Uwaga!

Fanfiction yaoi, czyli traktujące o związkach męsko-męskich. Blog zawiera również treści erotyczne.
Nie lubisz, nie czytaj - ja do niczego nie zmuszam.
Możesz skomentować dowolną notkę, każdy komentarz zostanie przeczytany! :)

poniedziałek, 2 czerwca 2014

"Los primeros siete minutos después de..." / "Te pierwsze siedem minut po..."

Fik napisany na pojedynek na horrory na forum SasuNaru - rezultat w przypadku mojego tekstu jest taki, że jest to bardziej dramat/thriller psychologiczny z postacią, która jest raczej OOC. Ze względu na sceny przemocy i znęcania się, krew i podobne sprawy, jest to raczej tekst +18.
KN, mam nadzieję, po tym jak skończę z tegorocznymi egzaminami. :)
Do napisania!
mecha



Los primeros siete minutos después de...

Blada cera, trochę za długie włosy ciągle wypadające zza ucha. Poprawiał je co chwilę, bo spadały mu na ciemne oczy, wpatrzone w jakiś arkusz. Jego dłonie co moment coś skreślały.
            Znowu ten chłopak. Po raz który już go tutaj widzi, w tym samym autobusie — pięćdziesiąty? setny? tysiączny? Wciąż na tym samym siedzeniu, jakby należało do niego od zawsze i na zawsze; wciąż tak samo pochłonięty tymi kartkami rozłożonymi na kolanach. Czy była jesień, zima, czy, tak jak teraz, wiosna — to samo siedzenie zajęte było przez tego zajętego chłopaka.
            Czemu tak robił — Naruto mocniej zacisnął dłoń na barierce, bo autobus trochę gwałtowniej zahamował — co jest tak ciekawego w tych cholernych kartkach, że nie może oderwać od nich wzroku? Kim on, u licha jest, żeby tak siedzieć w autobusie i wlepiać oczy w te kartki, i tak wściekle coś w nich skreślać i poprawiać. Nawet to gwałtowne przystanięcie pojazdu nie było w stanie go od tego oderwać. Czemu tak, jak można w ogóle tak robić. Jak można się skupić w takich warunkach, z jakąś trzydziestką ludzi zaglądających przez ramię i dyszących na kark? Ten fakt bardzo frustrował Naruto — nie był w stanie tego zrozumieć i z tego względu zachowanie chłopaka denerwowało go. Bardziej nawet niż zachowanie innych ludzi.
            Tak po prawdzie, chyba nawet byłby w stanie stwierdzić, że jest w stanie go nienawidzić za samo tylko to pochłonięcie przez cokolwiek tam trzymał na kolanach.
            Dzyń-dzyń!
Fala ludzi wylała się z autobusu na kolejnym przystanku — na tym, na którym zwykle wysiadał również Naruto — mógł więc w końcu, tym razem, przesunąć się bliżej do tego, kto zawsze denerwował go tym faktem całkowitego zaczytania. Jeden, dwa kroki, jeszcze jeden rząd siedzeń, tutaj złapie się za uchwyt i teraz, tak tylko trochę pochyli głowę…
Ach…
Nuty.
Nuty, nuty, cholerne nuty.
Chłopak był więc pierdolonym muzykiem.

***

Było ciemno i duszno. Pachniało liliami i chryzantemami — bukietem leżącym na tylnej kanapie samochodu. Dookoła chyba nikogo, tylko to auto stojące pośrodku jakiegoś nieużytku — wrzosowiska, torfowiska czy łąki. Naruto nie wiedział, czym było bardziej.
Szyby w samochodzie były całkiem zaparowane — już w dzień trudno byłoby cokolwiek przez nie ujrzeć, a co dopiero w szarówce wczesnego poranka. Auto drżało lekko, a włączony silnik warczał już od dłuższej chwili. Naruto zacisnął dłonie na zimnej kierownicy, mocno, aż pobielały mu knykcie i poczuł paznokcie wbijające się w wewnętrzną stronę dłoni.
Nie — szybko rozluźnił dłoń — nie, nie rób tak. Spokojnie, już niedługo wyjdziesz stąd i to załatwisz. Niech tylko zrobi się jasno.
            Przekręcił kluczyk w stacyjce, wyłączając silnik i tym samym ogrzewanie. Za pięć minut zrobi się zimno i będzie musiał znowu je włączyć. Ale to za pięć minut, to za chwilę…
            Musi być jasno. To przede wszystkim. Światło, bo latarki i reflektory samochodu — który nawet nie należał do Naruto, tylko do ślusarza u którego pracował — mogą przyciągnąć niechcianą uwagę. Ze zmarzniętą ziemią jakoś sobie poradzi. Może zajmie mu to chwilę, ale na pewno da sobie radę. Tylko to światło…
            Musi być doskonałe — usłyszał szept w głowie. Ta jedna jedyna rzecz na świecie, ta jedna jedyna rzecz w twoim życiu… musi być perfekcyjna.
            — Musi być — Naruto prawie bezgłośnie poruszył ustami, dopiero potem chrząknął i powiedział na głos: — Będzie perfekcyjnie.
— Będzie, będzie, będzie… — mówił wolno, automatycznie, a im dłużej to powtarzał (a powtarzał to przez kilka dobrych minut), tym zimniej robiło się w aucie i późniejsze słowa akcentowane były obłokami pary z ust.
            Ale jeszcze nie, może za kolejne pięć minut. Za zaparowaną szybą nadal było ciemno. Zaraz znowu przekręci kluczyk w stacyjce i włączy ogrzewanie…

            ***

            W życiu Naruto tak naprawdę nic nigdy nie było idealne. Nic nigdy nie było chociażby dobre. Od samego początku nie było.
Matki chyba nawet nie pamiętał… nie. Nie do końca. Jak był mały, to zostawiła go u wujka, powiedziała, że wróci po niego najpóźniej kolejnego ranka i już się nie pojawiła. Tak przynajmniej usłyszał, że było; sam pamiętał ten kolejny poranek w kilku migawkach. Siedzenie przy stole, na bardzo wysokim krześle. Owsiankę na śniadanie i walizkę, na której przesiedział chyba kilka godzin, czekając na matkę pod drzwiami. Potem nic, długo nic.
Matka go więc najwyraźniej nie chciała i rozpłynęła się w powietrzu, zostawiając go na karku wujka, który zupełnie nie miał ochoty się nim zajmować. Swojego ojca Naruto nawet nie znał — musiał jakiegoś mieć, to oczywiste, ale ten zostawił go pewnie nawet wcześniej. Aż dziwne, że matka jednak męczyła się z nim przez całe cztery lata.
            W szkole Naruto zupełnie sobie nie radził — miał problemy ze skupieniem uwagi i odrabianiem lekcji. Prawie do dziesiątego roku życia nie był w stanie płynnie przeczytać tekstu, tylko dukał i wodził palcem literka po literce, linijka po linijce aż do końca strony. Przejął się takimi brakami w edukacji dopiero później, kiedy nie był w stanie zdać egzaminów i dostać się do dobrej szkoły średniej.
Do jakiejkolwiek szkoły średniej, żeby uściślić.
            Edukację więc skończył dość szybko, w wieku lat szesnastu i zajął się rzeczami bardziej praktycznymi niż twierdzenie Pitagorasa i wojny punickie. Oczywiście nie był z tego dumny. Nikt nie byłby dumny z tego, że jakkolwiek ciężko by się nie uczył, nie potrafił zdać egzaminów na tyle dobrze, żeby przyjęli go do najpodlejszej szkoły średniej w okolicy.
Przy końcu szkoły z czytaniem już nie miał większych problemów, chociaż nadal pisał dość niewyraźnie i zdarzało mu się mylić litery o podobnych kształtach. Cudem zdał kurs prawa jazdy zafundowany mu przez wujka Jiraiyę i trochę po znajomości został pomocnikiem ślusarza. Głównie targał różne rzeczy z magazynu do ślusarni lub, co akurat opanował w miarę dobrze, jeździł do domów ludzi w nagłej potrzebie otwarcia drzwi z kluczami zatrzaśniętymi albo we wnętrzu mieszkania, albo samochodu. Ludzie mieli zdumiewająco dużo problemów z zatrzaskiwaniem różnych rzeczy za drzwiami, których nagle nie można otworzyć.
            I kiedy już było mu w życiu względnie stabilnie — mógł wynająć pokój w trzydziestojednopiętrowym mieszkaniowym molochu prawie na obrzeżach miasta i jakoś sobie powoli żyć z tym swoim byciem całkowitym zerem z prawem jazdy — okazało się, że nie umiał.
Nie myślał, że kiedykolwiek będzie w stanie zazdrościć, że będzie w stanie nienawidzić wszystkich innych tylko dlatego, że on sam nie był w stanie dojść do tego co oni. Że nocami będzie wpychał sobie róg prześcieradła do ust, żeby stłumić wściekłe krzyki bezsilności. Że jadąc autobusem do pracy, będzie patrzył na tych wszystkich ludzi przyczepionych do metalowych barierek i skulonych w siedzeniach z taką zawiścią. Na wszystkich uczniów z plecakami, studentów z torbami wypchanymi książkami, mężczyznami w garniturach z telefonami przyklejonymi do uszu… Ale czy coś takiego można naprawdę przewidzieć? Emocje… cóż, po prostu są i po prostu przychodzą; czasem nie do opanowania.
            Wsiadał potem do furgonetki ślusarza, rzucał swoją torbę na siedzenie i naciskał gaz do dechy, aż hamulce piszczały. I kiedy tak siedział za kółkiem furgonetki czuł się nawet jeszcze gorzej — stojąc na światłach w zardzewiałym, niebieskim gracie wśród błyszczących mercedesów. Oczywiście — był beznadziejny, sam nigdy nie będzie miał takiego cacka w swoim garażu. Nie miał przecież nawet garażu. Nie wspominając, że ten grat z napisem: „usługi ślusarskie” i numerem telefonu także nie należał do niego.
            Nie sądził, że kiedykolwiek ta sytuacja beznadziejności się zmieni. Myślał, że po prostu będzie jeździł tą furgonetką dopóki go nie zwolnią albo po prostu do samej cholernej śmierci i… generalnie tutaj niewiele się zmieniło. Poza tym, że po jednym wieczorze późnego listopada, zaczął coś słyszeć… Ale może po prostu to był tylko kolejny krok na drodze jego beznadziejnego życia — Naruto naprawdę trudno było to ocenić. Może jakaś schizofrenia albo coś podobnego; nawet by się nie zdziwił, gdyby tak było.
            Wtedy wracał ze stertą metalowych blaszek z magazynu do ślusarni. Było po ósmej wieczorem, już ciemno i zimno. Droga była całkiem pusta i wiodła przez pola pełne zeschłej, wysokiej, brązowej trawy. Naruto więc nieszczególnie uważał, po prostu dość mechanicznie jechał przed siebie. Nawet nie to, że o czymś myślał — po prostu tam siedział. Często tak miał, że robił rzeczy bezrefleksyjnie i mechanicznie.
            Nie zauważył więc, kiedy nagle pod koła wbiegł mu lis. Nagły huk i rude futro odbijające się od przerdzewiałej maski samochodu. Szarpnięcie kierownicą i pisk hamulców. Naruto zatrzymał się kilka metrów dalej i wysiadł z samochodu.
            Zwierzę jeszcze żyło — prychało na widok Naruto i szczekało żałośnie, przebierając połamanymi kończynami. Starało się uciec jak najdalej stąd, ale nie było w stanie. Szorowało zakrwawionym brzuchem po asfalcie, przesuwając się tylko o centymetry. Normalnie powinien chyba pojechać z lisem do weterynarza. Albo, jak każdy inny idiota, wsiąść do auta i uciec jak najdalej. Mógłby to zrobić — po co miałby się przejmować tym zakrwawionym, ledwo żywym ochłapem rudego futra.
            Naruto jednak poczuł dziwną ciekawość i swojego rodzaju podniecenie. Aż oblizał nagle suche usta. Prawie zabił lisa. Ten lis jest prawie martwy. A na pewno jest na śmierć przerażony. Na pewno chce stąd uciec, chociaż wszystkie członki palą go żywym ogniem. Na pewno i tak zaraz umrze… Chyba nigdy dotąd nie widział konającego zwierzęcia z takiej odległości. Ta bliskość śmierci była fascynująca — prawie można było poczuć jej obecność, jakby powietrze na tej drodze wiodącej przez pustostany nagle zwiększyło swoją gęstość. To coś innego, coś niesamowitego — nareszcie na jego oczach dzieje się coś niezwykłego.
            Nie mógł tylko stać i patrzeć, jak lis umiera. Chciał poznać cały mechanizm funkcjonowania lisa i jak ten cały mechanizm zachowuje się w momencie agonii. Czy ciało po śmierci sztywnieje od razu? Czy od razu robi się zimne?
W torbie, w samochodzie, zawsze miał ze sobą scyzoryk, wyjął go więc i ponownie podszedł do wijącego się na asfalcie zwierzęcia. Złapał lisa mocno za szyję, podduszając tak, żeby nie mógł go ugryźć, a potem przymierzył nożem i nacisnął w miejsce grdyki. Scyzoryk był tępawy, nie chciał wejść w ciało lisa i zanim w ogóle pojawiło się nacięcie, Naruto męczył się dłuższą chwilę. Lis pisnął przeciągle i rzucił nagle, kiedy pierwsze krople z krwi trysnęły na dłonie Naruto, plamiąc też jeszcze bardziej jasny brzuch zwierzęcia. Zagłębił ostrze po rękojeść i pociągnął niżej. Praktycznie od razu natrafił na kolejną przeszkodę — żebra. Musiał chyba je połamać, żeby móc zerknąć do środka. Albo mógłby naciąć brzuch lisa, pod żebrami. Wtedy mógłby wyjąć jelita i dostać się do żołądka i wątroby dołem.
            Ubabrane krwią ostrze więc wyjął z szyi konwulsyjnie drgającego zwierzęcia i wbił w miękką część brzucha zwierzęcia. Lis parsknął i krwawa piana potoczyła mu się z pyska. Naruto mocnym ruchem tępego scyzoryka pociągnął przez grube futro zwierzęcia, od końca żeber aż do jąder i nagle po prostu rzucił nóż na asfalt.
            Z patologiczną fascynacją odsunął naciętą lisią skórę i włożył do środka dłoń. Lepko, gorąco. Czuł pulsowanie lisiego serca tam wyżej, pod klatką żeber. Przedarł się dłonią przez śliskie, miękkie rurki jelit, smyrnął żebra od wewnętrznej strony i dostał się tam — serce naprawdę jeszcze biło. Żywe przez ostatnich kilka chwil — ścisnął organ w dłoniach na krótką chwilę, czując jak ten wyślizguje mu się z palców. Żywy, żywy, cudownie jeszcze żywy — Naruto czuł się jak pan życia i śmierci, kiedy trzymał serce lisa w garści. Nareszcie coś od niego zależy, nareszcie ma naprawdę jakąś władzę.
            Zabić teraz, czy za chwilę. Teraz, czy za moment — zastanawiał się, patrząc w już bardzo mętne oczy lisa. Serce w jego dłoni było coraz mniej ruchliwe…
            Teraz.
            teraz, proszę.
            Naruto więc ścisnął serce lisa tak mocno jak był w stanie — aż pękło pod naciskiem palców i paznokci, a dolnym nacięciem w brzuchu wylało się jeszcze więcej krwi.
            Naruto wyjął dłoń z truchła lisa — była cała czerwonawa aż do łokcia, pod paznokciami miał kawałki jakiejś tkanki. Zastanawiał się, co to — czy kawałki mięśnia sercowego mogą wejść ludziom pod paznokcie? Czy to serce tego lisa?
            Patrzył na swoją czerwoną dłoń, a krew powoli na niej zasychała, tworząc ciemno bordową, łatwo kruszącą się na drobny proszek pokrywę. Ciężko było mu zgiąć palce — zakrwawiona ręka była jakby nie jego. I na pewno nie była jego. Nie tego beznadziejnego Naruto, tylko Naruto pana życia i śmierci.
To było coś nowego.
            Nagle zerwał się z klęczek, jakby go coś poraziło. Coś zadzwoniło mu w uszach i przeciągało się przez dobrą chwilę; Naruto stał wyprostowany jak struna i tylko patrzył na ciało już całkiem martwego lisa.
            Chciałbym go wziąć ze sobą, myśl błysnęła w jego głowie wśród nagłego hałasu. Ale co bym z nim zrobił — przecież jeden, może dwa dni i zacznie się rozkładać. Może powinienem go oskórować. Chyba tak, oskórowałbym, gdybym umiał i zostawił sobie po nim futro. Ciekawe, jak się skóruje; czy skóra łatwo odchodzi od mięśni, czy potem jakoś się ją czyści?
            Naruto nie wiedział i nie był w stanie wymyślić żadnej odpowiedzi na swoje wątpliwości. W uszach dzwoniło mu coraz bardziej i chyba zaczynała go boleć głowa.
            Lepiej go tutaj zostawię.
            I zostawił. Splunął na rękę brudną od zaschniętej posoki, żeby chociaż trochę ją oczyścić i móc swobodniej zginać palce. Złapał lisa za połamane łapy i rzucił w trawę, tylko kilka metrów od drogi.
Wieczorem tego dnia Naruto najpierw długo mył zakrwawione ręce — krew nie chciała tak łatwo zejść, a kawałki tkanek utknięte za paznokciami sprawiały wrażenie, że chcą zostać tam już na zawsze. Dzwonienie w uszach też jakby zwiększyło swoją częstotliwość — było regularnym, choć dość cichym piskiem. Wziął na to dwie tabletki przeciwbólowe. Potem w Internecie obejrzał filmiki instruktażowe o skórowaniu zwierząt. Ale kiedy wrócił na to samo miejsce kolejnego dnia, ciała lisa już nie było. Nie było też żadnego śladu ani po nim, ani po wypadku.
Tak jakby nigdy się to nie zdarzyło.
Tylko ten pisk w uszach momentami narastał tak bardzo, że prawie bolało go to wszystko fizycznie i nawet chciało mu się płakać. I nic nie mógł z tym zrobić, laryngolog też nie mógł — Naruto nie był pewny, czy lekarz wiedział, o co mu chodzi, bo wydawał się tym wszystkim w ogóle nie przejmować. Przepisał mu tylko jakiś płyn, którym miał sobie te uszy przeczyścić. Oczywiście nie zadziałało. Nic na to nie działało i Naruto nie miał pojęcia, czy może coś z tym zrobić poza łykaniem kolejnych tabletek od bólu głowy.
A potem… nie musiał.
Pisk po jakimś dłuższym czasie się… zwerbalizował.
Z pisku o wysokiej częstotliwości zaczęły wyłaniać się widma słów, jakby jakieś cienie przemykające na krawędzi percepcji, na krawędzi przesłyszenia. Pisk zdawał się uczyć języka ludzkiego, a Naruto wydawało się, że wariuje, gdy słyszał powtarzane w nieskończoność echa, jakby wprawki w wyrażaniu różnych koncepcji słowami:

ja, ja, ja,
ty, ty, ty,
 on, on, on,
ona, ona, ona…

Przewracał się z boku na bok, na wąskim łóżku w swoim pokoju na dwudziestym ósmym piętrze bloku, a słowa ciurkiem przelewały się przez jego umysł, wsączane wcale nie od zewnątrz, ale od wewnątrz.

okno, okno, okno,
sufit, sufit, sufit,
Kyuubi, Kyuubi, Kyuubi…

***

O! Trochę jaśniej — jaśniejsza szarość niż przedtem. Naruto omalże przykleił nos do mokrej od pary szyby. Zaraz zobaczy pomarańczowe przebłyski na horyzoncie. Zaraz, już zaraz, będzie mógł wyjść z auta i wziąć się do roboty. Będzie miał jakieś pół godziny, może godzinę, zanim będzie musiał jechać do pracy. Ale godzina to dużo czasu. Przez godzinę można zrobić bardzo dużo.
Zastygł w tym oczekiwaniu i nieruchomym wzrokiem, prawie nie mrugając, wpatrywał się w daleki horyzont obramowany wieżowcami miasta. Już za moment, już za moment, jużzamoment, jużzamoment…

***

Po miesiącu głos w głowie Naruto umiał już formułować proste zdania. Jakby był w stanie się tego nauczyć — metodą prób i błędów dopasowując dźwięki do siebie jak puzzle, by w końcu wykrzesać z siebie jakiś informatywny ciąg słów. Jak komputer… albo jak dziecko, jak coś żywego, co wykarwowało sobie niszę między zwojami mózgowymi i zakleszczywszy się, zapragnęło zostać tam już na zawsze.

Kup mi jogurt.
Chyba lubię jogurty.
I otwórz okno. Tak… duszno.

Wtedy wystarczyło klęknąć na łóżku, przekręcić klamkę w oknie i je pchnąć. Na dwudziestym ósmym piętrze po otwarciu okna strasznie wiało. Poszarzała firanka zadzierała się do sufitu, a wszystkie luźne kartki zaczynały latać po pokoju. Niebo za oknem było tylko odrobinę mniej szare niż firana i niemyta od lat szyba.
Ale przynajmniej nie było duszno, ani Naruto, ani… komukolwiek kto wypowiadał się tam w jego głowie.

Kyuubi.

Ach, tak — Kyuubiemu. Kimkolwiek on był.
Naruto musiał kupić jeszcze jogurt — sam chyba też lubił jogurty. Bardzo lubił.

            ***

Chłopak, który zawsze czytał nuty, wyszedł z autobusu cztery przystanki dalej niż zwykle wysiadał Naruto. Niedaleko hipermarketu i niewielkiego, wrzuconego w te okolice bez żadnego większego pomyślunku, osiedla wolnostojących domków. Kilka z nich wyglądało jednak raczej na wolnostojące wille niż tylko „domki”. I w stronę tego właśnie osiedla skierował się chłopak z autobusu.
Był wysoki i szczupły, w markowych adidasach i ze skórzaną torbą, gdzie od razu wepchnął kartki z nutami, jak tylko wysiadł z autobusu. Naruto trzymał się kilkanaście kroków za nim. Ciekawe gdzie mieszka. Gdzie może mieszkać taki ktoś, jak nie w willi z prawdziwego zdarzenia. Z marmurami, fontannami, fortepianami poustawianymi w każdym rogu salonu tuż obok wielkich telewizorów plazmowych.
I nawet się nie pomylił zbyt wiele — co prawda fortepianów i telewizorów plazmowych nie sposób było zobaczyć sprzed bramy do posiadłości, ale marmury i majestatyczna wielkość budynku mogły poświadczyć, że miano willi z prawdziwego zdarzenia zdecydowanie jej się należy. A więc tutaj mieszka… Uchiha. Tak napisano na domofonie — karteczka z nazwiskiem „Uchiha” i jeden przycisk, a ponad tym oko kamery i głośnik.
Naruto bardzo mało się zastanawiając, kierowany jakimiś niewytłumaczalnymi instynktami i nie do końca skrystalizowanymi planami, wetknął do skrzynki na listy wizytówkę ślusarza. Zamek w furtce wyglądał na drogi, ale nie był to pierwszy taki model z jakim Naruto by się zetknął.
Za kilka dni przyjdzie tutaj, zablokuje go, a potem wystarczy tylko poczekać na telefon. Może przy okazji mają w domu też inne blokujące się zamki.
Co prawda cel, w jakim chciał tak zrobić, był nie do końca jasny i nie do końca pewny — kto mógł mu zagwarantować, że na pewno zadzwonią do jego firmy, i że wpuszczą go potem do domu? — ale dla Naruto był to w tym momencie jakiś plan.
Idiotyczny — odezwał się głos w jego głowie. — A nawet jak zadzwonią, to co ci to da? Że wejdziesz do środka i zobaczysz te fortepiany i plazmy, i marmury z bliska? Och… będzie warto.
— Coś może dać — mruknął Naruto do siebie, wyszarpując wizytówkę z portfela. — I zobaczysz, że da.
I dało.
Jakieś dwa tygodnie później Naruto już siedział na widowni podczas semestralnego przeglądu dokonań studentów akademii muzycznej. Nazwisko „S. Uchiha” na plakacie było wytłuszczone, a po myślniku dopisano tylko: „solo”. Grali trzeci koncert fortepianowy Rachmaninowa. Przed wejściem na salę słyszał, że to trudny koncert, ale Sasuke — bo „S” przed nazwiskiem najwyraźniej oznaczało „Sasuke” — jest bardzo utalentowany i jak weźmie się pod uwagę, że długo się do tego przygotowywał, raczej da radę. Naruto oczywiście nie miał o trudności pojęcia, za chwilę miał być dopiero pierwszy raz w jego życiu, kiedy w ogóle znajdzie się na koncercie muzyki klasycznej. Wszedł na salę, znalazł wolny fotel, wcisnął się w niego, a chwilę potem… przepadł. Całkowicie.
Pół godziny spędził jakby w zawieszeniu — między mrugnięciem powiek, a bezczasem, kiedy każdy ruch dłoni po czarno-białej klawiaturze ciągnął się w nieskończoność, a akord wybrzmiewał wieczność. I Sasuke, szczupły i blady w tym chyba trochę zbyt jasnym świetle, bez żadnej ekspresji na twarzy, i tylko dłonie przyklejone do klawiatury i przesuwające się po niej, wydobywając bez najmniejszego zawahania kolejne dźwięki z fortepianu. Zgarbiony i uważny. I tylko dalej, kolejne nuty, w harmonii ze wszystkim, o czasie, bez najmniejszego fałszu — kolejne dźwięki wybijane na klawiaturze wbijały się Naruto w uszy, a jego samego wciskały tylko coraz bardziej w fotel.
Boże, więc to tak, pomyślał, kiedy finał już wybrzmiewał w całej okazałości, a Sasuke walczył z ostatnimi dźwiękami z mocno zaciśniętymi ustami. Tutaj niemalże całkiem emocjonalnie, żywo, jakby od tego tylko zależało jego życie, żeby zagrać to wszystko do końca, idealnie, perfekcyjnie.
Boże, więc to coś takiego, pomyślał, kiedy trwające i wieczność, i tylko mgnienie oka przedstawienie się skończyło. Wstał i dołączył do hucznych braw na koniec.
Tak bardzo chcę go poznać. Zobaczyć bliżej, niech mi pokaże jak gra na fortepianie. Niech coś dla mnie zagra. Niech gra, o Boże, niech gra!
Czuł się jakby pijany — od tego wszystkiego, od muzyki, od nagłego silnego pragnienia poznania Sasuke, od jeszcze silniejszego pragnienia, by zobaczyć z bliska jak gra, jak jego ręce przesuwają się po klawiaturze. Tylko dla niego, tylko przed nim, bez żadnej publiczności, bez żadnej orkiestry — sam na sam. Oni i muzyka… oni w muzyce. Zobaczyć, jak to wygląda dokładnie, krok po kroku, ruch po ruchu — jak dźwięk wydobywa się po naciśnięciu jednego klawisza i jak potem łączy się z resztą dźwięków w akordzie.
Pianiści znani są z pięknych dłoni. Dłonie więc musiały być kluczowe i u Sasuke. Musi je zobaczyć, dotknąć — czy mogą być naprawdę inne od tych, które on sam ma? Czy z powodu przystosowania do materii dźwięków, jego dłonie są całkiem inne od dłoni ślusarza?
Dłonie, dłonie, dłonie, myślał, przeciskając się przez publiczność. Musiał się dostać gdzieś tam, za kulisy, czy do garderoby. Musiał go poznać. Musiał.
            A jak ci odmówi?
            — Nie odmówi — odpowiedział Naruto zdecydowanie i na głos, wbijając łokieć w żebra jakiegoś szpakowatego mężczyzny, który stał przy przejściu między fotelami.
            A jeśli?
            — To go zmuszę.

***

Ten, ten, ten…

Jest tak późno, autobus podjedzie pewnie za godzinę, a ja jadę w stronę centrum. Może cię podwieźć?
To albo coś podobnego mówił zawsze, gdy tylko jadąc samochodem jego wzrok zahaczył o osobę, która wywołała w nim jakieś… nagłe emocje. Z reguły te same, które budziły się w nim późnymi nocami i z którymi wtedy nie potrafił sobie poradzić — tylko gryzł pościel i rzucał się na łóżku, prawie bezgłośnie wyjąc. Wtedy po prostu musiał — musiał — coś zrobić. Jak klapki na oczach, jak klapki na umyśle i tylko jedna myśl tak głośna i wyraźna jak nic innego.

Ten, ten, ten.

Nic innego się nie liczyło, tylko to, że to ten, że to właśnie ten i że musi coś z nim z nim zrobić. „Coś” zresztą też było oczywiste. Zawrócić i wziąć sprawy w swoje ręce. Na kolejnym zakręcie zawracał więc, czasem ledwo wykierowując i o mało nie obcierając furgonetką o czyjś płot, i hamował tuż obok, otwierał okno i proponował podwiezienie.
Te słowa nie były szczytem wyobraźni, czy kurtuazji. Nawet nie trzeba stwierdzać, że nie były, bo wiedział o tym i Naruto, i zapewne wszyscy ci, którym proponował podwiezienie. I nie zawsze się udawało — częściej nie niż tak. Wtedy strasznie się denerwował i raz nawet krzyknął na biednego chłopaka, miętolącego w dłoniach pasek od wypchanego książkami plecaka, że co, że on z dobrego serca się zatrzymuje i proponuje podwiezienie, a ten mówi, że nie, jakby Naruto planował nie wiadomo co mu zrobić. Idiota! Odjechał z piskiem opon. Stojąc potem na światłach, odkrył, że w nerwach przegryzł sobie wargę i krew ciekła mu po brodzie aż na szyję. Potem w nocy z nerwów aż nie mógł zasnąć — ten, ten, ten i jakieś echo powtarzające, że zmarnował szansę skutecznie pozbawiały go choćby odrobiny odpoczynku.
Ale niektórzy godzili się. Bo co może zrobić im taki blondyn, młody i szczupły. Uśmiechnięty. W firmowej furgonetce. Jak im coś zrobi, zawsze będą mogli zgłosić się na policję i podać charakterystyczny kolor, czy nawet nazwisko właściciela firmy.
I Naruto pamiętał, jak wchodzili do samochodu, powoli i ostrożnie siadając na tylnym fotelu — obok papierków i blaszek.
— Muszę tylko jeszcze zajechać do magazynu. To przy centrum w takiej bocznej uliczce. Wysadzę cię tam, dobrze? Stamtąd już odjeżdża więcej autobusów i mają normalniejszy rozkład.
Kiwali głową, że dobrze, że nie ma sprawy, że dzięki. Ale mózg Naruto wtedy działał już w innym trybie. Nawet jeśli mu się przedstawiali, nie pamiętał, jak mieli na imię. Nie o imię przecież chodziło, nigdy nie o to. To tylko nazwa, tylko coś co ktoś nadał człowiekowi odgórnie i w żaden sposób nie wpływa na to, kim ten człowiek jest, kim może być i kim nigdy nie mógłby się stać. Tylko durna etykietka pomocna przy katalogowaniu ludzi, nie mówiąca o człowieku więcej niż kolor oczu, czy włosów.
Naruto pytał — to odpowiedzi, to zachowania, to co chłopak przy sobie miał, to one determinowały to, kim był. Kim był, a kim Naruto nie mógłby być.
I mówili.
Dorabiam jako model i śpiewam w zespole rockowym — szczupły, wysoki chłopak, bardzo jasne oczy. Brunet. Na kolanach torba z książkami. Jestem jeszcze w liceum, mam też trochę zaległości przez te wszystkie występy.
Jestem wolontariuszem w teatrze; zawsze tak późno kończymy. Chciałbym zostać aktorem — ten brązowe włosy, ciemne oczy, też szczupły. Potem poproszony zacytował dłuższy fragment Szekspira. „Cały świat to scena, a ludzie to tylko aktorzy.” Szekspir, „Burza”. Przyjdź kiedyś, jest świetnie.
Chodzę na koło naukowe, lubię biologię — ten trochę pulchniejszy, trochę młodszy. Okulary na nosie. Chyba był jeszcze w podstawówce. Na pewno jeszcze w podstawówce. Ile mógł mieć… może trzynaście lat. Na pewno nie więcej. Mama będzie zła jak się spóźnię. Daleko jeszcze?
I jeszcze kilku. Naruto nie pamiętał ich w takich detalach, jak tych trzech pierwszych. Nie pamiętał głosu, zawahań, pomyłek z nerwów, nie pamiętał, co mówili — może nic. Niezbyt kojarzył, jak wyglądali.
Na północy miasta było dużo nieasfaltowych dróg wiodących przez jakieś zapomniane przez wszystkich pofabryczne tereny i pola pełne zeschłej trawy. Takie same pola znajdowały się poza miastem, czasami więc — dwa razy — zdarzyło się, że chłopak nawet nie wiedział, że wyjechali z miasta, a nie że szukają wspomnianego wcześniej magazynu.
Potem już szybko — naciśnięcie na sprzęgło, wrzucenie na luz i dodanie gazu. Awaria, nieszczęście. Wyłączenie silnika.
— Rany, mam nadzieję, że to nie silnik — mówił Naruto. Wtedy w lusterku widział to nagłe zesztywnienie chłopaka, jakby nagle spięły się jego wszystkie mięśnie, przeczuwając niebezpieczeństwo. Wszyscy reagowali identycznie.
Przekręcenie kluczyka, teraz naciśnięcie hamulca, silnik wył, nieziemski huk, wszystko się trzęsło. Dwa metry do przodu, teraz luz, znowu. Auto gasło.
Naruto wychodził potem z samochodu i kierował się do bagażnika.
— Chyba będziesz musiał mi trochę pomóc — rzucał. — Potrzymasz latarkę, a ja zobaczę, co z silnikiem. Może to pasek klinowy…
Nie wiedział, czy takie są objawy zsunięcia się paska klinowego, ale każdy w miarę rozsądnie brzmiący powód pasował do tej sytuacji. Potem już szybko — w jednej dłoni szmaty z bagażnika, w kieszeni spodni, w skórzanej pochwie nóż myśliwski.
Chłopak wychodził, trzaskał drzwiami, Naruto podawał mu latarkę i szli na przód. Wystarczyło potem tylko skoczyć na chłopaka, przedramieniem jednej dłoni nacisnąć na gardło, a drugą albo postarać wepchnąć szmaty do ust, żeby aby nie krzyczał, albo przytrzymać w uścisku do czasu, aż ciało zacznie wiotczeć z braku powietrza. Dopiero z takim podduszonym ciałem, na granicy uduszenia i nieprzytomności mógł robić, co chciał; odkrywać, co sobie tylko życzył, mając pewność, że chłopak jest nadal wszystkiego świadomy. Że wie o każdym ruchu noża, że czuje każde nacięcie…
Zobacz, dlaczego jest taki. Zobacz, dlaczego śpiewa. Dlaczego gra w teatrze. Dlaczego się tak dobrze uczy. Zobacz to. Zobacz. Porównaj.
Naruto chętnie porównywał, badał i mierzył — nacinał, dotykał, wyjmował i oglądał.
Model i chłopiec z podstawówki mieli całkiem inne ciała — jedno twarde, drugie miękkie. Dużo dodatkowej tkanki — Naruto ciął i ciął, i ściągał ją z niego, jakby go rozbierał do rdzenia nagości, do włókien mięśni, do zwojów żył, do trzonów kości, do szpiku wyskrobywanego czubkiem noża. Krtań modela wyglądała zupełnie zwyczajnie — najpierw dostał się do tchawicy. Taka dziwna, giętka rurka — można byłą ją giąć w palcach. Dopiero potem wyciął krtań — podłużną chrząstkę z kością jakby w tę tchawicę włożoną. I nawet jeśli jednak zupełnie normalna, w tej anatomicznej budowie była jednak niezwykle intrygująca. Zawsze było coś ciekawego, zawsze można było się czegoś dowiedzieć. W ten sposób więcej niż z tych cholernych książek, nad którymi ci chłopcy marnowali sobie czas i przemęczali oczy. On nie tylko wiedział więcej, mógł wszystkiego dotknąć, ale też miał nad nimi władzę — taką jakiej nie ma nikt inny. Nikt nie miał większej władzy nad drugim człowiekiem, jak Naruto w tych momentach.
Kiedy kończył, pozostawało mu tylko pozbycie się ciał. Tutaj już wszystko szło identycznie i identycznie bezproblemowo. Pozbyć się znaków szczególnych, wykopać głęboki dół gdzieś daleko od samochodu, zakopać — wszystko z wielką uwagą. Przecież to — to — Naruto mógł i potrafił zrobić idealnie.
I robił idealnie. Każda ze zbrodni była zbrodnią idealną. Jedynym, co w życiu wychodziło mu idealnie, były zbrodnie. Tutaj nie miał sobie równych.

***

Sasuke był za kulisami, ale wokół niego zebrał się taki tłum, że Naruto nawet nie myślał o tym, żeby tam podejść. Tłum profesorów, jakichś innych siwych ludzi w garniturach i okularach, kobiety w garsonkach i jacyś młodsi, ale równie elegancko ubrani ludzie. Postanowił więc poczekać i zaczepić go, jak będzie wychodził. Przeszedł do szatni i tam czekał, przez kilkanaście minut patrząc bezrefleksyjnie to w podłogę, to w sufit.
Nagle stukot obcasów. Na beżowych płytkach czarne, lakierowane, męskie buty. Och, to on. W końcu przyszedł. Nadal blady, trochę rozczochrany, z naręczem kwiatów chyba od publiczności. Wręczył blaszkę z numerkiem szatniarce i czekał na płaszcz. Naruto nadal siedział na krześle — tylko patrzył, jak Sasuke zakłada płaszcz na ramiona i omotuje granatowym szalikiem szyję.
…mógłbym go poddusić tym szalikiem. Zrobię to, jak już wysiądziemy. Wystarczy złapać za końce i mocniej pociągnąć. Nie będzie miał szans się wyrwać.
Sasuke chwycił kwiaty z blatu i nie zapinając płaszcza, wyszedł z budynku. Drzwi trzasnęły. Naruto prawie zerwał się z ławki, ale kiedy kątem oka uchwycił zaskoczone spojrzenie szatniarki, zdecydował się nie biec. Uśmiechnął się tylko:
— Mój kolega; chyba się minęliśmy — dodał tłumacząco, po czym sam też pchnął drzwi i wyszedł z budynku.
Teraz dokąd? Gdzie mógł pójść Sasuke?  Jeżeli ktoś z rodziny zdecydował się po niego przyjechać, Naruto był bez szans. Nie było mowy, żeby wtedy miał jakąkolwiek okazję do działania. Jeżeli Sasuke zdecydował się iść na jakieś pokoncertowe przyjęcie (a takie na pewno ktoś wyprawiał — niekoniecznie oficjalnie), to raczej również z okazją byłoby kiepsko.
Przystanek. To w lewo, jakieś trzydzieści metrów stąd.
— Oczywiście.
Faktycznie, przystanek był jedyną dobrą możliwością tutaj. Drugą tak dobrą byłoby tylko, gdyby Sasuke zdecydował się wracać do domu na piechotę.
Pod jasnoszarą wiatą, na metalowej ławeczce leżały kwiaty. Obok stał Sasuke.
Naruto bez chwili zastanowienia podszedł do niego.
— Byłeś cudowny — powiedział.
— Przepraszam? — zapytał Sasuke, wyrwany z zapatrzenia w godziny i przystanki rozpisane na kartce.
— To był świetny występ — powtórzył Naruto, przesuwając wzrok z szalika (zadrżał na samą myśl, że już niedługo będzie nim dusił Uchihę) na twarz chłopaka. — Jestem pod wielkim wrażeniem.
— Taaak… dzięki. Kimkolwiek jesteś — odpowiedział, jakby go to nie obchodziło. Może słyszał takie pochwały na co dzień, może były dla niego powszedniejsze niż wschody i zachody słońca. — Chciałeś coś jeszcze?
Naruto zacisnął pięść. Cholerny rozpieszczony bachor, naturalny talent, dla którego nic nie ma znaczenia.
— Długo się…
Uchiha uniósł brew, oczekując na dalszy ciąg, który nie chciał nadejść. Naruto poczuł, jak nagle czerwienieje na twarzy. Miał nadzieję, że o tej późnej godzinie i w stłumionym świetle pod wiatą nie było tego widać.
Robisz się miękki. — znowu usłyszał w głowie, zupełnie jakby ktoś stał obok i szeptał mu do ucha. — Ciepłe kluchy. I co, jak masz zamiar to rozegrać teraz? Powiesz, że ma ładne oczy? Czy może wolisz prosto z mostu. Powiesz, że go nienawidzisz i chcesz go zakopać głęboko, głęboko pod ziemią, bo inaczej oszalejesz
— Słuchaj — odezwał się znowu Sasuke — nie mam całego wieczoru. Jeżeli chcesz ode mnie czegoś jeszcze, to powiedz. Jeśli nie, to daj sobie po prostu spokój. Chyba nie chcemy marnować czasu na pierdoły.
Naruto stłumił warknięcie, kiedy Sasuke zaczął zapinać guziki ciemnego płaszcza, już nawet na niego nie patrząc. Te ręce, och, takie blade — przesuwały się po materiale od guzika do guzika tak szybko, jak przedtem po klawiaturze fortepianu. Dotknąć, dotknąć, dotknąćdotknąćdotknąć…
— Grałeś tak pięknie, że było to aż obrzydliwe — wyrzucił z siebie, zmuszając siebie do oderwania wzroku od palców chłopaka.
Sasuke jakby nagle zastygł, z jednym z guzików na wpół przełożonym przez dziurkę.
— Co…?
— Powinienem powtórzyć? — Naruto wzruszył ramionami.
Sasuke jakby odetchnął głęboko. Chwycił kwiaty z ławki i bez słowa przeszedł na drugi koniec przystanku, opierając się o przezroczystą ściankę. Wyjął telefon z kieszeni i zaczął coś na nim sprawdzać.
Gratuluję. Rozegrałeś to cudownie.
— Albo może… jeżeli nie masz jak wrócić do domu, to mogę cię podwieźć.
— Żebyś mógł znowu mnie obrazić? Dziękuję. Poza tym, jeśli nie widzisz, to właśnie czekam na autobus.
 Fe-no-me-nal-nie. A teraz co? Pojedziesz za nim do domu? Zaatakujesz w bramie? Podłożysz mu pod nos chusteczkę i zapytasz, czy mu też się wydaje, że pachnie jak chloroform?
— Milcz — mruknął do siebie.
Druga szansa była ostatnią; tej nie może spalić, bo wtedy faktycznie zostałoby mu tylko coś bardzo mało profesjonalnego do zrobienia. A mało profesjonalne rzeczy zwróciłyby czyjąś uwagę. Na pewno by zwróciły, a Naruto nie chciał takiej uwagi.
Rusz się, Naruto. Masz jakiś kwadrans zanim przyjedzie autobus. To tylko piętnaście minut. Dasz radę go przekonać w piętnaście minut?
Dam.
Naruto odetchnął, uspokoił nagłe drżenie rąk (albo z nerwów, albo dlatego, że wieczór był chłodny) i raz jeszcze podszedł do Sasuke.
— Przepraszam. Zacząłem od złej strony. Mam na imię Naruto…

***

Nad horyzontem najpierw pojawiły się czerwone świetlne smugi, potem równie czerwona kula słońca — wcale nie rażąca. Naruto wyszedł z samochodu w chwili kiedy niebo stawało się z czerwonego różowe, a słońce wzniosło się już trochę wyżej.
Teraz. Szybko.
Otworzył bagażnik (znów poczuł cmentarny zapach kwiatów z tylnej kanapy) i wyjął jedną z plastikowych toreb — tę długą i szczupłą. Oprócz niej w bagażniku było ich jeszcze kilka — równie długa, ale wyglądająca na znacznie cięższą i taka malutka, nie większa niż damska kosmetyczka.
Zamknął auto na klucz i w coraz jaśniejszym świetle dnia ruszył przed siebie. Wiedział dokładnie, gdzie chce wykopać dół. Nie powinno mu to zająć aż tak wiele czasu — przedtem nie zajmowało, a ten chłopak nie różnił się przecież zbytnio posturą od innych. Tak samo szczupły i młody, nieważący więcej niż siedemdziesiąt kilogramów.
Końcówka szpadla nie bez problemu wbiła się w twardą po nocnym przymrozku glebę. Naruto musiał mocno złapać stylisko, żeby przerzucić wierzchnią warstwę trawy na bok — użyje jej potem, żeby zamaskować to, że ktokolwiek tutaj coś wykopywał. Zawsze tak robił.

***

Też kiedyś grałeś na fortepianie, taaak, Naruto?
Aż niewiarygodne, ale tak powiedział — tonący chwytający się brzytwy. Też kiedyś grałem, ale po wypadku już nie mogę, już nigdy nie. Brakuje mi wyczucia, brakuje mocy, gram topornie i nieelegancko. Zupełnie nie tak jak pianista powinien, zupełnie nie tak jak się powinno na fortepianie grać.
Sasuke na początku nie wyglądał na szczególnie przekonanego.
— Studiowałeś tutaj na akademii? — zapytał; wzrok uniesiony znad telefonu. Patrzył mu prosto w oczy. Nie mógł odwrócić wzroku, żadnego zawahania.
— Nie — parsknął niby śmiechem. — Nie, nie tutaj. Dostałem się do Londynu — rzucił dowolną nazwą wielkiego miasta. W Londynie na pewno mieli jakąś akademię muzyczną. Na pewno jakąś całkiem niezłą.
— I… co?
— Wypadek samochodowy, pijany kierowca. Musieli rekonstruować mi nerwy w ręce, żebym w ogóle mógł zginać palce. I zginać mogę, ale niewiele ponad to. A dzisiaj… przepraszam, naprawdę przesadziłem. Poszedłem na koncert chyba z sentymentu, zobaczyłem ciebie i naprawdę chciałem tylko powiedzieć, że zagrałeś świetnie, a skończyłem…
— Dobrze. Nie szkodzi. — Trudno było powiedzieć, czy Sasuke mu uwierzył do końca. Teraz schował już telefon do kieszeni i tylko taksował go wzrokiem. Od trochę sfatygowanych czerwonych trampek po ciemną marynarkę i szarą koszulę bez krawata.
— Jeżeli nie masz nic przeciwko, chciałbym odwieźć cię do domu.
— Wiesz, Naruto… — Sasuke nieznacznie się spiął.
— Autobus masz za dłuższą chwilę — przerwał mu szybko Naruto. — Niedługo wyjeżdżam z miasta, byłoby mi bardzo miło gdybyś poświęcił mi choć tych kilka minut w samochodzie. Co prawda pożyczyłem go od znajomego, więc nie jest to szczyt elegancji, ale przynajmniej jedzie do przodu.
Usta trochę szerzej ułożone, jakby może chciał przybrać jakiś przepraszający wyraz twarzy i powiedzieć: „nie”.
— Proszę — dodał jeszcze zdecydowanie.
Kiedy skręcali potem na parking, na przystanek właśnie podjechał autobus — ten sam w którym zawsze razem wracali, nigdy ze sobą nie rozmawiając.
Sasuke położył kwiaty na tylnym siedzeniu furgonetki ślusarza. Sam usiadł z przodu, nie chcąc najwyraźniej, żeby się połamały.
— Moja matka bardzo lubi kwiaty. Postawię jej w salonie — wytłumaczył, siadając obok fotela kierowcy i zapinając pasy.
— Długo przygotowywałeś się do Rachmaninowa? — zapytał Naruto. Zapalił silnik i zwolnił ręczny hamulec. Auto powoli potoczyło się do tyłu. Kwiaty pachniały duszno i cmentarnie, aż mogło zakręcić się w głowie. Czy ktoś tam wplótł lilie? Czy ktoś tam powplatał chryzantemy? Naruto czuł, jak ten słodki i duszny zapach wypełnia mu nozdrza, a potem jakby wypełnił wszystko — cały wszechświat ograniczony do metalowego korpusu starej furgonetki ślusarza.

***

Grób był raczej płytki. Płytszy niż poprzednie wykopane gdzieś w okolicy — Naruto nie pamiętał dokładnych miejsc żadnego z nich. Gdyby miał wskazać, nie potrafiłby. Wszystkie wyglądały podobnie — wysoka, brązowa i zeschnięta trawa nad nimi, a pod spodem błotnista, jakby gliniasta gleba. Mokra. Pewnie dzięki częstym tutaj deszczom i wcale nie tak dalekiej rzece. Zawsze później Naruto musiał wrzucać swoje tenisówki do pralki, bo inaczej nie sposób byłoby w nich chodzić.
Ale ta głębokość chyba starczy, jeżeli dzikie lisy — tak pospolite w tym rejonie — się nie zainteresują nowym dołem. Poprzednimi chyba się nie zainteresowały, więc z tym powinno być identycznie. Teraz tylko wrócić do samochodu po kolejną torbę, tę dużą i ciężką. Z tą malutką będzie musiał poradzić sobie zwyczajnie — albo wrzucając tak jak poprzednie, do rzeki, dociążając kamieniami, albo…
Zostaw.
Może sobie jednak zachowa…

***

Szalik był zupełnie gładki w dotyku. Jedwab. Śliski i ciepły od ciała Sasuke. Węzeł zacisnął się tak łatwo, jak można było się tego spodziewać — mocno i na trwałe, szybko odcinając dopływ powietrza. Sasuke nie zdążył wiele ponad próbę odwrócenia się i uderzenia dłonią na odlew. Naruto miał teraz ślady na policzku po paznokciach — wyglądały jak wąsy po jednej tylko stronie twarzy. Śmiesznie; w pracy powie, że to kot. Ciekawe, czy zostanie mu blizna.
Zostanie.
— To niech zostanie — stwierdził, patrząc na strużkę śliny z ust Sasuke. Błyszczała lekko w świetle światła z kokpitu samochodu.
Jego oddech miał nienormalny, nierówny rytm — szybko, wolno, szybko, wolno… Jakby Sasuke był bardzo zmęczony, jakby sam fakt bycia duszonym był dla niego wysiłkiem podobnym do maratonu. Trochę świszczało mu w płucach, gdy próbował odciągnąć jedwab od swojej krtani. Zupełnie rozorał sobie szyję paznokciami. To na pewno wyglądało gorzej niż policzek Naruto. Pod skórą szyi, między nabrzmiałymi do granic żyłami i krwawymi smugami, biegły też skurcze jak fala drobnych robaczków skryta pod bladą cielesną powłoką.
Aż było mu szkoda Sasuke. Był bardzo ładnym chłopakiem — ciemne oczy, gęste czarne włosy, wysokie kości policzkowe i wąska broda. Prosty nos i cienkie, czarne brwi częściowo skryte pod grzywką. Usta też wąskie, raczej nieduże — takie jakie powinien mieć przystojny mężczyzna.
I te dłonie…
Nagły dreszcz podniecenia przebiegł po plecach Naruto.
Tak, dłonie. To o nie tutaj chodziło. To one, one, one.
Nadal trzymając w garści jedwabny szalik, sięgnął po jedną z rąk Sasuke. Wyrwał ją prawie, tak mocno przyczepiona była do szalika. W uścisku dłoni Naruto jednak sprawiała wrażenie prawie całkiem wiotkiej. Gdyby Naruto nie widział, jak pięknie grał na fortepianie, w życiu nie powiedziałby, że tak grał człowiek o takich… zwyczajnych dłoniach. Nie były bardzo szczupłe, nie miał nadzwyczajnie długich palców — były to dłonie trochę kościste, z może trochę bardziej wyróżniającymi się więzadłami niż u Naruto, ale nadal całkiem zwykłe. Chyba tylko kciuk był jakby bardziej oddalony od całego śródręcza.
Czy można oskórować człowieka, tak jak skóruje się zwierzę? Czy dałby radę ściągnąć naskórek, tak cieniutko, tnąc może milimetr na głębokość. Odsłaniając wszystkie te malutkie naczynia włosowate, odsłaniając mięśnie i ścięgna, patrząc jak się kurczą i prężą, i zalewając krwią wszystko wokół. Czy Sasuke mógłby tak zagrać na fortepianie, bez skóry — same mięśnie, kości i ścięgna grające Rachmaninowa. Albo Chopina.
— Prze…stań — wychrypiał Sasuke, nagle zupełnie mocno zaciskając palce na ręce Naruto. Ostatni zryw. Jego ostatnia szansa na życie.
Naruto błyskawicznie zareagował, ponownie ściągając końce szalika na szyi Uchihy. Nie, nie ma mowy o skórowaniu dłoni. Zróbmy to zwyczajnie, będzie szybciej.
Myśliwskim nożem rozpruł klatkę piersiową Sasuke, łamiąc przeszkadzające mu w tym żebra. Och, znowu, zanurzyć dłoń w gorących, śliskich wnętrznościach, pulsujących rytmem nierówno bijącego serca. Serce biło tak niemiarowo jak brzmiał oddech. To szybciej, to wolniej. Ale żył jeszcze, tak całkiem i naprawdę. Dotknięcie żywego serca to jeszcze nie powód do nagłej śmierci, a żywy mięsień tak śmiesznie łaskotał palce Naruto, jak gdyby się z nim droczył.
A tak naprawdę, kto z kim się droczył. Kto był na czyjej łasce, kto od kogo zależał. Czyj jeden ruch przesądzał o życiu i o nagłej śmierci.
Naruto.
Oczywiście. Tylko jego. I tak nieważne w obliczu tego było to, czy Sasuke był przystojny, czy był bogaty, czy pięknie grał na fortepianie i był na najlepszej drodze do zostania jednym z najlepszych pianistów na świecie. Nic, nic, nieważne. Wszystko nieistotne. Tylko ten nierówny oddech, coraz słabszy, serce już ledwo bijące, jakby bez sił. Był teraz taki blady, usta też — prawie białe, jakby najadł się kredy i rozsmarował ją na całej swojej twarzy.
Już nie reagował na nic. Dotyk noża w tych niższych partiach ciała przestał robić na nim jakiekolwiek wrażenie. Zaraz umrze sam.
Zabij go.
— Tak — przytaknął Kyuubiemu. — Muszę cię zabić, Sasuke.
Nie wiedział, czy to że Sasuke patrzy na niego oczami głębokimi jak dwie bezdenne studnie, świadczy, że zrozumiał, co Naruto mówi. Chyba już nie — to nie był już czas na rozumienie, jedynie ostatnie sekundy życia, którego nie można już chwycić, do którego nie można już wrócić.
I znowu, wystarczyło tylko ścisnąć serce, bardzo, bardzo mocno, aż to po raz kolejny nie rozpękło się na kawałki, wyrzucając z siebie jeszcze więcej gorącej, lepkiej krwi. I już. Prawie koniec.
Naruto czytał kiedyś, że nawet jak już się umrze, to po śmierci pozostaje jeszcze siedem minut, podczas których mózg człowieka jest aktywny i tylko stopniowo wygasza swoje funkcje. Tak jakby szedł spać po bardzo długim dniu.
Miał więc nadal całe siedem minut dla Sasuke. Siedem minut, żeby powiedzieć to, co powinno zostać powiedziane. Siedem minut nieprzerwanej niczym i zogniskowanej tylko na Sasuke uwagi.
Wyjął dłoń zza żeber Sasuke i usiadł obok niego. Pchnął drzwi do samochodu — dziwne, że nie zamknął ich wcześniej — i światło w końcu zgasło. Było ciemno.
— Czy — zaczął — masz to wrażenie, że teraz, nagle całe twoje życie przesuwa ci się przed oczami? Jak film. Bez słów i z kiepską fabułą. Z idiotycznym końcem. Z tak bardzo głupim końcem.
— Może pójdziesz do nieba. Możesz pójść. Może chcą pianistów grających Rachmaninowa.
Sasuke patrzył w górę. Białka oczu tylko odrobinę jaśniejsze od bladej twarzy.
— Nienawidzę cię. — To chciał powiedzieć od samego początku. Każdemu z nich. Wszystkim ludziom. — Tak bardzo cię nienawidzę.
Znowu wydawało mu się, że czuje lilie i chryzantemy, ten bukiet leżący na tylnej kanapie samochodu.
***
Przed wrzuceniem ciała do dołu i zasypaniem ziemią, nie mógł się oprzeć, żeby nie spojrzeć na Sasuke ostatni raz. Już w niczym nie powinien przypominać siebie, pozbawiony wszystkich znaków szczególnych — tak jak należało, popełniając zbrodnie doskonałe.
Naruto powoli, bardzo powoli, rozsunął plastikowy worek. Sasuke już był sztywny i prawie całkiem chłodny.
Blado-żółta skóra z czerwonawymi plamami pośmiertnymi, które jak maki rozrosły się na plecach, nogach i kikutach rąk, bez dłoni. Zakrzepła krew otaczała ranę w brzuchu, a w ogolonej głowie tkwił bezzębny uśmiech. Nie wolno było zostawiać ani dłoni, ani zębów. Włosów też nie; fryzury bywały charakterystyczne.
Kolejna zbrodnia idealna.
Naruto zamknął worek i zaparłszy się w ziemię, wrzucił ciało do dołu.
W oddali usłyszał szelest trawy i mignęło mu rude futro jakiegoś zbłąkanego lisa.
Było ich naprawdę wiele w okolicy. Całe wrzosowisko pełne lisów. Niewielkich i rudych, tak jak tamten sprzed miesięcy. Jak Kyuubi.
Ciekawe, czy taki lis byłby w stanie się na Naruto rzucić, czy mógłby go zaatakować. Rzucić się do gardła i zagryźć.
 No co ty...