wręcz idiotyczne. Tyle dobrego, że teraz, wyjechawszy do Niemiec na pół
roku, nie musiał znosić podobnych pytań twarzą w twarz — bo zwykle zdarzało mu się to raz na dwa
tygodnie, ale na żywo przy obiedzie. Co znaczy, że wtedy chyba jednak było dużo
gorzej, bo tutaj mógł czasem albo nie odebrać, albo powiedzieć, że nie ma
czasu, a tam nie mógł uciec do tak paskudnych wymówek.
Ciężko było coś takiego mówić,
ale matka dość mocno go męczyła. Sama jej obecność — tak jakoś denerwująco
ekstrawertyczna, choleryczna i gadatliwa. Czasem podczas takiego obiadu myślał
sobie, że coś musiało kiedyś pójść nie tak i sam Kakashi urodził się
zgorzkniałym staruchem, a jego matka dzięki temu otrzymała wieczną młodość.
Nawet mimo tej drobnej siateczki zmarszczek przy oczach. No albo że po prostu
wdał się w ojca całkowicie, nie tylko w kwestii wyglądu i przedwczesnego
siwienia.
— Jak to wszystko, co znaczy
„wszystko”?
— Że w sumie wszystko to samo co
u nas. Mamo, naprawdę, to nie jest drugi koniec świata, jak byłem w Azji to
nawet nie zadzwoniłaś, a teraz…
— Tam byłeś tydzień, tutaj masz
być całe pół roku! — pisnęła. — Po prostu się troszczę, jesteś moim jedynym
dzieckiem i w ogóle jakoś tak mi smutno, jak nie ma cię obok i martwię się, że
nikt ci śniadania nie zrobi, ani kolacji…
— Umiem sobie zrobić śniadanie i
zrobię, nawet jeżeli będzie to tylko i wyłącznie ta twoja golonka. Mamo, serio,
jestem już na to za stary.
— Jak sobie chcesz, ale
martwiłabym się mniej, gdybyś miał kogoś, kto mógłby być odpowiedzialny za
twoje odżywianie i wysypianie się. Bo pewnie nadal zamiast pójść wcześniej
spać, chlejesz kawę i śpisz po cztery godziny na dzień, bo myślisz, że tak
lepiej sobie organizujesz czas.
Kakashi przewrócił oczami — to
nie prowadziło donikąd. No i przy okazji było niebezpiecznie bliskie prawdy.
— Muszę kończyć, kataliza nie
może czekać dłużej, wiesz. Zadzwonię kiedyś, okej? Pa.
Szybko nacisnął czerwoną
słuchawkę i odłożył telefon na parapet. Sięgnął po papierowy kubek z kawą z
automatu, który położył tam wcześniej.
To nieco przerażające, jak
strasznie nadopiekuńcza była ta kobieta — myślałby kto, że pewne rzeczy kończą
się z wiekiem, że jak dziecko skończy tę dwudziestkę, czy trzydziestkę, to
matkom ten kwoczy instynkt trochę przechodzi, ale gdzie tam. Lepiej dzwonić i w
każdej rozmowie napomykać, jak to by Kakashiemu dobrze zrobiło, gdyby się
ożenił w końcu, nawet z również chemiczką, nawet z Niemką, nieważne, ale
powinna gotować pożywne angielskie śniadania, bo Kakashi bez tych pewnie na
obczyźnie usycha i już dawno ledwo trzyma się na anemicznych nogach, napędzanych
jedynie tą okropnie mocną niemiecką kawą.
Cóż — Kakashiemu nie pomagał fakt, że sam gotować nie umiał. Jego dania nie
okazywały się co prawda przesolonymi, spalonymi węgielkami, ale były po prostu
niesmaczne w taki bezbarwny tekturowy sposób. Jego śniadania więc, o ile już
były, nie prezentowały sobą wysokiego poziomu pożywności, jedynie taki, który
wystarczał do przeżycia. Jedyne co mu wychodziło to dekorowanie talerzy;
przynajmniej ta niezjadliwa papka, jaką zwykle okazywały się efekty jego
kucharzenia, prezentowała się zachęcająco. Chociaż ciężko było uznać to za
jakiś wielki plus.
Kakashi wypił
duszkiem resztkę kawy i zgniótłszy kubek, wyrzucił go do kosza. Kataliza nie
może czekać? Mając na uwadze, że nic nawet nie zaczął i że było już po
szesnastej, nie było nawet sensu brać się do tego, jeżeli znowu nie chciał
siedzieć w laboratorium do późnej nocy. Nadgodziny jakoś tak się nie opłacały,
skoro miał płaconą stałą kwotę miesięcznie i pieniądze z grantu na badania,
niezależnie od tego ile godzin faktycznie spędzał, siedząc w masce nad
odczynnikami. Wyniki liczyły się tutaj dużo bardziej.
Raz został do dwunastej i skończyło się na tym, że zamknięto go w budynku i
siłą rzeczy zmuszony był do spędzenia nocy samotnie wśród zlewek i czyichś notatek
na temat sit molekularnych, które znalazł na stole. Jeden z jego
współpracowników, doktorant, Sasuke Uchiha, prawie dostał zawału rano, kiedy
nadepnął mu na nogę i nawet z tego zaskoczenia Kakashi został oblany
praktycznie wrzącą herbatą. Zresztą, od tego czasu Kakashi najwyraźniej stał
się podejrzanym o zbyt daleko idący patologiczny pracoholizm, co chyba odrobinę
zagrało na ambicji Sasuke — co prawda jeszcze nie zdecydował się na nocleg, ale
w pracowni jakoś częściej pojawiał się o świcie.
No cóż,
pomyślał Kakashi, pewnie i na noclegi przyjdzie czas, jeżeli doktorat Uchihy
wejdzie w fazę krytyczną przepisywania całości od nowa po raz pięćdziesiąty, a
wyniki badań nagle zupełnie przestaną pokrywać się z hipotezą i nie będzie miał
w sumie nic istotnego do zaprezentowania na bardzo ważnej konferencji, o której
przypomni mu się na tydzień przed. Ale do tej pory miną jeszcze co najmniej dwa
lata i Kakashiego już tutaj nie będzie, więc raczej nie będą musieli razem
dzielić się podłogą i ostatnimi łyczkami kawy, jak dwaj rozbitkowie na bezludnej
wyspie.
Mając na
uwadze to z jaką szybkością zbliżała się godzina siedemnasta, Kakashi zdecydował, że najlepszym co może teraz zrobić,
będzie spakowanie swoich gratów i wyniesienie się z laboratoriów jak
najprędzej. Jeszcze musi wstąpić do sklepu po drodze, bo jego lodówka świeciła
pustkami i poza zeschniętym żółtym serem, nie znajdzie w niej pewnie nic
szczególnego. Och, no i dobrze by było, gdyby napisał w końcu jakieś
sprawozdanie dotyczące tej syntezy dodatków do paliw silnikowych, bo inaczej kolejne
dni będzie musiał przekradać się korytarzami, żeby czasem nie wpaść na
profesora Orochimaru, któremu mocno na sercu leżały właśnie te cholerne paliwa.
Dość powiedzieć, że były to badania nie tylko istotne, ale też opłacalne w
związku z dotacjami od kilku dość prominentnych firm z Zagłębia Ruhry. Ale
pisać, to wszystko napisze sobie w domu; wszystkie dane ma zapisane albo na
komputerze, albo na pendrivie, więc chyba nic prostszego, jak potem to zebrać
do kupy.
…pod warunkiem, że mu się jednak dzisiaj będzie chciało.
Kakashi
kiwnął na pożegnanie dwóm kolegom, których udało mu się minąć w korytarzu i
wyszedł na piętro, gdzie mógł odebrać z szatni swój płaszcz. Zapiął guziki,
chwycił torbę z laptopem i wymaszerował z instytutu, wychodząc praktycznie prosto
na Universitätsstraße. Teraz tylko dojść na przystanek i przejechać te dwa
kilometry do Merowingerplatz, obok którego wynajmował na okres tego semestru nieduże
mieszkanie. Autobus powinien pojawić się maksymalnie za dziesięć minut i,
znając nieco punktualność Niemców, mógł raczej być pewny, że przyjedzie co do
sekundy.
Stanął przy
koszu, kilka kroków obok plastikowej budki z wielkim, zielonym „H” nad napisem
„Universität Süd” i zapalił papierosa.
Słyszał stłumiony szum samochodów jadących znajdującą się trochę niżej Münchener
Straße, od której oddzielał go dość wysoki i gęstawy pas drzew. Na ulicy
Uniwersyteckiej jednak było pusto i leniwie, jak to tylko może być w czwartkowe,
jesienne popołudnie. Nie minęło jednak jeszcze pięć minut, a względny spokój
został zburzony.
— Hatake,
sir! — usłyszał z lewej strony i zobaczył, już wcześniej wspomnianego, Sasuke
Uchihę biegnącego w jego stronę. Wyglądał jakby naprawdę bardzo spieszył się,
żeby jeszcze dogonić Kakashiego; miał niedopiętą kurtkę, zwykle starannie
ułożone czarne włosy były rozczochrane, a do piersi przyciskał plik
pogniecionych kartek, najpewniej z jakimś modelem. — Oh God, I thought I wouldn’t make it, but fortunately I did. — Tutaj
pewnie Sasuke uśmiechnąłby się, gdyby uśmiechał się na co dzień, ale uśmiech
był u niego tylko na specjalne okazje, więc rzadko sobie na niego pozwalał. To raczej
nie była specjalna okazja.
— Yeah, seems so — potwierdził Kakashi — i proszę, nie mów do mnie
„sir” — i płynnie przeszedł na niemiecki, który właściwie nie był aż tak
płynny, jak mógł marzyć, ale na pewno odrobinę lepszy niż angielski Sasuke. —
Masz jakąś niecierpiącą zwłoki sprawę, że goniłeś za mną aż tutaj?
— Tak. I
jeśli masz wolne popołudnie, mam też propozycję.
Oho,
pomyślał sobie Kakashi, jakąż to propozycję może mu ten młodziutki doktorant
składać i czy może być to propozycja nieprzyzwoita, skoro jest składana już za
murami laboratorium?
— Zależy od
tego, jak interesująca jest ta twoja propozycja — zażartował Kakashi.
— Obawiam
się, że nie aż tak bardzo. Chciałem się skonsultować w pewnych kwestiach
dotyczących materiałów węglowych. Znaczy, wiem, że w tym momencie ten dział nie
jest pana wiodącym, ale szukałem w Internecie jakichś pozycji na ten temat i
znalazłem abstrakt pańskiej pracy magisterskiej o materiałach węglowych jako
katalizatorach, więc pomyślałem, że mógłby mi pan pomóc z kilkoma kwestiami.
Kakashi zgniótł
peta na pokrywce śmietnika. No, ewentualnie…
— Okej,
Sasuke, mam wolne popołudnie. Mam rozkładać się z komputerem tutaj, na
przystanku, czy myślałeś o jakimś innym miejscu?
— O moim
mieszkaniu.
Prześlicznie,
ta propozycja jest chyba bardziej nieprzyzwoita, niż same materiały węglowe
mogą być.
— Dobra, a
dojedziemy tym — wskazał na właśnie nadjeżdżający czerwono-żółty autobus — czy
będziemy musieli w którymś momencie się przesiąść?
—
Pojedziemy moim samochodem.
Sasuke
mieszkał w dystrykcie drugim, około sześciu-siedmiu kilometrów od Uniwersytetu
Henryka Heinego, w Południowym Flingern. Droga nie była bardzo skomplikowana,
ale Kakashi niezbyt orientował się w topografii miasta i poza tym, że przez
moment jechali przez Werstener Straße, która prowadzi do Wuppertalu, nie bardzo
wiedział, jakimi ulicami się poruszali. Flingern, które jawiło się z okien
szarej vectry Uchihy, wyglądało na dzielnicę mocno przemysłową; co i rusz
mijali salony samochodowe oraz jakieś fabryki, czy przetwórnie otoczone
zeszpeconymi przez nieudolnych grafficiarzy murami. Nie wyglądało na specjalnie
studencką dzielnicę, bardziej na typowo robotniczą; nie było też zbyt piękne,
ale przy tym wszystkim pewnie wynajmowanie mieszkania w tej części miasta
wypadało trochę taniej, niż gdyby uprzeć się koniecznie na dystrykt trzeci, w
którym znajdował się uniwersytet. Zresztą, dojazdy, gdy posiadało się auto, a
parking pod Instytutem Chemii Organicznej i Makromolekularnej był tak ogromny,
nie sprawiały Sasuke raczej większych problemów.
Sasuke
zaparkował na poboczu, przy rządku kolorowych, niewysokich kamienic. Wysiedli z
samochodu i zatrzasnęli za sobą drzwiczki; Kakashi podążył za Uchihą w kierunku
bramy do jednego z budynków, zielonego. Mieszkanie Sasuke znajdowało się
praktycznie tuż nad dużą i ruchliwą, szczególnie o godzinie siedemnastej,
krzyżówką czterech dwukierunkowych ulic oraz torowiska tramwajowego. Samochody
teraz stały praktycznie zderzak przy zderzaku; gdyby ktoś chciał niepostrzeżenie
przebiec na drugą stronę ulicy, nie dałby rady, nie wpadając pod jakąś
ciężarówkę, czy może nawet tramwaj. No, i nie dusząc się przypadkiem od spalin.
Że też Kakashi zostawił swoje maseczki ochronne w instytucie!
— Balkon
mamy na szczęście od podwórka, nie od ulicy — powiedział Sasuke, kiedy wspięli
się już na ostatnie, czwarte piętro. — Inaczej chyba bym zwariował, gdybym miał
się uczyć, a ci kretyni z dołu nagle postanowili sobie zrobić korek albo jakąś
stłuczkę i zaczęli trąbić i się wydzierać.
Sasuke
otworzył mieszkanie, wpuścił Kakashiego do środka.
— Pewnie
jest pan głodny.
Kakashi nie
odpowiedział od razu, ale z samej miny wynikało, że istotnie, najedzonym by się
nie nazwał: — Cóóóż, nie zaprzeczę.
— Ciężka
sprawa, bo tak się złożyło, że w lodówce nie mam nic zdatnego do jedzenia,
chyba że chciałbym pana poczęstować makaronem z keczupem. Niech pan uwierzy, że
nie chcę.
Kakashi nie
był tym bardzo zdziwiony — sam miał praktycznie pustą lodówkę. To najwyraźniej
rzecz typowa dla chemików, nie mieć nic w lodówce i żywić się kawą, ewentualnie
mocną herbatą. Szczególnie dla chemików aspirujących do bycia naukowcami — musi
to być jakaś cecha gatunkowa.
— Zrobię
panu herbaty — zaoferował Uchiha, odwieszając płaszcz Kakashiego na wieszak
obok swojej kurtki i wskazując mu ręką, w którym kierunku iść — i zadzwonię do
kolegi. Zaraz kończy pracę, więc przyniesie nam coś do jedzenia. Poszedłbym
sam, ale to by pewnie zabrało trochę czasu, a naprawdę nie chcę pana
zatrzymywać nie wiadomo na jak długo. Przecież na pewno ma pan dużo ważniejsze
zajęcia.
—
Spokojnie, nie ma sprawy. Tylko wolałbym napić się jednak kawy, jeśli to nie
problem.
Rozsiedli
się w wąskiej, beżowej kuchni, w której każdy centymetr ścian był zawalony
przez szafki i regały wypełnione albo książkami, albo paczkami z makaronem. Książki
i luźne kartki papieru zagracały również parapet, górę lodówki i częściowo
podłogę.
W czasie gdy woda się gotowała, Sasuke wyciągnął filtr do kawy i zadzwonił do
tego wspomnianego kolegi, mówiąc, żeby kupił jakiś obiad na wynos i przytargał
do mieszkania. Aha, no i żeby kupił cztery porcje, a nie trzy, bo mają gościa.
Słuchawka coś odburknęła, ale chyba godząc się z rolą dostarczyciela jedzenia i
Uchiha po krótkiej chwili odłożył ją na bok. Na szczyt niewielkiej góry
uformowanej z książek, oczywiście. Sądząc po tytułach widocznych na grzbietach,
były to jakieś antologie romantycznych wierszy — co nie było już aż tak
oczywiste, a zwyczajnie dziwne, jeżeli wziąć pod uwagę profesję Sasuke i to że
na pasjonata poezji nie wyglądał.
Zanim pół
godziny później kolega Sasuke wpadł do mieszkania, trzaskając drzwiami, Kakashi
i Uchiha mieli za sobą już większą część tych konsultacji, które tak w
praktyce, wbrew przewidywaniom Kakashiego, okazały się bardziej chemiczne, a
mniej nieprzyzwoite. Faktycznie omawiali tylko materiały węglowe i ewentualnie
przydatne pozycje z bibliografii, czasami przerywane chemicznymi żarcikami.
Dość słabymi, porównywalnie do wiązań wodorowych, ale zawsze to była jakaś
odskocznia od nanorurek. Nie żeby Kakashi faktycznie chciał, aby te konsultacje
były nieprzyzwoite, z całym szacunkiem dla przystojnego wyglądu Sasuke, ale
raczej trudno byłoby to rozwiązać w odpowiedni sposób, kiedy widzą się
praktycznie codziennie. Nie byłaby to wtedy bardzo komfortowa sytuacja,
powiedzmy sobie szczerze.
— Heeej,
Sasuke, już jestem! O, a pana nie znam.
Do kuchni
wparował średniego wzrostu blondyn, praktycznie rzucając na stół foliówkami ze
styropianowymi opakowaniami.
— Naruto,
kretynie — burknął Sasuke na powitanie. — Ostrożniej z tym, co? Upaprałbyś mi
całe notatki. I komputer pana Hatake.
— Dobra,
dobra, przecież wszystko cacy, nie? Rozwaliło się? Nie, nie rozwaliło. Więc
może teraz jakieś: „dzięki, Naruto, jesteś wspaniałym przyjacielem i uratowałeś
mnie od śmierci głodowej”?
— No, dzięki
— odpowiedział Sasuke i poszedł wyciągać talerze i sztućce.
— To taki
trochę nerwus, widzi pan. O — jakby mu się nagle przypomniało, rzucił się w
stronę Kakashiego z wyciągniętą dłonią — Naruto Uzumaki, współlokator tego tam
gbura, pana magistra.
— Kakashi
Hatake. — Kakashi wstał, żeby uścisnąć dłoń chłopaka. — Pracuję z Sasuke w
laboratorium.
— Nie
widziałem tam pana wcześniej — stwierdził chłopak i usiadł przy stole, zerkając
pobieżnie na zapisane drobnym maczkiem notatki — a czasem byłem u Sasuke, żeby
mi pożyczył piątaka, czy coś, jak mi brakło, a brakowało mi… no, czasem.
—
Przyjechałem na semestr, w ramach specjalnego projektu badań oraz wymiany
kadry, więc faktycznie mogłeś mnie nie widzieć — wytłumaczył.
— Aaano, i
w sumie trochę pan brzmi, jakby nie stąd. Jest pan może z Berlina? Oni tak
trochę czasem inaczej mówią; bełkoczą, że nie można zrozumieć. Nie żeby coś,
noale.
Kakashi
poczuł się dziwnie — więc bełkotał. A do tej pory myślał, że jego niemiecki
jest w porządku. Może nie że jest idealny, bo zawsze miał problemy z wymową „r”
i z reguły trafiał w zły wariant, ale, no, mówił gramatycznie i… wyraźnie, no.
— Naruto,
pan Hatake jest Anglikiem — wtrącił się Sasuke znad blatu o dwa kroki od stołu.
—
Połowicznie — poprawił Kakashi.
— O, serio?
— Naruto zdziwił się niepomiernie. Możliwe, że przez myśl mu przeszło, że
Kakashi jakoś jednak podłapał berliński (1), będąc tam przypadkiem na
wycieczce, ale tego już nie powiedział. Wykrzyknął za to: — Ej, to świetnie,
zawsze chciałem sobie tak pojechać do Londynu pozwiedzać i takie tam. Na
zdjęciach wygląda ślicznie. Sasuke mógłby mnie kiedyś zabrać, ale on chyba
aspiruje do bycia chemikiem-teoretykiem. Bo wie pan, hehe, chemik teoretyk to
ten, którego nie stać na odczynniki, a Sakura, jego narzeczona, to tak jakby
spokojnie mu konto czyści co miesiąc. Tylko lepiej niech pan się aby nie
wygada, bo mnie ukatrupi i moja oszałamiająca kariera naukowa skończy się na
długo przed tym, zanim się zacznie.
Naruto
uśmiechnął się szeroko, ukazując cały garnitur białych zębów. Potem talerz
trzymany przez Sasuke tryknął go w głowę; spojrzenie Uchihy praktycznie ciskało
gromy i wystarczyło do tego, żeby Naruto szybko wstał, kiwnął głową na
pożegnanie i z talerzem w jednej ręce zniknął w korytarzu.
—
Przepraszam, jest trochę nadpobudliwy.
— Nie myśl,
że nie słyszałem, Sasuke! — Blond czupryna wyłoniła się na moment zza futryny.
Sasuke
przewrócił oczami i zanurzył swój widelec w makaronie.
— Nie masz
co przepraszać, to bardzo sympatyczny chłopak — zaśmiał się Hatake i również
sięgnął po sztućce.
***
Około godziny dziewiętnastej
trzydzieści wszystko, co miało zostać skonsultowane, zostało skonsultowane, a
wszystko, co miało zostać skonsumowane, zostało skonsumowane. To drugie nawet
znacznie wcześniej. Kakashi zbierał się do wyjścia i próbował właśnie grzecznie
odmówić propozycji, żeby Sasuke odwiózł go do domu.
— Dobra, Sasuke, pokaż mi tylko,
gdzie jest najbliższy przystanek i jakoś trafię.
— Nie darowałbym sobie…
— Niech będzie, że to za ten
obiad. — Kakashi puścił doktorantowi perskie oko, ale na Sasuke nie zrobiło to
żadnego wrażenia.
— Panie Hatake…!
I w tym momencie zadzwonił
telefon komórkowy Sasuke. Uchiha zerknął na wyświetlacz i przeprosiwszy,
odebrał. Z tonu i ze słów Kakashi wywnioskował, że dzwoni ta jego narzeczona i
faktycznie nie złoży się na to, żeby Sasuke Kakashiego odwiózł. Przynajmniej:
„Ale jak to kupiłaś szafę i dlaczego mają ją nam przywieźć za moment? Kochanie,
czy ty masz pojęcie, gdzie my ją postawimy?!” zabrzmiało jakby Sasuke trochę
nie było po drodze z odwożeniem Kakashiego.
Sasuke cmoknął zdegustowany i
najwyraźniej po prostu wkurzony.
— No, to w którą stronę
powinienem pójść? — spróbował jeszcze raz Kakashi.
— Ja… niech pan poczeka jeszcze
moment.
I Sasuke zniknął w jednych z
kilku drzwi przylegających do korytarza.
Kakashi westchnął. Położył laptop
na ziemi, na jasnych drewnianych panelach, i wziął się za porządniejsze
zapinanie płaszcza; teraz pewnie już będzie trochę chłodniej, a nie wiadomo,
ile taki spacer do przystanku może mu zająć. Widział tutaj tory tramwajowe,
jakiś przystanek był też niedaleko jego domu, może więc jakoś uda mu się dotaszczyć
się do tego mieszkania.
— Naruto pana odwiezie — przerwał
mu rozmyślania Sasuke — mam nadzieję, że to nie będzie dla pana problem. I jeszcze
raz bardzo dziękuję za pana pomoc i przepraszam, ze zabrałem panu aż tyle
czasu.
Problemem to nie było, tak
naprawdę. Poczekał moment aż blondyn zasznuruje swoje adidasy i chwyci z
wieszaka pomarańczową, sportową kurtkę. Pożegnał się z Sasuke i wyszli na
klatkę schodową, a potem już w ogóle na ulicę, szukając samochodu.
— Muszę się panu do czegoś
przyznać — odezwał się blondyn, kiedy już zamknęli za sobą bramę do kamienicy.
— Nie jeździłem autem od spokojnie dwóch lat, z jakimś tam jednym, czy dwoma
wyjątkami, więc jak przypadkiem spowoduję jakąś małą stłuczkę, muszę mieć z
panem sztamę. W sensie, że od razu ustalamy, że walnął w nas nieznany sprawca i
odjechał zanim zdążyliśmy się obejrzeć, a w ogóle to był zamaskowany. No i taką
oficjalną wersję mówimy Sasuke. Zgoda?
— Dlaczego tak pesymistycznie?
— Strzeżonego Pan Bóg strzeże,
czy coś. Oho, jest i ten nasz śliczny, srebrny opel. — Naruto wyciągnął
kluczyki i po niedługiej chwili obaj z Kakashim już siedzieli wewnątrz
samochodu. — Gdybym to auto potłukł, Sasuke udusiłby mnie gołymi rękami, a
potem pewnie poćwiartował i polał kwasem ot tak, dla stylu. Bo on może przy
panu na takiego nie wygląda, ale faktycznie jest strasznym człowiekiem. Znamy
się z gimnazjum, wie pan, a to szmat czasu, więc mogę to z całą pewnością
powiedzieć. Gdzie pan mieszka?
— Przy uniwersytecie, Plac
Merowingów, te okolice.
— To blisko. Myślałem, że
będziemy musieli gdzieś na drugi brzeg Renu jechać, czy na północ. Istnieje
szansa, że stłuczki nie będzie, bo znam drogę… Chyba. Nieważne, przekonamy się
za chwilę. — Naruto przekręcił kluczyk w stacyjce i uruchomił silnik. Potem
trochę cofnął i już za moment włączył się do ruchu ulicznego, stając na
światłach skrzyżowania. — Będziemy jechać koło Kiefernstraße (2). Nie wiem,
miał pan okazję zawitać w skromne progi tej ulicy?
— Nie, jeszcze nie — przyznał
Kakashi.
— Niech pan żałuje. Teraz nie ma
co tam jechać, bo o dwudziestej już ciemno, ale tak w dzień to prześlicznie.
Zaczęło się od squatersów w latach osiemdziesiątych, punk-rock takie tam, to
samo zresztą pewnie co w Wielkiej Brytanii, czy w Berlinie na Kreuzbergu; no i
rezultatem dzisiaj jest właśnie taka punk-rockowa ulica z każdym budynkiem
ozdobionym graffiti. A różne najprzeróżniejsze są; jak będzie miał pan kiedy
czas albo jak będzie pan odwiedzał Sasuke, niech pan mu każe się zaprowadzić.
To zresztą blisko od nas, bo jakieś sześćset metrów. O, albo jak ja kiedyś pana
spotkam na mieście, to sam pana zaprowadzę.
Naruto był zdecydowanie rozgadaną
osobą. Usta mu się nie zamykały od momentu kiedy opuścili mieszkanie i nic nie
zapowiadało tego, że zamkną się przez najbliższe piętnaście-dwadzieścia minut
podróży.
— Jak będę miał dzień wolny,
chętnie się wybiorę. Uwielbiam takie klimaty, mimo że teraz bardziej by mi
pasował pewnie jazz i jakieś francuskie wino — stwierdził Hatake. — Kiedyś, ładnych
kilka lat temu, zdarzyło mi się nawet być w zespole rockowym. Ale mocno nie
wypaliło i jednak nie zostałem gwiazdą rocka. Zresztą, grałem i tak tylko na
klawiszach, nie zostałbym bożyszczem nastolatków.
— O, o, właśnie minęliśmy tę
ulicę! — Naruto wskazał głową na szybę po swojej stronie. Kakashi nie zauważył
na niej zbyt wiele, tylko że były tam jakieś niezbyt wysokie kamienice i
zapalone lampy przy drodze. — I no co pan. Ja mam praktyczne zero umiejętności
muzycznych plus ewentualne pięć, jeżeli coś wypiję, bo wtedy mogę iść na
karaoke i jak towarzystwo jest odpowiednio znieczulone, to jakoś tak przestają
zwracać uwagę na to, jak strasznie fałszuję. Więc takie klawisze przy mnie to
jak niebo i ziemia, niech pan nie przesadza. Dobry syntezator, to dobry
syntezator, no i ja je bardzo lubię. A teraz chyba skręcimy w lewo… — Naruto
włączył kierunkowskaz i zmienił pas ruchu na skrajny.
— Mówiłeś, że często bywałeś u
Uchihy w laboratorium; też coś tam studiujesz? — zainteresował się Kakashi,
kiedy już wyjechali ze skrzyżowania. Mijali bloki mieszkalne i rozświetlone
witryny sklepów umiejscowione na parterach tychże; nic szczególnie ciekawego.
— Noo tak, ale szczęśliwie dla
świata nie chemię ani nic, czym można ludziom i sobie zrobić krzywdę. Rok
bawiłem na mediewistyce, ale to nie dla mnie, no i po raz kolejny spróbowałem
na literaturze, no i tadam! Licencjat obroniłem w tym roku, teraz jestem na
studiach magisterskich. Oczywiście Sasuke mówi, że to najgorszy możliwy
kierunek i że powinienem raczej pójść na informatykę, czy cokolwiek
przydatnego. No ale niech mi pan szczerze powie, jaki jest sens zostać słabym
informatykiem, co egzaminy zdaje na piątej poprawce, o ile ma to szczęście, że
w ogóle, i koniec końców nawet prostego programu nie napisze, bo nie. No jak
dla mnie ma to mało sensu. Dla pana ma?
— Nie, nie ma — uśmiechnął się
Kakashi, chociaż Naruto zaaferowany prowadzeniem samochodu raczej tego nie
zauważył. — Zawsze przecież możesz dostać Nobla z literatury.
— Haha, no oczywiście. Ale
literatura jest ogólnie ciekawa, chociaż mam fakultet bardziej z niemieckiej, niż
ogólnoświatowej, ale zawsze. Na przykład pracę licencjacką pisałem na temat
dwujęzyczności, w sensie, że jak autor posługuje się dwoma językami i tworzy w
obu, to ten ojczysty z reguły częściej zostaje dla takich spraw uczuciowych, a
ten drugi, obcy, dla spraw bardziej zawodowych i mniej… duchowych, że tak
powiem.
— Nigdy o tym nie słyszałem.
— No, gdybym miał na przykład
teraz przyjaciela z Chin, to on musiałby mi mówić, że mnie lubi po chińsku, a
ja mu po niemiecku, chociaż wtedy nie sadzę, że bym go zrozumiał, bo nie umiem
chińskiego. Och, i znowu w lewo…
Byli już
praktycznie na miejscu, Kakashi doskonale rozpoznawał sylwetki kilku budynków
przy praktycznie przyległej do jego ulicy Himmelgeisterstraße. Wszystkie tutaj
wyglądały bardzo do siebie podobnie; miały biało-brązowe elewacje, co czyniło
je również klonami kamienicy, w której mieszkał Hatake.
— W ogóle
to przepraszam, że tak ględzę i ględzę bez ładu i składu, ale chyba się trochę denerwuję.
Pewnie jazdą tym cholernym, wychuchanym cackiem Sasuke, ale może też tym, że
jadę z panem. I w efekcie zamiast siedzieć cicho po prostu gadam jak nakręcony.
Nie wiem, ale to trochę okropne, bo pewnie pana na śmierć zanudziłem, skoro nie
mógł pan wtrącić więcej niż po dwa słowa w mój monolog, bo rzecz jasna nie
dałem panu szansy.
Naruto
zwolnił do trzydziestu kilometrów na godzinę, szukając odpowiedniego zakrętu, o
którym domyślał się, że gdzieś tutaj powinien być.
—
A to naprawdę dziwnie wyszło, bo tak naprawdę to chciałem raczej dowiedzieć się
czegoś o panu, skoro już się poznaliśmy, a skończyło się na tym, że w sumie
wiem tylko, że pracuje pan z Sasuke. No i że jest pan nieodkrytą gwiazdą rocka
i gdyby nie chemia, byłby pan co najmniej tak sławny jak Sex Pistols czy The
Beatles.
— Bardziej
jak The Stranglers, obawiam się. I możesz mnie wysadzić tutaj, mieszkam o rzut
beretem i na pewno trafię.
Naruto
zwolnił i zatrzymał auto na pustej ulicy, kilkanaście metrów przed wjazdem na
plac.
— Chyba powinienem
od pana wziąć autograf tak na zaś. W razie gdyby pan chciał jednak zostać
gwiazdą rocka. Pech, że nie wziąłem żadnego zeszytu!
— To innym
razem. Miło się jechało, Naruto. Do zobaczenia kiedyś; może wtedy będziesz miał
notes.
***
(1) Gdyby kogoś interesowało, jak faktycznie niemiecki z
Berlina różni się od niemieckiego standardowego (tzw. Hochdeutsch, którym
jednak w Niemczech mówi większość), to takie podstawowe różnice wynikają z
zamiany „ich” na „ick”, końcówek „-es” na „-et” oraz „g” na „j”, więc np.
klasyczne „etwas gutes” może wyjść jako „etwat jutet”. Przykładem dialektu
berlińskiego jest ta piosenka. Warto zauważyć, że w dialekcie berlińskim występuje ogromna ilość słów z
pochodzenia polskich – w vidzie ok. 1:40 min. słychać słowo „Penunze” (które
widać też ok. 0:35 min.) znaczące nic innego jak „pieniądze”.
(2) Kiefernstraße na zdjęciach wygląda w ten sposób. Gdyby ktoś chciał pooglądać jeszcze
więcej tych malunków, znalazłam też filmik ze zdjęciami co ciekawszych z bliska.