Wszystkie kwestie krajoznawcze/statystyczne są faktem i niektóre
generalnie są niewyjaśnialne, o czym można przeczytać na początku rozdziału.
Dodatkowo, tym razem, odległości podaję w wielkościach natywnych, coby
dodać realizmu miejscowego. ;) Co jest przydatne w tym rozdziale: 1 mila = 1, 6
km.
Część V
W porównaniu
do innych miast Wielkiej Brytanii z Glasgow jest coś bardzo nie tak.
Nie chodzi chyba o położenie, ani o surowszy klimat niż na południu, w Londynie, gdzie Kakashi przeżył większą część swojego życia. Nie chodzi raczej też o w znacznej części piękną, wiktoriańską architekturę, ani nawet o historię miasta. To że coś nie było w porządku, widać było dopiero po przyjrzeniu się statystykom. To największe obok Edynburga miasto Szkocji, położone jeszcze nie w górach, ale praktycznie u ich stóp, raczej dość rozwinięte przemysłowo, ma wyraźnie niezbyt dobry standard długości życia mieszkańców. Żeby nie powiedzieć, że średnia długość życia generycznego glaswegiana jest bardzo kiepska.
I, co zabawniejsze, nikt tak naprawdę nie jest pewny, dlaczego to miasto położone nad rzeką Clyde, pełne długich kamienic z czerwonego lub żółtego piaskowca, ze świętym Mungiem i łososiami w godle może poszczycić się długością życia niższą nie tylko od położonego o niecałych pięćdziesiąt mil na wschód Edynburga, ale też od tej w Strefie Gazy. Naukowcy rozkładają bezradnie ręce, mamrocząc coś o „efekcie Glasgow” i całą sprawę starają się podsumować surowym klimatem, a może zanieczyszczeniami, a tak w ogóle to tą kulturą, wiedzą państwo, o czym mówię, o tej niewyedukowanej młodzieży, co zbiera się w gangach. To na pewno o to chodzi! O chuliganów. [1]
Faktem było, że istotnie mężczyzna urodzony we wschodniej części miasta rzadko dożywał wieku pięćdziesięciu pięciu lat. Faktem było też, że czasem strach wybrać się na wieczorny spacer, szczególnie w okolicach Calton, położonego na East Endzie, ale tak niska średnia długość życia naprawdę mogła być tłumaczona tylko jakimś specyficznym efektem Glasgow. To sprzyjało chyba też większej liczbie psychopatów niż w innych częściach Wielkiej Brytanii. A przynajmniej tak właśnie widniało to w statystykach.
Może wszyscy tutaj zostają kiedyś psychopatami, pomyślał Kakashi, powoli spacerując chodnikiem położonym tuż nad rzeką. I wszyscy umierają względnie młodo. Psychopaci chyba zawsze umierają młodo.
No, albo Glasgow to jedno z tych miast, gdzie rzeki zamiast dawać życie, właśnie życie z ludzi wysysają i doprowadzają ich na skraj szaleństwa i depresji, zamykając w kwadratach czystych ulic z kamienicami wyrastającymi z każdej ich strony. Może to ta poranna mgła znad Clyde, która mlecznym obłokiem spowija miasto, jest trucizną, która wlewa się w płuca i umysły mieszkańców, zostawiając ich chorych i szalonych. Te białe, pulchne, kłęby dymu może tak naprawdę są po prostu śmiertelną pułapką, w którą nieświadomie łapią się wszyscy glaswegianie, oddychając powietrzem tylko pozornie identycznym jak w reszcie Brytanii.
A któż to może wiedzieć… Kakashi przystanął i odpalił papierosa, wpatrując się w dal. Bardzo lubił rzeki. Szczególnie te płynące przez serca miast i miasteczek. I lubił też mosty nad nimi przewieszone. Jak wychodził na spacer nogi zawsze niosły go w pobliże rzek. To nie było zależne od niego — wychodził z domu i szedł na północ. Tak po prostu jakoś go do tej wody ciągnęło.
Rzeka Clyde tego dnia stanowiła widok całkiem śmiertelny, niepiękny — zupełnie szara pod takimże niebem, z drobnym deszczem siąpiącym z góry na niewielu przechodniów. Port też był wypełniony całkiem pustymi statkami, jak doczesnymi skorupami niegdyś świetnego przemysłu stoczniowego. Dopasowała się do reszty szarości, surowości miasta. Do braku perspektyw, bezrobocia i potrzebie ciągłego porównywania się z południem, z Anglią, z Anglikami i z całą ich cholerną angielskością.
Kakashi skręcił już z mostu i ruszył obok stadionu Rutherglen, znajdującego się w katolickiej dzielnicy Toryglen — mieszkał zupełnie niedaleko, może dwadzieścia minut od tego miejsca, w Mount Florida. Jego kamienica nie wyróżniała się niczym specjalnym, jego lokum też wyglądało całkiem zwyczajnie — kuchnia, łazienka, dwa pokoje i korytarz. Nie za duże, nie za małe, całkowicie idealne do mieszkania i utrzymania. Kupił je już z meblami, więc — chociaż akurat to porządnie sfatygowało jego portfel — oszczędził sobie latania po sklepach i wybierania pasujących do siebie dywanów, kanap i kolorów farb. Nie miał ani świetnego gustu, ani czasu na takie zajęcia, a wyposażenie było i dość ładne, i całkiem komfortowe do mieszkania dla kawalera. Jedynym minusem był brak balkonu, ale z tym, po kilku latach, Kakashi nauczył się jakoś żyć. Wystarczyło tylko zmusić się do wychodzenia przed budynek z papierosem. Może też to ma jakiś dobry wpływ na kondycję, ta konieczność wspinania się po schodach…
Był piątek po południu; dwudziesty piąty kwietnia. Kakashi zakluczył drzwi do mieszkania, oparł się o nie i uświadomił sobie, że nie wiedział, co ze sobą zrobić. Znowu nie wiedział.
Nie chodzi chyba o położenie, ani o surowszy klimat niż na południu, w Londynie, gdzie Kakashi przeżył większą część swojego życia. Nie chodzi raczej też o w znacznej części piękną, wiktoriańską architekturę, ani nawet o historię miasta. To że coś nie było w porządku, widać było dopiero po przyjrzeniu się statystykom. To największe obok Edynburga miasto Szkocji, położone jeszcze nie w górach, ale praktycznie u ich stóp, raczej dość rozwinięte przemysłowo, ma wyraźnie niezbyt dobry standard długości życia mieszkańców. Żeby nie powiedzieć, że średnia długość życia generycznego glaswegiana jest bardzo kiepska.
I, co zabawniejsze, nikt tak naprawdę nie jest pewny, dlaczego to miasto położone nad rzeką Clyde, pełne długich kamienic z czerwonego lub żółtego piaskowca, ze świętym Mungiem i łososiami w godle może poszczycić się długością życia niższą nie tylko od położonego o niecałych pięćdziesiąt mil na wschód Edynburga, ale też od tej w Strefie Gazy. Naukowcy rozkładają bezradnie ręce, mamrocząc coś o „efekcie Glasgow” i całą sprawę starają się podsumować surowym klimatem, a może zanieczyszczeniami, a tak w ogóle to tą kulturą, wiedzą państwo, o czym mówię, o tej niewyedukowanej młodzieży, co zbiera się w gangach. To na pewno o to chodzi! O chuliganów. [1]
Faktem było, że istotnie mężczyzna urodzony we wschodniej części miasta rzadko dożywał wieku pięćdziesięciu pięciu lat. Faktem było też, że czasem strach wybrać się na wieczorny spacer, szczególnie w okolicach Calton, położonego na East Endzie, ale tak niska średnia długość życia naprawdę mogła być tłumaczona tylko jakimś specyficznym efektem Glasgow. To sprzyjało chyba też większej liczbie psychopatów niż w innych częściach Wielkiej Brytanii. A przynajmniej tak właśnie widniało to w statystykach.
Może wszyscy tutaj zostają kiedyś psychopatami, pomyślał Kakashi, powoli spacerując chodnikiem położonym tuż nad rzeką. I wszyscy umierają względnie młodo. Psychopaci chyba zawsze umierają młodo.
No, albo Glasgow to jedno z tych miast, gdzie rzeki zamiast dawać życie, właśnie życie z ludzi wysysają i doprowadzają ich na skraj szaleństwa i depresji, zamykając w kwadratach czystych ulic z kamienicami wyrastającymi z każdej ich strony. Może to ta poranna mgła znad Clyde, która mlecznym obłokiem spowija miasto, jest trucizną, która wlewa się w płuca i umysły mieszkańców, zostawiając ich chorych i szalonych. Te białe, pulchne, kłęby dymu może tak naprawdę są po prostu śmiertelną pułapką, w którą nieświadomie łapią się wszyscy glaswegianie, oddychając powietrzem tylko pozornie identycznym jak w reszcie Brytanii.
A któż to może wiedzieć… Kakashi przystanął i odpalił papierosa, wpatrując się w dal. Bardzo lubił rzeki. Szczególnie te płynące przez serca miast i miasteczek. I lubił też mosty nad nimi przewieszone. Jak wychodził na spacer nogi zawsze niosły go w pobliże rzek. To nie było zależne od niego — wychodził z domu i szedł na północ. Tak po prostu jakoś go do tej wody ciągnęło.
Rzeka Clyde tego dnia stanowiła widok całkiem śmiertelny, niepiękny — zupełnie szara pod takimże niebem, z drobnym deszczem siąpiącym z góry na niewielu przechodniów. Port też był wypełniony całkiem pustymi statkami, jak doczesnymi skorupami niegdyś świetnego przemysłu stoczniowego. Dopasowała się do reszty szarości, surowości miasta. Do braku perspektyw, bezrobocia i potrzebie ciągłego porównywania się z południem, z Anglią, z Anglikami i z całą ich cholerną angielskością.
Kakashi skręcił już z mostu i ruszył obok stadionu Rutherglen, znajdującego się w katolickiej dzielnicy Toryglen — mieszkał zupełnie niedaleko, może dwadzieścia minut od tego miejsca, w Mount Florida. Jego kamienica nie wyróżniała się niczym specjalnym, jego lokum też wyglądało całkiem zwyczajnie — kuchnia, łazienka, dwa pokoje i korytarz. Nie za duże, nie za małe, całkowicie idealne do mieszkania i utrzymania. Kupił je już z meblami, więc — chociaż akurat to porządnie sfatygowało jego portfel — oszczędził sobie latania po sklepach i wybierania pasujących do siebie dywanów, kanap i kolorów farb. Nie miał ani świetnego gustu, ani czasu na takie zajęcia, a wyposażenie było i dość ładne, i całkiem komfortowe do mieszkania dla kawalera. Jedynym minusem był brak balkonu, ale z tym, po kilku latach, Kakashi nauczył się jakoś żyć. Wystarczyło tylko zmusić się do wychodzenia przed budynek z papierosem. Może też to ma jakiś dobry wpływ na kondycję, ta konieczność wspinania się po schodach…
Był piątek po południu; dwudziesty piąty kwietnia. Kakashi zakluczył drzwi do mieszkania, oparł się o nie i uświadomił sobie, że nie wiedział, co ze sobą zrobić. Znowu nie wiedział.
***
Motocyklem
przez miasto. Prawie całkiem starty biały napis „South” na drodze. Czerwień,
pomarańcz, zieleń, wreszcie zieleń — kolory rozmazujące się przed oczami. Ile
na liczniku? Pewnie z osiemdziesiąt, może dziewięćdziesiąt mil, ocenił w
myślach, nie patrząc na deskę rozdzielczą. Na pewno sporo. Po zderzeniu ze
ścianą byłby mielonką. Po zderzeniu z innym autem najprawdopodobniej też byłby
mielonką. Musi zwolnić. „Stay in lane”, ograniczenie do trzydziestu mil, linia
ciągła, światła po prawej stronie — Clyde Tunnel. Ciemniej, biało, długa lampa
nad nim w półokrągłym sklepieniu podrzecznego tunelu, czerwień samochodowych
lamp odbijająca się w płytkach. Tunel i ciąg białych lamp skręcały lekko w
lewo. Ciemniej, znów biało… Ledwo widać napis: „Stay in lane” przy wyjeździe z
tunelu. Zwolnił na tyle, by móc wykierować… Droga A739 prowadziła na Govan tuż
koło Głównego Południowego Szpitala; koło kilku pubów, od których chciał
rozpocząć zabawę tego wieczora.
Kiedy
parkował, coś ściskało go w dołku — jak ktoś uderzył go tam pięścią i nie
cofnął dłoni.
Nieważne.
Zamknięcie
oczu.
Zimna,
smukła butelka w ręce — krople wody spływały po szkle, zostawiając mokre,
okrągłe ślady na kontuarze.
Jedna,
druga… czwarta szklanka. Wszystkie z czymś kolorowym na dnie, z cienkimi
powłoczkami barwy jak powidokami po światłach z ulicy, z klubu, z ulicy, z
pubu, z ulicy…
Kolejne
mgnienie oka.
Oddech
na policzku, czyjś język w ustach, paznokcie wbite w czyjeś plecy.
—
Nie, żadnych numerów. — Głos zgubił się w hałasie, a potem w czyimś gardle. — I
nie u mnie.
Zapach
papierosów, moczu, potu i lateksu — ten ostatni mdlący i przez chwilę
dominujący w zimnej, klubowej toalecie.
Znów
zamknięcie oczu — zawieszenie jakby w niewiedzy, kiedy wydarzenia po prostu
przepływały mu przez palce. Działy się niezależnie od niego; tak nieistotne
były, tak bardzo nie miał na nie wpływu. Wszystko tak czysto biologiczne, tak
czysto fizjologiczne, że nawet niekoniecznie sensowne. To mija i przychodzi,
mija i przychodzi, mija i…
Świadomość
przyszła do niego nagle i stanowiła uczucie, jakby wynurzył się z basenu po
długich chwilach spędzonych pod wodą. Wszystkie bodźce, przedtem rozmyte, teraz
uderzyły w niego całą mocą — zbyt jasnym światłem, dźwiękiem radia, zapachem
piwa i dotykiem weluru pod palcami. Trzeźwiał już w autobusie w Toryglen bardzo
wcześnie rano w sobotę. Lampy już zgasły, a jasnoszare niebo pokrywały ciemne
wstążki chmur. Później, jak już zaśnie i się obudzi, będzie musiał wrócić po
motocykl i zapłacić bajońską sumę za parking.
Niedługo
majowe święto bankowe i długi weekend, pomyślał, opierając czoło o zimną szybę.
Może odwiedzi matkę. Może tam w końcu się uspokoi.
***
W kolejny poniedziałek, zupełnie
niespodziewanie Kakashi dostał wiadomość elektroniczną na swoją służbową
skrzynkę e-mail. Nie znał tego aliasu, a wiadomość miała enigmatyczny temat:
„Czego nie zdążyłem”. Kliknął, raczej pewny, że to jakieś zaległe sprawozdanie
od jednego z tych leniwych studentów, którym fakt braku odpłatności za studia
rzutował bardzo na ilość olewactwa wkładaną w edukację, ale… zaskoczył się.
Sehr Geehrter Herr…
Mail
był długi, po niemiecku i do tego rozpoczęty tym wyszukanym hasłem. Dopiero
niżej napisano imię i sam tekst wiadomości. I Kakashi już wiedział, że to niekoniecznie
taki mail, jaki się spodziewał dostać kiedykolwiek.
Kakashi,
Przeglądałem ostatnio notatki Sasuke i stwierdziłem, że
bardzo fascynują mnie nanorurki i Pana szare oczy. To drugie jednak znacznie bardziej i chętnie
wskazałbym to Sasuke jako ciekawszy przedmiot badań, gdyby nie fakt, że wtedy
byłbym o Pana chyba zwyczajnie i nieprzytomnie zazdrosny. Najchętniej
zgłębiałbym tę kwestię sam. A jeszcze chętniej z Panem.
Sucho
w ustach.
Naruto.
Zdaję sobie sprawę z tego, że fakt otrzymania ode mnie maila
jest dla Pana dość niespodziewany — sam nie spodziewałem się, że go napiszę,
ale jak wydusiłem Pana adres od Sasuke, to dalej już samo poszło. Zresztą po
tych trzech miesiącach istnieje pewne prawdopodobieństwo, że mnie Pan nawet nie
kojarzy. Nieważne. Piszę, bo czułem, że jak nie napiszę, to coś mi ucieknie.
Jak zwykle żadnych zobowiązań, tak jakby co — trudno
zobowiązywać się przez jednego e-maila. To nie umowa.
Co chciałem napisać, to to że faktycznie się do Ciebie
przywiązałem. Trochę przez głupotę, ale przyznaję, że niestety nie należę do
geniuszy i na takie braki u mnie powinno się raczej zawsze brać poprawkę.
Bardzo więc możliwe, że mocno schrzaniłem całą sprawę i niepotrzebnie
zaangażowałem się aż tak w coś, co od samego początku miało dość marne
rokowania. Może dla Ciebie
jednak właściwszym rodzajem związków są związki chemiczne i nie powinniśmy
(albo nie powinienem się pakować) w żadne inne ich rodzaje.
Ten mail miał być krótki,
jakiś link, enigmatyczny podpis i tyle. Ale w miarę patrzenia w okno wpisywania
wiadomości, tym mniej mi się to podobało i ostatecznie nic nie wysyłam. Samo
słowo pisane, żadnych linków. Ale dziękuję za płytę. Kupiłem sobie identyczną
koszulkę i również wyglądam teraz jak uczestnik jakichś rekolekcji.
Nie wiem…
Raz przeszło mi też przez
myśl, że z rana kupuję bilet i lecę do Glasgow Cię szukać. Byłem wtedy wcięty i
nie wiem, co by to rozwiązało, bo skończyłbym pewnie gubiąc się w mieście i
śpiąc w jakimś zaułku. Raczej bym Cię nie znalazł. To byłoby typowe dla mojego
życiowego pecha, więc wolałem po prostu wytrzeźwieć.
I tak — tęsknię. To chciałem w
sumie napisać od początku, ale piszę na końcu, bo jakoś tak wyszło. I „do
widzenia”, czy może „żegnaj”, którego nie miałem ci tak naprawdę okazji
powiedzieć.
Naruto
PS Naprawdę nie chciałem pisać
epopei w mailu, bo tak się maili nie pisze, ale chyba to zrobiłem. Przepraszam.
I nie musisz wcale odpowiadać. Chyba lepiej będzie, jeśli tego nie zrobisz.
Nie miał
pojęcia, co zrobić. Zatrzasnął laptop, wstał od biurka, wykonał te cztery
kroki, jakie dzieliły jego biurko od drzwi i okrążył tak pomieszczenie ze trzy
razy, gryząc kciuk i podejrzliwie patrząc na grafitową powłokę komputera. W
końcu otworzył pokrywę laptopa, wpisał żądane hasło dostępu i przeczytał maila
jeszcze dwa razy. Niczego to nie zmieniło. Za trzecim razem, po kolejnej
wycieczce od biurka do drzwi i od drzwi do biurka, również nic nie zaskoczyło.
Stał zgięty wpół nad biurkiem i marszczył brwi i czoło.
Był w kropce.
Pisać,
nie pisać? Co pisać, co może naprawdę odpisać. Czy można cokolwiek?
Przepraszam, miałem nadzieję,
że nie napiszesz.
Przepraszam, miałem
nadzieję, że to koniec.
Przepraszam, mogłem ci
powiedzieć, że to koniec.
Przepraszam, ale chyba
jestem tchórzem i tego nie zrobiłem.
„Der
Feigling”, „tchórz”, ależ to śmieszne słowo. Z tym przyrostkiem zdrabniającym
sugeruje niewielkość winy tchórzostwa. Jakby to wszystko, wszystkie te akty
tchórzostwa zawsze, były tak naprawdę całkiem głupie i nieistotne.
…może
były?
Chciałby,
żeby były, żeby naprawdę udało mu się to sobie wmówić i nie czuć się tak
paskudnie sam ze sobą nad otwartą wiadomością.
Przepraszam, mam
nadzieję, że nie stałeś pod drzwiami dwóch godzin i ich w końcu nie wyważyłeś,
bojąc się, że coś mi się stało.
Przecież
on zupełnie mógłby to zrobić, gdyby nie znalazł mnie nigdzie…
Przepraszam, myślałem,
że wiesz, że to się skończy…
Przecież
mógł nie wiedzieć.
Kakashi
nachylił się jeszcze bardziej nad biurkiem, opierając łokieć o blat i targając
włosy roztargnionym ruchem.
Albo
mógł wiedzieć, mogłem mu o tym nawet powiedzieć, że to tylko semestr, ale mogło
mu wylecieć z głowy. Mógł też nie chcieć wiedzieć.
Proszę, nie dręcz
mnie…
Szybki
odgłos pukania do drzwi. Trzy stuknięcia zaraz po sobie. Kakashiemu serce
stanęło w gardle, nagle podskoczył i się wyprostował.
Naruto…?
—
Kakashi?
Drzwi się
otworzyły, stał za nimi John MacDougall, asystent w sąsiednim zakładzie. John
nie tylko nazwisko miał typowo szkockie, wygląd szedł z nim w parze. Dość krępa
sylwetka i kręcone włosy o kolorze jasnego, rudawego brązu, tak jak piegi,
którymi usianą miał twarz i kawałek szyi widoczny znad kołnierzyka koszulki
polo.
— Tak? —
zapytał Kakashi, głosem nadal dziwnie napiętym.
— Będziesz
zajęty w następną środę wieczorem? Alistair jest na zwolnieniu, to chyba
wiosenna grypa, czy coś równie paskudnego i brakuje nam kogoś do drużyny w pub
quizie[2]. Zgodzili się na zastępstwo, jeżeli podamy nazwisko do
dzisiaj.
Nie miał
przecież nic do roboty, czemu nie?
— Nie, w
porządku. O dwudziestej?
— Cudownie. O
dwudziestej trzydzieści. To w Solid Rock Cafe, na Hope Street. Kiedyś tam chodziliśmy
chyba wszyscy.
— Tak, trafię
bez problemu. Dzięki.
— Dzięki, do
zobaczenia.
Dziwne uczucie
niepokoju towarzyszyło Kakashiemu przez cały dzień. Czuł się, jakby faktycznie
czekał aż wpadnie na Naruto; jakby oczekiwał, że ten naprawdę przyleci do Glasgow
go szukać. Wieczorem, z ulgą, wślizgnął się przez drzwi mieszkania i oparł o
ścianę pod wieszakami.
Przepraszam,
że tęsknisz.
Wszystko było
takie trudne. Czuł się zmęczony. Naprawdę potrzebuje tego długiego weekendu.
Na maila póki
co nie odpisał nic i nie wiedział, czy odpisze.
***
Trzydziestego
kwietnia rano Kakashi telefonicznie zamówił najpierw torcik dla swojej matki,
którą miał zamiar odwiedzić w sobotę. Lubiła słodycze, więc torcik marcepanowy
był koniecznością. Miał małe deja vu, kiedy prosił by nie przesadzali z
dekoracjami, bo i tak większość z nich jest niejadalna i potem nie wiadomo, jak
taki deser kroić. Chyba za często zamawiał torty w tej cukierni, że już mu się cała ta akcja
z ciastem wbiła w pamięć do tego stopnia. Potem poszedł do laboratorium i o
trzynastej zjawił się na uczelni odebrać swój przydział papierologii na długi
weekend. Liczył, że zdoła się z tym uporać już do piątku i nie będzie musiał ze
wszystkim nadganiać w poniedziałek. Nie wyobrażał sobie też targania papierzysk
do matki, bo tam i tak nigdy nie mógł się skupić na tyle, żeby zrobić
cokolwiek. Tam po prostu nie robił nic poza jedzeniem, rozmowami i spacerami
nad brzegiem Morza Północnego.
Część
papierów wyjął ze skrzynki, część powinna leżeć na biurku w jego gabinecie — i
tam też skierował swoje kroki moment później. Wolną ręką nacisnął na klamkę.
Mruknął z zadowoleniem, kiedy drzwi nie opierały się i po prostu otworzyły —
ktoś musiał być w środku, więc nie było potrzeby gimnastykować się z kluczami.
—
Cześć — rzucił do wnętrza pokoju, a ściślej do pleców Edwarda, jednego z
kolegów, z którymi dzielił pomieszczenie. I do jeszcze jednej osoby…
—
Cześć, Kakashi. Naruto przyjechał już ładną chwilę temu.
To
się nie działo.
—
Cześć. — Naruto pomachał Kakashiemu z dodatkowego krzesła przy biurku Edwarda.
Siedział tuż pod oknem, pod światło i Kakashi ledwo widział jego twarz, ale nie
mógł się pomylić.
—
Nie byliście umówieni trochę wcześniej? — zapytał Edward, obracając się na
krześle i przewieszając jedno z ramion przez jego oparcie. — Naruto siedzi
tutaj już trzecią godzinę; zdążył wypić po kawie ze mną, z Johnem i nawet z
kierownikiem.
—
Byliśmy umówieni…? — Wbił wzrok w twarz Naruto z żądaniem odpowiedzi, ale ten
tylko uniósł palec do ust, jakby nakazując milczenie. I nic, ani słowa
wyjaśnienia więcej, tylko ten palec przy ustach, którego Kakashi nawet za
dobrze nie widział.
—
Nie byliście? — zainteresował się Edward.
—
Byliśmy — stwierdził Naruto, ale zaraz dodał: — A może, och, może zapomniałem
ci powiedzieć, jak się żegnaliśmy, że to o dziesiątej? Zadzwoniłbym, ale chyba
przypadkiem gdzieś zawieruszył mi się twój numer.
—
Pewnie tak — Hatake prawie wysyczał to przez zęby. — Co mamy zamiar omawiać na
naszym spotkaniu?
—
Ten wspólny projekt, Kakashi — odezwał się Edward. — Kierownik wyraził
zainteresowanie, więc jeśli to przejdzie wyżej i nawiążemy współpracę z jakąś
firmą petrochemiczną, których w pobliżu niemało, to są ogromne szanse na
dofinansowanie.
—
Możemy również porozmawiać o tym, jak mnie zostawiłeś, ale to tak między
wierszami. Chemia przede wszystkim — mruknął Naruto. Kakashi usłyszał jak
filiżanka stuka o blat biurka.
—
Zaraz, Boże, o czym wy obaj, do diabła, mówicie? Jaki wspólny projekt? — nie
wytrzymał już Kakashi. — I Naruto nawet nie jest chemikiem, do jasnej cholery.
Jest pieprzonym literaturoznawcą. Nie wmówicie mi, że zdołał się
przekwalifikować w trzy miesiące!
—
Może jest zdolny — rzucił Edward, a Kakashiemu zrobiło się słabo. Musiał
odłożyć papiery na biurko i przycupnąć na jego skrawku. — I nawet chce
prowadzić innowacyjne badania nad syntezą dodatków do paliw rakietowych. Może z
tym Szkocja będzie mogła zacząć konkurować z NASA.
—
Sasuke zgodził się pożyczyć mi swoje notatki — wyjaśnił Naruto, rozpierając się
wygodniej w rogu pokoju, między krzesłem i oknem. — A profesor Orochimaru
udostępnił laboratorium. Mają tam straszną kawę, wiesz, Kakashi?
—
U nas jest podobna. Smakuje bardziej jak drożdże niż jak kawa, okropność —
zauważył Edward.
—
Ta jest przecież smaczna.
—
Tę kupowałem sam. Moje osobiste kawowe zapasy, trzymam ją w biurku pod kluczem,
hihi.
—
Nie… ja wychodzę. — Kakashi nagle skoczył na równe nogi. Zrobiło mu się biało
przed oczami, kiedy szybkim ruchem zbierał papiery z biurka i przyciskał do
piersi, modląc się, by nic mu nie wypadło.
—
Nie porozmawiamy? — Głos Naruto tak blisko jego ucha, że byłby wypuścił
wszystko, co trzymał, gdyby nie zaciskał palców na dokumentach aż tak kurczowo.
Kakashi
odwrócił się powoli i napotkał szeroki uśmiech Naruto. Uśmiechał się i
uśmiechał ciągle i ciągle, kiedy Kakashi starał się znaleźć słowa, jakich
powinien użyć. Znaleźć nie mógł; miał za to wrażenie totalnego paraliżu,
chwilowej afazji. Uśmiech Naruto, o ile było to możliwe, poszerzał się, aż
wszystko nie zaczęło w tym uśmiechu znikać łącznie z Naruto — jakby był kotem z
Cheshire. Od czubków palców, przez łokcie i łydki, po tors — znikał, roztapiał
się w sobie, w tym wygięciu warg. Tak jakby ten mężczyzna przed Kakashim nagle
przestał istnieć, tak jakby nagle został wymazany ze świata, łącznie z resztą tego
świata.
Edwarda
też już nie było.
Pokój
był pusty.
Kartki
wypadły Kakashiemu z rąk i zupełnie bez dźwięku upadły na ziemię. Wszystkie
gładkie, białe. Nigdy niezapisane.
Po
chwili — kiedy spuścił z nich wzrok — i one, i podłoga zniknęły. Nie było przed
nim zupełnie nic.
Tak
jakby wszystko się skończyło.
***
Kakashi
poderwał się na fotelu, ciężko dysząc. Kartki rozłożone na torsie zsunęły się
na drgające w spazmatycznych oddechach podbrzusze, a potem z szelestem spadły
na podłogę. Te jednak były zapisane, a okazjonalnie nawet ozdobione jakąś
adekwatną ryciną.
— Boże… —
wychrypiał sam do siebie, mrużąc oczy w żółtawym świetle lampy. Gardło miał
suche jak wiór, a tamto musiało mu się po prostu śnić. Rany, ale jakiż to był
durny sen! Co mu siedzi w głowie, do jasnej cholery.
Kakashi
nie potrafił jednak wyjaśnić, dlaczego ten durny sen aż tak nim wstrząsnął.
Gdyby to były drastyczniejsze rzeczy, jakieś pożary, wypadki, tragedie, to
wtedy oczywiście, ale niespodziewana wizyta i zniknięcie? Dlaczego czuł w
piersiach jakąś dławiącą pustkę, podchodzącą do
gardła i zaciskającą się na nim ciasną obręczą? Przełknięcie śliny teraz prawie
bolało.
Prawą
ręką otarł spocone czoło i w szarym półmroku poranka zerknął na budzik — po
piątej. Był więcej
niż pewny, że nawet jeśli się bardzo postara, w końcu zabierze się do spania
porządnie, w łóżku, i tak już nie zaśnie. Nie po tym kopniętym śnie, w którym
Naruto najpierw został chemikiem, potem przyszedł, gapił się na niego i
zauśmiechał aż do, chyba, końca świata. Jedyny plus był taki, że skoro
Hatake faktycznie już nie spał i nie zaśnie, to może wziąć się za robotę.
Kakashi zsunął
nogi z kwiecistego podnóżka i przeszedł do niewielkiej łazienki na piętrze.
Odkręcił kran i ochlapał twarz lodowatą wodą, a potem podsunął pod strumień
kubek od mycia zębów i wypił wodę duszkiem. Dużo lepiej, przynajmniej włosy nie
lepiły się już do twarzy i to w gard… Ale to coś w gardle nadal go dławiło.
Myślał, że wystarczy, że napije się wody i drapanie zniknie — bo powinno — ale
to nadal siedziało tam w środku i uciskało jego krtań. A niech to!
Odchrząknął
kilka razy, ale to średnio pomogło. W kuchni, na parterze, zerknął przez okno
na termometr. O piątej rano w Arbroath wciąż było lodowato, tylko cztery
stopnie, ale może krótki bieg trochę go orzeźwi i pozwoli się ogarnąć.
Śniadanie zje, jak wróci, a potem dokończy pracę. Może uda mu się wszystko
skończyć jeszcze przed obiadem.
Arbroath
mieściło się na wybrzeżu Morza Północnego, na północny-wschód od Glasgow,
jakieś siedemnaście mil za Dundee, a od samego Glasgow oddalone było o niecałe
sto mil. Było tutaj jeszcze chłodniej niż w Glasgow, a pogoda bywała jeszcze
bardziej ekstremalnie deszczowa z samego tylko względu na bliskość morza. Z
domu matki Kakashi do wybrzeża miał jakieś pięć minut drogi spacerem,
wystarczyło przejść ulicą do końca, przez boisko i już prawie był na plaży.
Zakluczył
brązowe drzwi frontowe i wsunął klucz do kieszeni w bluzie. Zeskoczył ze
schodków i poskakał chwilę w miejscu. Z jego ust unosiła się para, a zimny
wiatr kłuł w policzki, przez moment chciał wrócić do domu po czapkę, ale
zrezygnował. Przecież to góra godzina, tyle wytrzyma. Mimo to rzucił okiem na
wąski, piętrowy dom matki, jakby oceniając, ile czasu zajęłoby mu znalezienie i
odzianie się w coś cieplejszego.
Nie.
Za dużo.
Chuchnął w
urękawiczone dłonie i szybkim marszem podążył do końca ulicy, mijając piętrowe
bliźniaki i znacznie częściej występujące w całym mieście nieduże, parterowe
domki, imitujące tradycyjną rybacką zabudowę. Na tle tych niewielkich domków,
dom matki Kakashiego zdawał się całkiem porządnie odstawać i stylem, i
stosunkową nowością. Miał dopiero jakieś piętnaście lat.
Kakashi
przecisnął się wąską wyasfaltowaną ścieżką między domami i znalazł się na
terenie Victoria Park, a dokładniej na wydeptanych w trawie ścieżkach
prowadzących na położone niżej boisko do piłki nożnej. W szarości poranka dwie
białe bramki prawie raziły. Musiały zostać niedawno odmalowane. O piątej rano
nikt jednak nie grał w piłkę nożną, a mokra trawa praktycznie lepiła się do
spodni Kakashiego, kiedy schodził dziką ścieżką na teren boiska. Przez głowę
przemknęła mu myśl o nadchodzącym mundialu. Ciekawe, jak bardzo tym razem
reprezentacja Anglii spieprzy sprawę.
Przeciął
boisko (trawie przydałoby się małe strzyżenie) i wyszedł prosto na King’s Road.
Zamierzał przebiec stąd chodnikiem aż na drugi koniec miasta, omijając jednak
doki, bo nie miał pewności, czy będą tak łaskawi, żeby przymknąć oko na jego
bieganie również tam.
Powoli
ruszył; wiatr świszczał mu w uszach i Kakashi żałował, że jednak nie zdecydował
się wrócić po czapkę. Zaczynało się przejaśniać, choć niebo nadal było całkiem
szare, tak samo jak morze — trudno było stwierdzić, gdzie jest horyzont, a gdzie znajduje się granica między niebem i wodą.
Wybrzeże za betonowo-drewnianą barierą wyglądało jak mokry i rozkruszony
bazalt.
Albo
jak błoto, pomyślał. Paskudne, lepkie błoto.
Zmęczył
się w połowie drogi powrotnej i musiał zrezygnować z truchtu na rzecz szybszego
marszu. Trochę się zgrzał i czuł, że policzki ma pewnie całkiem czerwone i
przemarznięte. Nic, czemu nie zaradzi ciepły prysznic. Miał nadzieję.
Do
domu wrócił chwilę przed siódmą. Na zewnątrz było już prawie całkiem jasno i temperatura
podniosła się do sześciu stopni. Po południu może będzie nawet z czternaście, jeśli nie zacznie
padać. Zresztą, nieważne, i tak miał zamiar siedzieć w domu i skończyć
poprawiać te wszystkie prace, które zostały mu jeszcze do sprawdzenia przez
weekend. Miał co prawda skończyć z nimi wcześniej, żeby weekend mieć całkiem
wolny i spędzić go tylko z matką na jakichś bzdurnych rozmowach, ale nie do
końca zdążył. Wciąż zostało mu jeszcze jakichś trzydzieści sztuk, co stanowiło
jednocześnie dobrą wymówkę, żeby jednak nie spędzać z rodzicielką całego dnia. Spędzenie całego dnia mogłoby
okazać się traumatyczne w skutkach.
Kiedy dopijał
kawę, schody na piętro zaskrzypiały.
— Kakashi? —
usłyszał głos swojej matki, a potem zobaczył ją w drzwiach kuchni w
landrynkowej koszuli nocnej z kwiatowym printem. — Nie śpisz już? — Nie było
chyba na świecie bardziej niepotrzebnego pytania. — To ja może zrobię
śniadanie.
Odrobinę
skrzywił się, zakrywając grymas ogromnym emaliowanym kubkiem. Wiedział, że po
dwóch dniach u matki, już przytył ze cztery kilo i tak naprawdę nie może nic z
tym zrobić, bo nie sposób odmówić ogromnego śniadania i takiegoż obiadu z
deserem. A że przyjeżdżał do matki stosunkowo rzadko, ta chyba czuła obowiązek
dokarmienia swojego jedynego syna, który mimo prawie czterdziestki na karku
nadal się nie ustatkował i do tego nie potrafił gotować.
Stukał
paznokciami o kuchenny blat, kiedy na patelni smażyły się kiełbaski. Cała tona
kiełbasek. A potem pojawił się na niej bekon.
— Pójdę wziąć
prysznic — mruknął.
Na górze
szybko włączył komputer i sprawdził pocztę.
Żadnego nowego
maila od Naruto.
Sam też nadal
nie napisał odpowiedzi na poprzedniego, mimo że minęło już pół tygodnia. I
nadal nie wiedział, co z tym zrobić.
***
Jednak „coś z
tym zrobić” musiał już w kolejny wtorek. W kolejny wtorek Naruto naprawdę
siedział na krześle w korytarzu, gdzie znajdowało się biuro Kakashiego. Kakashi
szybko wrócił za załom korytarza i aż uszczypnął się z wrażenia — kolejny
koszmar?
Ale to nie był
sen, skóra na dłoni była już czerwona i bolesna od podszczypywania, a Naruto
jak siedział na krześle, tak siedział i chyba coś czytał dla zabicia czasu.
Krew huczała
Kakashiemu w uszach, kiedy stał przytulony do ściany w korytarzu.
I co teraz?
***
[1] Chodzi mi o specyficznie
szkocką, głównie glaswegiańską, kulturę takich młodzieżowych gangów, zwaną „ned
culture”. „Ned” nie ma dobrego polskiego odpowiednika, zresztą nawet potem do
tego dorobiono backronim "Non-Educated Delinquent”, co oznacza, że
generalnie to nie ma też specjalnie dobrego angielskiego określenia. W całym UK
zresztą kultura (lub „kultura”) chuligaństwa jest dość szeroko obecna, a „ned”
jest tylko jedną z jej odmian. W Glasgow psychologowie widzą też korelację
między „ned culture” a liczbą psychopatów i tutaj też między tym a „Glasgow
effect”. Polecam artykuł na Wiki, opisujący pokrótce to zjawisko, jeśli kogoś
interesuje. http://en.wikipedia.org/wiki/Glasgow_effect
[2] Pub quiz to generalnie jest konkurs
zagadek drużynowych odbywający się regularnie w praktycznie każdym brytyjskim
pubie. Zagadki to najczęściej pytania dotyczące wiedzy ogólnej (ale mogą to też
w formie krzyżówki, fotografii, klipu, etc.) i każda drużyna za odgadniętą
zagadkę zdobywa punkty. Nagrody są składkowe, z reguły jest to po prostu piwo,
czasem jakieś gadżety, drobne kwoty pieniężne, choć czasami te sięgają nawet
100 funtów. Jest więc o co rywalizować. ;> W UK w niektórych pubach prowadzi
się nawet ligę pubową, gdzie drużyny rywalizują ze sobą dłużej i o znacznie
większe nagrody. W Polsce również pub quizy się odbywają, ale nie w każdym
pubie i nie na taką skalę — jest to raczej ciekawostka niż częsta praktyka.