KN, mam nadzieję, po tym jak skończę z tegorocznymi egzaminami. :)
Do napisania!
mecha
Los primeros siete minutos después de...
Blada cera, trochę za długie włosy ciągle
wypadające zza ucha. Poprawiał je co chwilę, bo spadały mu na ciemne oczy,
wpatrzone w jakiś arkusz. Jego dłonie co moment coś skreślały.
Znowu ten chłopak. Po
raz który już go tutaj widzi, w tym samym autobusie — pięćdziesiąty? setny?
tysiączny? Wciąż na tym samym siedzeniu, jakby należało do niego od zawsze i na
zawsze; wciąż tak samo pochłonięty tymi kartkami rozłożonymi na kolanach. Czy była
jesień, zima, czy, tak jak teraz, wiosna — to samo siedzenie zajęte było przez
tego zajętego chłopaka.
Czemu tak robił —
Naruto mocniej zacisnął dłoń na barierce, bo autobus trochę gwałtowniej
zahamował — co jest tak ciekawego w tych cholernych kartkach, że nie może
oderwać od nich wzroku? Kim on, u licha jest, żeby tak siedzieć w autobusie i
wlepiać oczy w te kartki, i tak wściekle coś w nich skreślać i poprawiać. Nawet
to gwałtowne przystanięcie pojazdu nie było w stanie go od tego oderwać. Czemu
tak, jak można w ogóle tak robić. Jak można się skupić w takich warunkach, z
jakąś trzydziestką ludzi zaglądających przez ramię i dyszących na kark? Ten
fakt bardzo frustrował Naruto — nie był w stanie tego zrozumieć i z tego
względu zachowanie chłopaka denerwowało go. Bardziej nawet niż zachowanie
innych ludzi.
Tak po prawdzie,
chyba nawet byłby w stanie stwierdzić, że jest w stanie go nienawidzić za samo
tylko to pochłonięcie przez cokolwiek tam trzymał na kolanach.
Dzyń-dzyń!
Fala ludzi wylała się z autobusu na kolejnym
przystanku — na tym, na którym zwykle wysiadał również Naruto — mógł więc w
końcu, tym razem, przesunąć się bliżej do tego, kto zawsze denerwował go tym
faktem całkowitego zaczytania. Jeden, dwa kroki, jeszcze jeden rząd siedzeń,
tutaj złapie się za uchwyt i teraz, tak tylko trochę pochyli głowę…
Ach…
Ach…
Nuty.
Nuty, nuty, cholerne nuty.
Nuty, nuty, cholerne nuty.
Chłopak był więc pierdolonym muzykiem.
***
Było ciemno i duszno. Pachniało liliami i
chryzantemami — bukietem leżącym na tylnej kanapie samochodu. Dookoła chyba
nikogo, tylko to auto stojące pośrodku jakiegoś nieużytku — wrzosowiska, torfowiska
czy łąki. Naruto nie wiedział, czym było bardziej.
Szyby w samochodzie były całkiem zaparowane — już w
dzień trudno byłoby cokolwiek przez nie ujrzeć, a co dopiero w szarówce
wczesnego poranka. Auto drżało lekko, a włączony silnik warczał już od dłuższej
chwili. Naruto zacisnął dłonie na zimnej kierownicy, mocno, aż pobielały mu
knykcie i poczuł paznokcie wbijające się w wewnętrzną stronę dłoni.
Nie — szybko rozluźnił dłoń — nie, nie rób tak.
Spokojnie, już niedługo wyjdziesz stąd i to załatwisz. Niech tylko zrobi się
jasno.
Przekręcił kluczyk w
stacyjce, wyłączając silnik i tym samym ogrzewanie. Za pięć minut zrobi się
zimno i będzie musiał znowu je włączyć. Ale to za pięć minut, to za chwilę…
Musi być jasno. To
przede wszystkim. Światło, bo latarki i reflektory samochodu — który nawet nie
należał do Naruto, tylko do ślusarza u którego pracował — mogą przyciągnąć
niechcianą uwagę. Ze zmarzniętą ziemią jakoś sobie poradzi. Może zajmie mu to
chwilę, ale na pewno da sobie radę. Tylko to światło…
Musi być doskonałe — usłyszał szept w głowie. Ta jedna jedyna rzecz na świecie, ta jedna jedyna rzecz w twoim życiu…
musi być perfekcyjna.
— Musi być — Naruto
prawie bezgłośnie poruszył ustami, dopiero potem chrząknął i powiedział na
głos: — Będzie perfekcyjnie.
— Będzie, będzie, będzie… — mówił wolno,
automatycznie, a im dłużej to powtarzał (a powtarzał to przez kilka dobrych
minut), tym zimniej robiło się w aucie i późniejsze słowa akcentowane były
obłokami pary z ust.
Ale jeszcze nie, może
za kolejne pięć minut. Za zaparowaną szybą nadal było ciemno. Zaraz znowu
przekręci kluczyk w stacyjce i włączy ogrzewanie…
***
W życiu Naruto tak
naprawdę nic nigdy nie było idealne. Nic nigdy nie było chociażby dobre. Od
samego początku nie było.
Matki chyba nawet nie pamiętał… nie. Nie do końca.
Jak był mały, to zostawiła go u wujka, powiedziała, że wróci po niego najpóźniej
kolejnego ranka i już się nie pojawiła. Tak przynajmniej usłyszał, że było; sam
pamiętał ten kolejny poranek w kilku migawkach. Siedzenie przy stole, na bardzo
wysokim krześle. Owsiankę na śniadanie i walizkę, na której przesiedział chyba
kilka godzin, czekając na matkę pod drzwiami. Potem nic, długo nic.
Matka go więc najwyraźniej nie chciała i rozpłynęła
się w powietrzu, zostawiając go na karku wujka, który zupełnie nie miał ochoty
się nim zajmować. Swojego ojca Naruto nawet nie znał — musiał jakiegoś mieć, to
oczywiste, ale ten zostawił go pewnie nawet wcześniej. Aż dziwne, że matka
jednak męczyła się z nim przez całe cztery lata.
W szkole Naruto zupełnie
sobie nie radził — miał problemy ze skupieniem uwagi i odrabianiem lekcji. Prawie
do dziesiątego roku życia nie był w stanie płynnie przeczytać tekstu, tylko
dukał i wodził palcem literka po literce, linijka po linijce aż do końca
strony. Przejął się takimi brakami w edukacji dopiero później, kiedy nie był w
stanie zdać egzaminów i dostać się do dobrej szkoły średniej.
Do jakiejkolwiek szkoły średniej, żeby uściślić.
Edukację więc
skończył dość szybko, w wieku lat szesnastu i zajął się rzeczami bardziej
praktycznymi niż twierdzenie Pitagorasa i wojny punickie. Oczywiście nie był z
tego dumny. Nikt nie byłby dumny z tego, że jakkolwiek ciężko by się nie uczył,
nie potrafił zdać egzaminów na tyle dobrze, żeby przyjęli go do najpodlejszej
szkoły średniej w okolicy.
Przy końcu szkoły z czytaniem już nie miał
większych problemów, chociaż nadal pisał dość niewyraźnie i zdarzało mu się
mylić litery o podobnych kształtach. Cudem zdał kurs prawa jazdy zafundowany mu
przez wujka Jiraiyę i trochę po znajomości został pomocnikiem ślusarza. Głównie
targał różne rzeczy z magazynu do ślusarni lub, co akurat opanował w miarę
dobrze, jeździł do domów ludzi w nagłej potrzebie otwarcia drzwi z kluczami
zatrzaśniętymi albo we wnętrzu mieszkania, albo samochodu. Ludzie mieli
zdumiewająco dużo problemów z zatrzaskiwaniem różnych rzeczy za drzwiami,
których nagle nie można otworzyć.
I kiedy już było mu w
życiu względnie stabilnie — mógł wynająć pokój w trzydziestojednopiętrowym
mieszkaniowym molochu prawie na obrzeżach miasta i jakoś sobie powoli żyć z tym
swoim byciem całkowitym zerem z prawem jazdy — okazało się, że nie umiał.
Nie myślał, że kiedykolwiek będzie w stanie
zazdrościć, że będzie w stanie nienawidzić wszystkich innych tylko dlatego, że
on sam nie był w stanie dojść do tego co oni. Że nocami będzie wpychał sobie
róg prześcieradła do ust, żeby stłumić wściekłe krzyki bezsilności. Że jadąc
autobusem do pracy, będzie patrzył na tych wszystkich ludzi przyczepionych do
metalowych barierek i skulonych w siedzeniach z taką zawiścią. Na wszystkich
uczniów z plecakami, studentów z torbami wypchanymi książkami, mężczyznami w
garniturach z telefonami przyklejonymi do uszu… Ale czy coś takiego można
naprawdę przewidzieć? Emocje… cóż, po prostu są i po prostu przychodzą; czasem
nie do opanowania.
Wsiadał potem do
furgonetki ślusarza, rzucał swoją torbę na siedzenie i naciskał gaz do dechy,
aż hamulce piszczały. I kiedy tak siedział za kółkiem furgonetki czuł się nawet
jeszcze gorzej — stojąc na światłach w zardzewiałym, niebieskim gracie wśród
błyszczących mercedesów. Oczywiście — był beznadziejny, sam nigdy nie będzie
miał takiego cacka w swoim garażu. Nie miał przecież nawet garażu. Nie
wspominając, że ten grat z napisem: „usługi ślusarskie” i numerem telefonu
także nie należał do niego.
Nie sądził, że
kiedykolwiek ta sytuacja beznadziejności się zmieni. Myślał, że po prostu
będzie jeździł tą furgonetką dopóki go nie zwolnią albo po prostu do samej
cholernej śmierci i… generalnie tutaj niewiele się zmieniło. Poza tym, że po
jednym wieczorze późnego listopada, zaczął coś słyszeć… Ale może po prostu to
był tylko kolejny krok na drodze jego beznadziejnego życia — Naruto naprawdę
trudno było to ocenić. Może jakaś schizofrenia albo coś podobnego; nawet by się
nie zdziwił, gdyby tak było.
Wtedy wracał ze
stertą metalowych blaszek z magazynu do ślusarni. Było po ósmej wieczorem, już
ciemno i zimno. Droga była całkiem pusta i wiodła przez pola pełne zeschłej,
wysokiej, brązowej trawy. Naruto więc nieszczególnie uważał, po prostu dość
mechanicznie jechał przed siebie. Nawet nie to, że o czymś myślał — po prostu
tam siedział. Często tak miał, że robił rzeczy bezrefleksyjnie i mechanicznie.
Nie zauważył więc,
kiedy nagle pod koła wbiegł mu lis. Nagły huk i rude futro odbijające się od
przerdzewiałej maski samochodu. Szarpnięcie kierownicą i pisk hamulców. Naruto zatrzymał
się kilka metrów dalej i wysiadł z samochodu.
Zwierzę jeszcze żyło
— prychało na widok Naruto i szczekało żałośnie, przebierając połamanymi
kończynami. Starało się uciec jak najdalej stąd, ale nie było w stanie.
Szorowało zakrwawionym brzuchem po asfalcie, przesuwając się tylko o centymetry.
Normalnie powinien chyba pojechać z lisem do weterynarza. Albo, jak każdy inny
idiota, wsiąść do auta i uciec jak najdalej. Mógłby to zrobić — po co miałby
się przejmować tym zakrwawionym, ledwo żywym ochłapem rudego futra.
Naruto jednak poczuł
dziwną ciekawość i swojego rodzaju podniecenie. Aż oblizał nagle suche usta. Prawie
zabił lisa. Ten lis jest prawie martwy. A na pewno jest na śmierć przerażony.
Na pewno chce stąd uciec, chociaż wszystkie członki palą go żywym ogniem. Na
pewno i tak zaraz umrze… Chyba nigdy dotąd nie widział konającego zwierzęcia z takiej
odległości. Ta bliskość śmierci była fascynująca — prawie można było poczuć jej
obecność, jakby powietrze na tej drodze wiodącej przez pustostany nagle
zwiększyło swoją gęstość. To coś innego, coś niesamowitego — nareszcie na jego
oczach dzieje się coś niezwykłego.
Nie mógł tylko stać i
patrzeć, jak lis umiera. Chciał poznać cały mechanizm funkcjonowania lisa i jak
ten cały mechanizm zachowuje się w momencie agonii. Czy ciało po śmierci
sztywnieje od razu? Czy od razu robi się zimne?
W torbie, w samochodzie, zawsze miał ze sobą
scyzoryk, wyjął go więc i ponownie podszedł do wijącego się na asfalcie
zwierzęcia. Złapał lisa mocno za szyję, podduszając tak, żeby nie mógł go
ugryźć, a potem przymierzył nożem i nacisnął w miejsce grdyki. Scyzoryk był
tępawy, nie chciał wejść w ciało lisa i zanim w ogóle pojawiło się nacięcie,
Naruto męczył się dłuższą chwilę. Lis pisnął przeciągle i rzucił nagle, kiedy
pierwsze krople z krwi trysnęły na dłonie Naruto, plamiąc też jeszcze bardziej
jasny brzuch zwierzęcia. Zagłębił ostrze po rękojeść i pociągnął niżej.
Praktycznie od razu natrafił na kolejną przeszkodę — żebra. Musiał chyba je
połamać, żeby móc zerknąć do środka. Albo mógłby naciąć brzuch lisa, pod
żebrami. Wtedy mógłby wyjąć jelita i dostać się do żołądka i wątroby dołem.
Ubabrane krwią ostrze
więc wyjął z szyi konwulsyjnie drgającego zwierzęcia i wbił w miękką część
brzucha zwierzęcia. Lis parsknął i krwawa piana potoczyła mu się z pyska. Naruto
mocnym ruchem tępego scyzoryka pociągnął przez grube futro zwierzęcia, od końca
żeber aż do jąder i nagle po prostu rzucił nóż na asfalt.
Z patologiczną
fascynacją odsunął naciętą lisią skórę i włożył do środka dłoń. Lepko, gorąco.
Czuł pulsowanie lisiego serca tam wyżej, pod klatką żeber. Przedarł się dłonią
przez śliskie, miękkie rurki jelit, smyrnął żebra od wewnętrznej strony i
dostał się tam — serce naprawdę jeszcze biło. Żywe przez ostatnich kilka chwil
— ścisnął organ w dłoniach na krótką chwilę, czując jak ten wyślizguje mu się z
palców. Żywy, żywy, cudownie jeszcze żywy — Naruto czuł się jak pan życia i
śmierci, kiedy trzymał serce lisa w garści. Nareszcie coś od niego zależy,
nareszcie ma naprawdę jakąś władzę.
Zabić teraz, czy za
chwilę. Teraz, czy za moment — zastanawiał się, patrząc w już bardzo mętne oczy
lisa. Serce w jego dłoni było coraz mniej ruchliwe…
Teraz.
…teraz, proszę.
Naruto więc ścisnął
serce lisa tak mocno jak był w stanie — aż pękło pod naciskiem palców i
paznokci, a dolnym nacięciem w brzuchu wylało się jeszcze więcej krwi.
Naruto wyjął dłoń z
truchła lisa — była cała czerwonawa aż do łokcia, pod paznokciami miał kawałki
jakiejś tkanki. Zastanawiał się, co to — czy kawałki mięśnia sercowego mogą
wejść ludziom pod paznokcie? Czy to serce tego lisa?
Patrzył na swoją
czerwoną dłoń, a krew powoli na niej zasychała, tworząc ciemno bordową, łatwo
kruszącą się na drobny proszek pokrywę. Ciężko było mu zgiąć palce —
zakrwawiona ręka była jakby nie jego. I na pewno nie była jego. Nie tego
beznadziejnego Naruto, tylko Naruto pana życia i śmierci.
To było coś nowego.
Nagle zerwał się z
klęczek, jakby go coś poraziło. Coś zadzwoniło mu w uszach i przeciągało się
przez dobrą chwilę; Naruto stał wyprostowany jak struna i tylko patrzył na
ciało już całkiem martwego lisa.
Chciałbym go wziąć ze
sobą, myśl błysnęła w jego głowie wśród nagłego hałasu. Ale co bym z nim zrobił
— przecież jeden, może dwa dni i zacznie się rozkładać. Może powinienem go
oskórować. Chyba tak, oskórowałbym, gdybym umiał i zostawił sobie po nim futro.
Ciekawe, jak się skóruje; czy skóra łatwo odchodzi od mięśni, czy potem jakoś
się ją czyści?
Naruto nie wiedział i
nie był w stanie wymyślić żadnej odpowiedzi na swoje wątpliwości. W uszach
dzwoniło mu coraz bardziej i chyba zaczynała go boleć głowa.
Lepiej go tutaj
zostawię.
I zostawił. Splunął
na rękę brudną od zaschniętej posoki, żeby chociaż trochę ją oczyścić i móc
swobodniej zginać palce. Złapał lisa za połamane łapy i rzucił w trawę, tylko
kilka metrów od drogi.
Wieczorem tego dnia Naruto najpierw długo mył
zakrwawione ręce — krew nie chciała tak łatwo zejść, a kawałki tkanek utknięte
za paznokciami sprawiały wrażenie, że chcą zostać tam już na zawsze. Dzwonienie
w uszach też jakby zwiększyło swoją częstotliwość — było regularnym, choć dość
cichym piskiem. Wziął na to dwie tabletki przeciwbólowe. Potem w Internecie obejrzał
filmiki instruktażowe o skórowaniu zwierząt. Ale kiedy wrócił na to samo
miejsce kolejnego dnia, ciała lisa już nie było. Nie było też żadnego śladu ani
po nim, ani po wypadku.
Tak jakby nigdy się to nie zdarzyło.
Tylko ten pisk w uszach momentami narastał tak
bardzo, że prawie bolało go to wszystko fizycznie i nawet chciało mu się płakać.
I nic nie mógł z tym zrobić, laryngolog też nie mógł — Naruto nie był pewny,
czy lekarz wiedział, o co mu chodzi, bo wydawał się tym wszystkim w ogóle nie
przejmować. Przepisał mu tylko jakiś płyn, którym miał sobie te uszy
przeczyścić. Oczywiście nie zadziałało. Nic na to nie działało i Naruto nie
miał pojęcia, czy może coś z tym zrobić poza łykaniem kolejnych tabletek od
bólu głowy.
A potem… nie
musiał.
Pisk po jakimś dłuższym czasie się… zwerbalizował.
Z pisku o wysokiej częstotliwości zaczęły wyłaniać
się widma słów, jakby jakieś cienie przemykające na krawędzi percepcji, na
krawędzi przesłyszenia. Pisk zdawał się uczyć języka ludzkiego, a Naruto
wydawało się, że wariuje, gdy słyszał powtarzane w nieskończoność echa, jakby
wprawki w wyrażaniu różnych koncepcji słowami:
ja, ja, ja,
ty, ty, ty,
on,
on, on,
ona, ona, ona…
Przewracał się z boku na bok, na wąskim łóżku w
swoim pokoju na dwudziestym ósmym piętrze bloku, a słowa ciurkiem przelewały
się przez jego umysł, wsączane wcale nie od zewnątrz, ale od wewnątrz.
okno, okno, okno,
sufit, sufit, sufit,
Kyuubi, Kyuubi, Kyuubi…
***
O! Trochę jaśniej — jaśniejsza szarość niż
przedtem. Naruto omalże przykleił nos do mokrej od pary szyby. Zaraz zobaczy
pomarańczowe przebłyski na horyzoncie. Zaraz, już zaraz, będzie mógł wyjść z
auta i wziąć się do roboty. Będzie miał jakieś pół godziny, może godzinę, zanim
będzie musiał jechać do pracy. Ale godzina to dużo czasu. Przez godzinę można
zrobić bardzo dużo.
Zastygł w tym oczekiwaniu i nieruchomym wzrokiem,
prawie nie mrugając, wpatrywał się w daleki horyzont obramowany wieżowcami
miasta. Już za moment, już za moment, jużzamoment, jużzamoment…
***
Po miesiącu głos w głowie Naruto umiał już
formułować proste zdania. Jakby był w stanie się tego nauczyć — metodą prób i
błędów dopasowując dźwięki do siebie jak puzzle, by w końcu wykrzesać z siebie
jakiś informatywny ciąg słów. Jak komputer… albo jak dziecko, jak coś żywego,
co wykarwowało sobie niszę między zwojami mózgowymi i zakleszczywszy się,
zapragnęło zostać tam już na zawsze.
Kup mi
jogurt.
Chyba lubię jogurty.
I otwórz okno. Tak… duszno.
Wtedy wystarczyło klęknąć na łóżku, przekręcić
klamkę w oknie i je pchnąć. Na dwudziestym ósmym piętrze po otwarciu okna
strasznie wiało. Poszarzała firanka zadzierała się do sufitu, a wszystkie luźne
kartki zaczynały latać po pokoju. Niebo za oknem było tylko odrobinę mniej
szare niż firana i niemyta od lat szyba.
Ale przynajmniej nie było duszno, ani Naruto, ani…
komukolwiek kto wypowiadał się tam w jego głowie.
Kyuubi.
Ach, tak — Kyuubiemu. Kimkolwiek on był.
Naruto musiał kupić jeszcze jogurt — sam chyba też
lubił jogurty. Bardzo lubił.
***
Chłopak, który zawsze czytał nuty, wyszedł z
autobusu cztery przystanki dalej niż zwykle wysiadał Naruto. Niedaleko
hipermarketu i niewielkiego, wrzuconego w te okolice bez żadnego większego
pomyślunku, osiedla wolnostojących domków. Kilka z nich wyglądało jednak raczej
na wolnostojące wille niż tylko „domki”. I w stronę tego właśnie osiedla
skierował się chłopak z autobusu.
Był wysoki i szczupły, w markowych adidasach i ze
skórzaną torbą, gdzie od razu wepchnął kartki z nutami, jak tylko wysiadł z
autobusu. Naruto trzymał się kilkanaście kroków za nim. Ciekawe gdzie mieszka.
Gdzie może mieszkać taki ktoś, jak nie w willi z prawdziwego zdarzenia. Z
marmurami, fontannami, fortepianami poustawianymi w każdym rogu salonu tuż obok
wielkich telewizorów plazmowych.
I nawet się nie pomylił zbyt wiele — co prawda
fortepianów i telewizorów plazmowych nie sposób było zobaczyć sprzed bramy do
posiadłości, ale marmury i majestatyczna wielkość budynku mogły poświadczyć, że
miano willi z prawdziwego zdarzenia zdecydowanie jej się należy. A więc tutaj
mieszka… Uchiha. Tak napisano na domofonie — karteczka z nazwiskiem „Uchiha” i
jeden przycisk, a ponad tym oko kamery i głośnik.
Naruto bardzo mało się zastanawiając, kierowany
jakimiś niewytłumaczalnymi instynktami i nie do końca skrystalizowanymi
planami, wetknął do skrzynki na listy wizytówkę ślusarza. Zamek w furtce
wyglądał na drogi, ale nie był to pierwszy taki model z jakim Naruto by się
zetknął.
Za kilka dni przyjdzie tutaj, zablokuje go, a potem
wystarczy tylko poczekać na telefon. Może przy okazji mają w domu też inne
blokujące się zamki.
Co prawda cel, w jakim chciał tak zrobić, był nie
do końca jasny i nie do końca pewny — kto mógł mu zagwarantować, że na pewno
zadzwonią do jego firmy, i że wpuszczą go potem do domu? — ale dla Naruto był
to w tym momencie jakiś plan.
Idiotyczny — odezwał
się głos w jego głowie. — A nawet jak
zadzwonią, to co ci to da? Że wejdziesz do środka i zobaczysz te fortepiany i
plazmy, i marmury z bliska? Och… będzie warto.
— Coś może dać — mruknął Naruto do siebie,
wyszarpując wizytówkę z portfela. — I zobaczysz, że da.
I dało.
Jakieś dwa tygodnie później Naruto już siedział na
widowni podczas semestralnego przeglądu dokonań studentów akademii muzycznej.
Nazwisko „S. Uchiha” na plakacie było wytłuszczone, a po myślniku dopisano
tylko: „solo”. Grali trzeci koncert fortepianowy Rachmaninowa. Przed wejściem
na salę słyszał, że to trudny koncert, ale Sasuke — bo „S” przed nazwiskiem
najwyraźniej oznaczało „Sasuke” — jest bardzo utalentowany i jak weźmie się pod
uwagę, że długo się do tego przygotowywał, raczej da radę. Naruto oczywiście
nie miał o trudności pojęcia, za chwilę miał być dopiero pierwszy raz w jego
życiu, kiedy w ogóle znajdzie się na koncercie muzyki klasycznej. Wszedł na
salę, znalazł wolny fotel, wcisnął się w niego, a chwilę potem… przepadł.
Całkowicie.
Pół godziny spędził jakby w zawieszeniu — między
mrugnięciem powiek, a bezczasem, kiedy każdy ruch dłoni po czarno-białej klawiaturze
ciągnął się w nieskończoność, a akord wybrzmiewał wieczność. I Sasuke, szczupły
i blady w tym chyba trochę zbyt jasnym świetle, bez żadnej ekspresji na twarzy,
i tylko dłonie przyklejone do klawiatury i przesuwające się po niej,
wydobywając bez najmniejszego zawahania kolejne dźwięki z fortepianu. Zgarbiony
i uważny. I tylko dalej, kolejne nuty, w harmonii ze wszystkim, o czasie, bez
najmniejszego fałszu — kolejne dźwięki wybijane na klawiaturze wbijały się
Naruto w uszy, a jego samego wciskały tylko coraz bardziej w fotel.
Boże, więc to tak, pomyślał, kiedy finał już
wybrzmiewał w całej okazałości, a Sasuke walczył z ostatnimi dźwiękami z mocno
zaciśniętymi ustami. Tutaj niemalże całkiem emocjonalnie, żywo, jakby od tego
tylko zależało jego życie, żeby zagrać to wszystko do końca, idealnie,
perfekcyjnie.
Boże, więc to coś takiego, pomyślał, kiedy trwające
i wieczność, i tylko mgnienie oka przedstawienie się skończyło. Wstał i
dołączył do hucznych braw na koniec.
Tak bardzo chcę go poznać. Zobaczyć bliżej, niech
mi pokaże jak gra na fortepianie. Niech coś dla mnie zagra. Niech gra, o Boże,
niech gra!
Czuł się jakby pijany — od tego wszystkiego, od
muzyki, od nagłego silnego pragnienia poznania Sasuke, od jeszcze silniejszego
pragnienia, by zobaczyć z bliska jak gra, jak jego ręce przesuwają się po
klawiaturze. Tylko dla niego, tylko przed nim, bez żadnej publiczności, bez
żadnej orkiestry — sam na sam. Oni i muzyka… oni w muzyce. Zobaczyć, jak to
wygląda dokładnie, krok po kroku, ruch po ruchu — jak dźwięk wydobywa się po
naciśnięciu jednego klawisza i jak potem łączy się z resztą dźwięków w akordzie.
Pianiści znani są z pięknych dłoni. Dłonie więc
musiały być kluczowe i u Sasuke. Musi je zobaczyć, dotknąć — czy mogą być
naprawdę inne od tych, które on sam ma? Czy z powodu przystosowania do materii dźwięków, jego dłonie są całkiem inne
od dłoni ślusarza?
Dłonie, dłonie, dłonie, myślał, przeciskając się przez
publiczność. Musiał się dostać gdzieś tam, za kulisy, czy do garderoby. Musiał
go poznać. Musiał.
A jak ci odmówi?
—
Nie odmówi — odpowiedział Naruto zdecydowanie i na głos, wbijając łokieć w
żebra jakiegoś szpakowatego mężczyzny, który stał przy przejściu między
fotelami.
A jeśli?
— To go zmuszę.
***
Ten, ten,
ten…
— Jest
tak późno, autobus podjedzie pewnie za godzinę, a ja jadę w stronę centrum.
Może cię podwieźć?
To albo coś podobnego mówił zawsze, gdy tylko jadąc
samochodem jego wzrok zahaczył o osobę, która wywołała w nim jakieś… nagłe
emocje. Z reguły te same, które budziły się w nim późnymi nocami i z którymi
wtedy nie potrafił sobie poradzić — tylko gryzł pościel i rzucał się na łóżku,
prawie bezgłośnie wyjąc. Wtedy po prostu musiał — musiał — coś zrobić. Jak
klapki na oczach, jak klapki na umyśle i tylko jedna myśl tak głośna i wyraźna
jak nic innego.
Ten, ten,
ten.
Nic innego się nie liczyło, tylko to, że to ten, że to właśnie ten i że musi coś z nim z nim zrobić. „Coś” zresztą też było
oczywiste. Zawrócić i wziąć sprawy w swoje ręce. Na kolejnym zakręcie zawracał
więc, czasem ledwo wykierowując i o mało nie obcierając furgonetką o czyjś płot,
i hamował tuż obok, otwierał okno i proponował podwiezienie.
Te słowa nie były szczytem wyobraźni, czy
kurtuazji. Nawet nie trzeba stwierdzać, że nie były, bo wiedział o tym i Naruto,
i zapewne wszyscy ci, którym proponował podwiezienie. I nie zawsze się udawało
— częściej nie niż tak. Wtedy strasznie się denerwował i raz nawet krzyknął na
biednego chłopaka, miętolącego w dłoniach pasek od wypchanego książkami
plecaka, że co, że on z dobrego serca się zatrzymuje i proponuje podwiezienie,
a ten mówi, że nie, jakby Naruto planował nie wiadomo co mu zrobić. Idiota!
Odjechał z piskiem opon. Stojąc potem na światłach, odkrył, że w nerwach
przegryzł sobie wargę i krew ciekła mu po brodzie aż na szyję. Potem w nocy z
nerwów aż nie mógł zasnąć — ten, ten, ten
i jakieś echo powtarzające, że zmarnował szansę skutecznie pozbawiały go choćby
odrobiny odpoczynku.
Ale niektórzy godzili się. Bo co może zrobić im taki
blondyn, młody i szczupły. Uśmiechnięty. W firmowej furgonetce. Jak im coś
zrobi, zawsze będą mogli zgłosić się na policję i podać charakterystyczny
kolor, czy nawet nazwisko właściciela firmy.
I Naruto pamiętał, jak wchodzili do samochodu,
powoli i ostrożnie siadając na tylnym fotelu — obok papierków i blaszek.
— Muszę tylko jeszcze zajechać do magazynu. To przy
centrum w takiej bocznej uliczce. Wysadzę cię tam, dobrze? Stamtąd już odjeżdża
więcej autobusów i mają normalniejszy rozkład.
Kiwali głową, że dobrze, że nie ma sprawy, że
dzięki. Ale mózg Naruto wtedy działał już w innym trybie. Nawet jeśli mu się
przedstawiali, nie pamiętał, jak mieli na imię. Nie o imię przecież chodziło,
nigdy nie o to. To tylko nazwa, tylko coś co ktoś nadał człowiekowi odgórnie i
w żaden sposób nie wpływa na to, kim ten człowiek jest, kim może być i kim
nigdy nie mógłby się stać. Tylko durna etykietka pomocna przy katalogowaniu
ludzi, nie mówiąca o człowieku więcej niż kolor oczu, czy włosów.
Naruto pytał — to odpowiedzi, to zachowania, to co
chłopak przy sobie miał, to one determinowały to, kim był. Kim był, a kim
Naruto nie mógłby być.
I mówili.
Dorabiam jako
model i śpiewam w zespole rockowym — szczupły, wysoki chłopak, bardzo jasne
oczy. Brunet. Na kolanach torba z książkami. Jestem jeszcze w liceum, mam też trochę zaległości przez te wszystkie występy.
Jestem
wolontariuszem w teatrze; zawsze tak późno kończymy. Chciałbym zostać aktorem
— ten brązowe włosy, ciemne oczy, też szczupły. Potem poproszony zacytował dłuższy
fragment Szekspira. „Cały świat to scena,
a ludzie to tylko aktorzy.” Szekspir, „Burza”. Przyjdź kiedyś, jest świetnie.
Chodzę na
koło naukowe, lubię biologię — ten trochę pulchniejszy, trochę młodszy.
Okulary na nosie. Chyba był jeszcze w podstawówce. Na pewno jeszcze w
podstawówce. Ile mógł mieć… może trzynaście lat. Na pewno nie więcej. Mama będzie zła jak się spóźnię. Daleko
jeszcze?
I jeszcze kilku. Naruto nie pamiętał ich w takich
detalach, jak tych trzech pierwszych. Nie pamiętał głosu, zawahań, pomyłek z
nerwów, nie pamiętał, co mówili — może nic. Niezbyt kojarzył, jak wyglądali.
Na północy miasta było dużo nieasfaltowych dróg
wiodących przez jakieś zapomniane przez wszystkich pofabryczne tereny i pola
pełne zeschłej trawy. Takie same pola znajdowały się poza miastem, czasami więc
— dwa razy — zdarzyło się, że chłopak nawet nie wiedział, że wyjechali z
miasta, a nie że szukają wspomnianego wcześniej magazynu.
Potem już szybko — naciśnięcie na sprzęgło,
wrzucenie na luz i dodanie gazu. Awaria, nieszczęście. Wyłączenie silnika.
— Rany, mam nadzieję, że to nie silnik — mówił
Naruto. Wtedy w lusterku widział to nagłe zesztywnienie chłopaka, jakby nagle
spięły się jego wszystkie mięśnie, przeczuwając niebezpieczeństwo. Wszyscy
reagowali identycznie.
Przekręcenie kluczyka, teraz naciśnięcie hamulca,
silnik wył, nieziemski huk, wszystko się trzęsło. Dwa metry do przodu, teraz
luz, znowu. Auto gasło.
Naruto wychodził potem z samochodu i kierował się
do bagażnika.
— Chyba będziesz musiał mi trochę pomóc — rzucał. —
Potrzymasz latarkę, a ja zobaczę, co z silnikiem. Może to pasek klinowy…
Nie wiedział, czy takie są objawy zsunięcia się
paska klinowego, ale każdy w miarę rozsądnie brzmiący powód pasował do tej
sytuacji. Potem już szybko — w jednej dłoni szmaty z bagażnika, w kieszeni
spodni, w skórzanej pochwie nóż myśliwski.
Chłopak wychodził, trzaskał drzwiami, Naruto
podawał mu latarkę i szli na przód. Wystarczyło potem tylko skoczyć na
chłopaka, przedramieniem jednej dłoni nacisnąć na gardło, a drugą albo postarać
wepchnąć szmaty do ust, żeby aby nie krzyczał, albo przytrzymać w uścisku do
czasu, aż ciało zacznie wiotczeć z braku powietrza. Dopiero z takim podduszonym
ciałem, na granicy uduszenia i nieprzytomności mógł robić, co chciał; odkrywać,
co sobie tylko życzył, mając pewność, że chłopak jest nadal wszystkiego
świadomy. Że wie o każdym ruchu noża, że czuje każde nacięcie…
Zobacz,
dlaczego jest taki. Zobacz, dlaczego śpiewa. Dlaczego gra w teatrze. Dlaczego
się tak dobrze uczy. Zobacz to. Zobacz. Porównaj.
Naruto chętnie porównywał, badał i mierzył —
nacinał, dotykał, wyjmował i oglądał.
Model i chłopiec z podstawówki mieli całkiem inne
ciała — jedno twarde, drugie miękkie. Dużo dodatkowej tkanki — Naruto ciął i
ciął, i ściągał ją z niego, jakby go rozbierał do rdzenia nagości, do włókien
mięśni, do zwojów żył, do trzonów kości, do szpiku wyskrobywanego czubkiem noża.
Krtań modela wyglądała zupełnie zwyczajnie — najpierw dostał się do tchawicy.
Taka dziwna, giętka rurka — można byłą ją giąć w palcach. Dopiero potem wyciął
krtań — podłużną chrząstkę z kością jakby w tę tchawicę włożoną. I nawet jeśli
jednak zupełnie normalna, w tej anatomicznej budowie była jednak niezwykle intrygująca.
Zawsze było coś ciekawego, zawsze można było się czegoś dowiedzieć. W ten
sposób więcej niż z tych cholernych książek, nad którymi ci chłopcy marnowali
sobie czas i przemęczali oczy. On nie tylko wiedział więcej, mógł wszystkiego
dotknąć, ale też miał nad nimi władzę — taką jakiej nie ma nikt inny. Nikt nie
miał większej władzy nad drugim człowiekiem, jak Naruto w tych momentach.
Kiedy kończył, pozostawało mu tylko pozbycie się
ciał. Tutaj już wszystko szło identycznie i identycznie bezproblemowo. Pozbyć
się znaków szczególnych, wykopać głęboki dół gdzieś daleko od samochodu,
zakopać — wszystko z wielką uwagą. Przecież to — to — Naruto mógł i potrafił zrobić idealnie.
I robił idealnie. Każda ze zbrodni była zbrodnią
idealną. Jedynym, co w życiu wychodziło mu idealnie, były zbrodnie. Tutaj nie
miał sobie równych.
***
Sasuke był za kulisami, ale wokół niego zebrał się
taki tłum, że Naruto nawet nie myślał o tym, żeby tam podejść. Tłum profesorów,
jakichś innych siwych ludzi w garniturach i okularach, kobiety w garsonkach i
jacyś młodsi, ale równie elegancko ubrani ludzie. Postanowił więc poczekać i
zaczepić go, jak będzie wychodził. Przeszedł do szatni i tam czekał, przez
kilkanaście minut patrząc bezrefleksyjnie to w podłogę, to w sufit.
Nagle stukot obcasów. Na beżowych płytkach czarne,
lakierowane, męskie buty. Och, to on. W końcu przyszedł. Nadal blady, trochę
rozczochrany, z naręczem kwiatów chyba od publiczności. Wręczył blaszkę z
numerkiem szatniarce i czekał na płaszcz. Naruto nadal siedział na krześle —
tylko patrzył, jak Sasuke zakłada płaszcz na ramiona i omotuje granatowym
szalikiem szyję.
…mógłbym go poddusić tym szalikiem. Zrobię to, jak
już wysiądziemy. Wystarczy złapać za końce i mocniej pociągnąć. Nie będzie miał
szans się wyrwać.
Sasuke chwycił kwiaty z blatu i nie zapinając
płaszcza, wyszedł z budynku. Drzwi trzasnęły. Naruto prawie zerwał się z ławki,
ale kiedy kątem oka uchwycił zaskoczone spojrzenie szatniarki, zdecydował się
nie biec. Uśmiechnął się tylko:
— Mój kolega; chyba się minęliśmy — dodał
tłumacząco, po czym sam też pchnął drzwi i wyszedł z budynku.
Teraz dokąd? Gdzie mógł pójść Sasuke? Jeżeli ktoś z rodziny zdecydował się po niego
przyjechać, Naruto był bez szans. Nie było mowy, żeby wtedy miał jakąkolwiek
okazję do działania. Jeżeli Sasuke zdecydował się iść na jakieś pokoncertowe
przyjęcie (a takie na pewno ktoś wyprawiał — niekoniecznie oficjalnie), to raczej
również z okazją byłoby kiepsko.
Przystanek.
To w lewo, jakieś trzydzieści metrów stąd.
— Oczywiście.
Faktycznie, przystanek był jedyną dobrą możliwością
tutaj. Drugą tak dobrą byłoby tylko, gdyby Sasuke zdecydował się wracać do domu
na piechotę.
Pod jasnoszarą wiatą, na metalowej ławeczce leżały
kwiaty. Obok stał Sasuke.
Naruto bez chwili zastanowienia podszedł do niego.
— Byłeś cudowny — powiedział.
— Przepraszam? — zapytał Sasuke, wyrwany z
zapatrzenia w godziny i przystanki rozpisane na kartce.
— To był świetny występ — powtórzył Naruto,
przesuwając wzrok z szalika (zadrżał na samą myśl, że już niedługo będzie nim
dusił Uchihę) na twarz chłopaka. — Jestem pod wielkim wrażeniem.
— Taaak… dzięki. Kimkolwiek jesteś — odpowiedział,
jakby go to nie obchodziło. Może słyszał takie pochwały na co dzień, może były
dla niego powszedniejsze niż wschody i zachody słońca. — Chciałeś coś jeszcze?
Naruto zacisnął pięść. Cholerny rozpieszczony
bachor, naturalny talent, dla którego nic nie ma znaczenia.
— Długo się…
Uchiha uniósł brew, oczekując na dalszy ciąg, który
nie chciał nadejść. Naruto poczuł, jak nagle czerwienieje na twarzy. Miał
nadzieję, że o tej późnej godzinie i w stłumionym świetle pod wiatą nie było
tego widać.
Robisz się
miękki. — znowu usłyszał w głowie, zupełnie jakby ktoś stał obok i szeptał
mu do ucha. — Ciepłe kluchy. I co, jak
masz zamiar to rozegrać teraz? Powiesz, że ma ładne oczy? Czy może wolisz
prosto z mostu. Powiesz, że go nienawidzisz i chcesz go zakopać głęboko,
głęboko pod ziemią, bo inaczej oszalejesz
— Słuchaj — odezwał się znowu Sasuke — nie mam
całego wieczoru. Jeżeli chcesz ode mnie czegoś jeszcze, to powiedz. Jeśli nie,
to daj sobie po prostu spokój. Chyba nie chcemy marnować czasu na pierdoły.
Naruto stłumił warknięcie, kiedy Sasuke zaczął
zapinać guziki ciemnego płaszcza, już nawet na niego nie patrząc. Te ręce, och,
takie blade — przesuwały się po materiale od guzika do guzika tak szybko, jak
przedtem po klawiaturze fortepianu. Dotknąć, dotknąć, dotknąćdotknąćdotknąć…
— Grałeś tak pięknie, że było to aż obrzydliwe —
wyrzucił z siebie, zmuszając siebie do oderwania wzroku od palców chłopaka.
Sasuke jakby nagle zastygł, z jednym z guzików na wpół
przełożonym przez dziurkę.
— Co…?
— Powinienem powtórzyć? — Naruto wzruszył
ramionami.
Sasuke jakby odetchnął głęboko. Chwycił kwiaty z ławki
i bez słowa przeszedł na drugi koniec przystanku, opierając się o przezroczystą
ściankę. Wyjął telefon z kieszeni i zaczął coś na nim sprawdzać.
Gratuluję.
Rozegrałeś to cudownie.
— Albo może… jeżeli nie masz jak wrócić do domu, to
mogę cię podwieźć.
— Żebyś mógł znowu mnie obrazić? Dziękuję. Poza
tym, jeśli nie widzisz, to właśnie czekam na autobus.
Fe-no-me-nal-nie. A teraz co? Pojedziesz za nim do domu? Zaatakujesz w bramie? Podłożysz
mu pod nos chusteczkę i zapytasz, czy mu też się wydaje, że pachnie jak
chloroform?
— Milcz — mruknął do siebie.
Druga szansa była ostatnią; tej nie może spalić, bo
wtedy faktycznie zostałoby mu tylko coś bardzo mało profesjonalnego do
zrobienia. A mało profesjonalne rzeczy zwróciłyby czyjąś uwagę. Na pewno by
zwróciły, a Naruto nie chciał takiej uwagi.
Rusz się,
Naruto. Masz jakiś kwadrans zanim przyjedzie autobus. To tylko piętnaście
minut. Dasz radę go przekonać w piętnaście minut?
Dam.
Naruto odetchnął, uspokoił nagłe drżenie rąk (albo
z nerwów, albo dlatego, że wieczór był chłodny) i raz jeszcze podszedł do
Sasuke.
— Przepraszam. Zacząłem od złej strony. Mam na imię
Naruto…
***
Nad horyzontem najpierw pojawiły się czerwone
świetlne smugi, potem równie czerwona kula słońca — wcale nie rażąca. Naruto
wyszedł z samochodu w chwili kiedy niebo stawało się z czerwonego różowe, a
słońce wzniosło się już trochę wyżej.
Teraz.
Szybko.
Otworzył bagażnik (znów poczuł cmentarny zapach
kwiatów z tylnej kanapy) i wyjął jedną z plastikowych toreb — tę długą i
szczupłą. Oprócz niej w bagażniku było ich jeszcze kilka — równie długa, ale
wyglądająca na znacznie cięższą i taka malutka, nie większa niż damska
kosmetyczka.
Zamknął auto na klucz i w coraz jaśniejszym świetle
dnia ruszył przed siebie. Wiedział dokładnie, gdzie chce wykopać dół. Nie
powinno mu to zająć aż tak wiele czasu — przedtem nie zajmowało, a ten chłopak
nie różnił się przecież zbytnio posturą od innych. Tak samo szczupły i młody,
nieważący więcej niż siedemdziesiąt kilogramów.
Końcówka szpadla nie bez problemu wbiła się w
twardą po nocnym przymrozku glebę. Naruto musiał mocno złapać stylisko, żeby
przerzucić wierzchnią warstwę trawy na bok — użyje jej potem, żeby zamaskować
to, że ktokolwiek tutaj coś wykopywał. Zawsze tak robił.
***
Też kiedyś
grałeś na fortepianie, taaak, Naruto?
Aż niewiarygodne, ale tak powiedział — tonący
chwytający się brzytwy. Też kiedyś grałem, ale po wypadku już nie mogę, już
nigdy nie. Brakuje mi wyczucia, brakuje mocy, gram topornie i nieelegancko.
Zupełnie nie tak jak pianista powinien, zupełnie nie tak jak się powinno na
fortepianie grać.
Sasuke na początku nie wyglądał na szczególnie
przekonanego.
— Studiowałeś tutaj na akademii? — zapytał; wzrok
uniesiony znad telefonu. Patrzył mu prosto w oczy. Nie mógł odwrócić wzroku,
żadnego zawahania.
— Nie — parsknął niby śmiechem. — Nie, nie tutaj.
Dostałem się do Londynu — rzucił dowolną nazwą wielkiego miasta. W Londynie na
pewno mieli jakąś akademię muzyczną. Na pewno jakąś całkiem niezłą.
— I… co?
— Wypadek samochodowy, pijany kierowca. Musieli
rekonstruować mi nerwy w ręce, żebym w ogóle mógł zginać palce. I zginać mogę, ale
niewiele ponad to. A dzisiaj… przepraszam, naprawdę przesadziłem. Poszedłem na
koncert chyba z sentymentu, zobaczyłem ciebie i naprawdę chciałem tylko
powiedzieć, że zagrałeś świetnie, a skończyłem…
— Dobrze. Nie szkodzi. — Trudno było powiedzieć,
czy Sasuke mu uwierzył do końca. Teraz schował już telefon do kieszeni i tylko
taksował go wzrokiem. Od trochę sfatygowanych czerwonych trampek po ciemną
marynarkę i szarą koszulę bez krawata.
— Jeżeli nie masz nic przeciwko, chciałbym odwieźć
cię do domu.
— Wiesz, Naruto… — Sasuke nieznacznie się spiął.
— Autobus masz za dłuższą chwilę — przerwał mu
szybko Naruto. — Niedługo wyjeżdżam z miasta, byłoby mi bardzo miło gdybyś
poświęcił mi choć tych kilka minut w samochodzie. Co prawda pożyczyłem go od
znajomego, więc nie jest to szczyt elegancji, ale przynajmniej jedzie do
przodu.
Usta trochę szerzej ułożone, jakby może chciał
przybrać jakiś przepraszający wyraz twarzy i powiedzieć: „nie”.
— Proszę — dodał jeszcze zdecydowanie.
Kiedy skręcali potem na parking, na przystanek
właśnie podjechał autobus — ten sam w którym zawsze razem wracali, nigdy ze
sobą nie rozmawiając.
Sasuke położył kwiaty na tylnym siedzeniu
furgonetki ślusarza. Sam usiadł z przodu, nie chcąc najwyraźniej, żeby się
połamały.
— Moja matka bardzo lubi kwiaty. Postawię jej w
salonie — wytłumaczył, siadając obok fotela kierowcy i zapinając pasy.
— Długo przygotowywałeś się do Rachmaninowa? —
zapytał Naruto. Zapalił silnik i zwolnił ręczny hamulec. Auto powoli potoczyło
się do tyłu. Kwiaty pachniały duszno i cmentarnie, aż mogło zakręcić się w
głowie. Czy ktoś tam wplótł lilie? Czy ktoś tam powplatał chryzantemy? Naruto
czuł, jak ten słodki i duszny zapach wypełnia mu nozdrza, a potem jakby
wypełnił wszystko — cały wszechświat ograniczony do metalowego korpusu starej
furgonetki ślusarza.
***
Grób był raczej płytki. Płytszy niż poprzednie
wykopane gdzieś w okolicy — Naruto nie pamiętał dokładnych miejsc żadnego z
nich. Gdyby miał wskazać, nie potrafiłby. Wszystkie wyglądały podobnie —
wysoka, brązowa i zeschnięta trawa nad nimi, a pod spodem błotnista, jakby
gliniasta gleba. Mokra. Pewnie dzięki częstym tutaj deszczom i wcale nie tak
dalekiej rzece. Zawsze później Naruto musiał wrzucać swoje tenisówki do pralki,
bo inaczej nie sposób byłoby w nich chodzić.
Ale ta głębokość chyba starczy, jeżeli dzikie lisy
— tak pospolite w tym rejonie — się nie zainteresują nowym dołem. Poprzednimi
chyba się nie zainteresowały, więc z tym powinno być identycznie. Teraz tylko
wrócić do samochodu po kolejną torbę, tę dużą i ciężką. Z tą malutką będzie
musiał poradzić sobie zwyczajnie — albo wrzucając tak jak poprzednie, do rzeki,
dociążając kamieniami, albo…
Zostaw.
Może sobie jednak zachowa…
***
Szalik był zupełnie gładki w dotyku. Jedwab. Śliski
i ciepły od ciała Sasuke. Węzeł zacisnął się tak łatwo, jak można było się tego
spodziewać — mocno i na trwałe, szybko odcinając dopływ powietrza. Sasuke nie
zdążył wiele ponad próbę odwrócenia się i uderzenia dłonią na odlew. Naruto
miał teraz ślady na policzku po paznokciach — wyglądały jak wąsy po jednej
tylko stronie twarzy. Śmiesznie; w pracy powie, że to kot. Ciekawe, czy
zostanie mu blizna.
Zostanie.
— To niech zostanie — stwierdził, patrząc na
strużkę śliny z ust Sasuke. Błyszczała lekko w świetle światła z kokpitu
samochodu.
Jego oddech miał nienormalny, nierówny rytm —
szybko, wolno, szybko, wolno… Jakby Sasuke był bardzo zmęczony, jakby sam fakt
bycia duszonym był dla niego wysiłkiem podobnym do maratonu. Trochę świszczało
mu w płucach, gdy próbował odciągnąć jedwab od swojej krtani. Zupełnie rozorał
sobie szyję paznokciami. To na pewno wyglądało gorzej niż policzek Naruto. Pod
skórą szyi, między nabrzmiałymi do granic żyłami i krwawymi smugami, biegły też
skurcze jak fala drobnych robaczków skryta pod bladą cielesną powłoką.
Aż było mu szkoda Sasuke. Był bardzo ładnym
chłopakiem — ciemne oczy, gęste czarne włosy, wysokie kości policzkowe i wąska
broda. Prosty nos i cienkie, czarne brwi częściowo skryte pod grzywką. Usta też
wąskie, raczej nieduże — takie jakie powinien mieć przystojny mężczyzna.
I te dłonie…
Nagły dreszcz podniecenia przebiegł po plecach
Naruto.
Tak, dłonie. To o nie tutaj chodziło. To one, one,
one.
Nadal trzymając w garści jedwabny szalik, sięgnął
po jedną z rąk Sasuke. Wyrwał ją prawie, tak mocno przyczepiona była do
szalika. W uścisku dłoni Naruto jednak sprawiała wrażenie prawie całkiem
wiotkiej. Gdyby Naruto nie widział, jak pięknie grał na fortepianie, w życiu
nie powiedziałby, że tak grał człowiek o takich… zwyczajnych dłoniach. Nie były
bardzo szczupłe, nie miał nadzwyczajnie długich palców — były to dłonie trochę
kościste, z może trochę bardziej wyróżniającymi się więzadłami niż u Naruto, ale
nadal całkiem zwykłe. Chyba tylko kciuk był jakby bardziej oddalony od całego
śródręcza.
Czy można oskórować człowieka, tak jak skóruje się
zwierzę? Czy dałby radę ściągnąć naskórek, tak cieniutko, tnąc może milimetr na
głębokość. Odsłaniając wszystkie te malutkie naczynia włosowate, odsłaniając
mięśnie i ścięgna, patrząc jak się kurczą i prężą, i zalewając krwią wszystko
wokół. Czy Sasuke mógłby tak zagrać na fortepianie, bez skóry — same mięśnie,
kości i ścięgna grające Rachmaninowa. Albo Chopina.
— Prze…stań — wychrypiał Sasuke, nagle zupełnie
mocno zaciskając palce na ręce Naruto. Ostatni zryw. Jego ostatnia szansa na
życie.
Naruto błyskawicznie zareagował, ponownie ściągając
końce szalika na szyi Uchihy. Nie, nie ma mowy o skórowaniu dłoni. Zróbmy to
zwyczajnie, będzie szybciej.
Myśliwskim nożem rozpruł klatkę piersiową Sasuke,
łamiąc przeszkadzające mu w tym żebra. Och, znowu, zanurzyć dłoń w gorących,
śliskich wnętrznościach, pulsujących rytmem nierówno bijącego serca. Serce biło
tak niemiarowo jak brzmiał oddech. To szybciej, to wolniej. Ale żył jeszcze,
tak całkiem i naprawdę. Dotknięcie żywego serca to jeszcze nie powód do nagłej
śmierci, a żywy mięsień tak śmiesznie łaskotał palce Naruto, jak gdyby się z
nim droczył.
A tak naprawdę, kto z kim się droczył. Kto był na
czyjej łasce, kto od kogo zależał. Czyj jeden ruch przesądzał o życiu i o
nagłej śmierci.
Naruto.
Oczywiście. Tylko jego. I tak nieważne w obliczu
tego było to, czy Sasuke był przystojny, czy był bogaty, czy pięknie grał na
fortepianie i był na najlepszej drodze do zostania jednym z najlepszych
pianistów na świecie. Nic, nic, nieważne. Wszystko nieistotne. Tylko ten
nierówny oddech, coraz słabszy, serce już ledwo bijące, jakby bez sił. Był
teraz taki blady, usta też — prawie białe, jakby najadł się kredy i rozsmarował
ją na całej swojej twarzy.
Już nie reagował na nic. Dotyk noża w tych niższych
partiach ciała przestał robić na nim jakiekolwiek wrażenie. Zaraz umrze sam.
Zabij go.
— Tak — przytaknął Kyuubiemu. — Muszę cię zabić,
Sasuke.
Nie wiedział, czy to że Sasuke patrzy na niego
oczami głębokimi jak dwie bezdenne studnie, świadczy, że zrozumiał, co Naruto
mówi. Chyba już nie — to nie był już czas na rozumienie, jedynie ostatnie
sekundy życia, którego nie można już chwycić, do którego nie można już wrócić.
I znowu, wystarczyło tylko ścisnąć serce, bardzo,
bardzo mocno, aż to po raz kolejny nie rozpękło się na kawałki, wyrzucając z
siebie jeszcze więcej gorącej, lepkiej krwi. I już. Prawie koniec.
Naruto czytał kiedyś, że nawet jak już się umrze,
to po śmierci pozostaje jeszcze siedem minut, podczas których mózg człowieka
jest aktywny i tylko stopniowo wygasza swoje funkcje. Tak jakby szedł spać po
bardzo długim dniu.
Miał więc nadal całe siedem minut dla Sasuke.
Siedem minut, żeby powiedzieć to, co powinno zostać powiedziane. Siedem minut
nieprzerwanej niczym i zogniskowanej tylko na Sasuke uwagi.
Wyjął dłoń zza żeber Sasuke i usiadł obok niego.
Pchnął drzwi do samochodu — dziwne, że nie zamknął ich wcześniej — i światło w
końcu zgasło. Było ciemno.
— Czy — zaczął — masz to wrażenie, że teraz, nagle
całe twoje życie przesuwa ci się przed oczami? Jak film. Bez słów i z kiepską
fabułą. Z idiotycznym końcem. Z tak bardzo głupim końcem.
— Może pójdziesz do nieba. Możesz pójść. Może chcą
pianistów grających Rachmaninowa.
Sasuke patrzył w górę. Białka oczu tylko odrobinę
jaśniejsze od bladej twarzy.
— Nienawidzę cię. — To chciał powiedzieć od samego
początku. Każdemu z nich. Wszystkim ludziom. — Tak bardzo cię nienawidzę.
Znowu wydawało mu się, że czuje lilie i
chryzantemy, ten bukiet leżący na tylnej kanapie samochodu.
***
Przed wrzuceniem ciała do dołu i zasypaniem ziemią,
nie mógł się oprzeć, żeby nie spojrzeć na Sasuke ostatni raz. Już w niczym nie
powinien przypominać siebie, pozbawiony wszystkich znaków szczególnych — tak
jak należało, popełniając zbrodnie doskonałe.
Naruto powoli, bardzo powoli, rozsunął plastikowy
worek. Sasuke już był sztywny i prawie całkiem chłodny.
Blado-żółta skóra z czerwonawymi plamami pośmiertnymi,
które jak maki rozrosły się na plecach, nogach i kikutach rąk, bez dłoni.
Zakrzepła krew otaczała ranę w brzuchu, a w ogolonej głowie tkwił bezzębny
uśmiech. Nie wolno było zostawiać ani dłoni, ani zębów. Włosów też nie; fryzury
bywały charakterystyczne.
Kolejna zbrodnia idealna.
Naruto zamknął worek i zaparłszy się w ziemię,
wrzucił ciało do dołu.
W oddali usłyszał szelest trawy i mignęło mu rude
futro jakiegoś zbłąkanego lisa.
Było ich naprawdę wiele w okolicy. Całe wrzosowisko
pełne lisów. Niewielkich i rudych, tak jak tamten sprzed miesięcy. Jak Kyuubi.
Ciekawe, czy taki lis byłby w stanie się na Naruto
rzucić, czy mógłby go zaatakować. Rzucić się do gardła i zagryźć.
No co ty...