Uwaga!

Fanfiction yaoi, czyli traktujące o związkach męsko-męskich. Blog zawiera również treści erotyczne.
Nie lubisz, nie czytaj - ja do niczego nie zmuszam.
Możesz skomentować dowolną notkę, każdy komentarz zostanie przeczytany! :)

poniedziałek, 28 listopada 2011

"Ociemnienie" (MadaIta)

Wen złapał, ale niestety na moje opka niefanfikowe, fanfiki do Naruto jakoś niestety cały czas piszę po fragmentach, za to bardzo przepraszam. =.=
O MadaIta prosiła Spice – miało być poważniejsze i jest poważniejsze. ;)
To jest bardziej angst, niekanoniczny, chociaż jakoś osadzam w międzyczasie i… właściwie nie mam nic więcej na temat gatunku do powiedzenia. Mam nadzieję, że formą nie odstraszę, bo styl może być zdeczka różny od mojego zwykle używanego w fikach narutowych. Nic bardziej jasnego i rewolucyjnego niestety nie wymyślę. ;)
Opisy otoczenia skracałam tylko ledwo co, jak czytacie, dajcie znać, czy nie są aby troszkę zbyt długie, możecie? No, i oczywiście, czy się Wam choć trochę podobało, to nawet ważniejsze. ^^
 * czysta autorska inwencja przejawia się też w opisach symptomów choroby –  wytknięte błędy z radością poprawię.

Ociemnienie
Szklana fiolka przewróciła się pchnięta nieuważnym dotykiem; małe, białe tabletki potoczyły się po ceracie.
Były… okrągłe.
Pomieszały się tam z wyciągniętymi wcześniej kilkoma innymi rodzajami pigułek, pstrząc jeszcze bardziej błękitny materiał o woskowym połysku – palce Itachiego przemknęły po stoliku, usiłując zgarnąć ich ponadplanową ilość i wsypać z powrotem do opakowania.
Okrągłe, owalne, podłużne…
Czuł kształty na dłoni, ich strukturę.
…ta gładka, ta chropawa…
Zdawało mu się, że było tych wszystkich tabletek już zbyt wiele, tam na stołowym blacie. Sunąc dłońmi, choć starał się to robić delikatnie, niechcąco jeszcze je poroztrącał. Rozsypane pigułki żwawo potoczyły się po ceracie i ostatecznie ześlizgnęły się na podłogę; teraz więc było także zbyt wiele tych, które przeleciały przez jego palce i poupadały z twardym stukotem na drewniany parkiet. Dźwięk był jasny i wyraźny, wielokrotny. Musiało więc spaść ich co najmniej kilkanaście – biały chemiczny deszcz wymykający się z jego dłoni, stuk, stuk, stuk.
Chwilę stał nad rozsypanymi lekarstwami, nie wiedząc właściwie, czy powinien najpierw zebrać wszystkie ze stolika, czy może rzucić się na kolana i po omacku wyszukiwać te z podłogi. Może wtedy, gdyby udało mu się połapać, która tabletka jest z którego opakowania – ta okrągła, czy podłużna; ta mniejsza, czy może ta trochę większa? – miałby choć blade pojęcie, o ile przekracza zalecaną dawkę i jakie skutki uboczne grożą jego już i tak nadwątlonemu zdrowiu.
            A jeśli o zdrowiu mowa… od wczorajszego popołudnia właściwie nie widział prawie nic. Dzisiaj było tylko gorzej, bo poza niewyraźnymi, rozlanymi liniami-krawędziami przedmiotów nie widział już kompletnie nic. Kant łóżka, stolik i dwa krzesła rysowały się nieostro za białą mgiełką, która przesłaniała całe pole widzenia Itachiego – musiało się coś dziać bardzo niedobrego z przepływem czakry do jego oczu, skoro źrenice wyłapywały głownie światło i pozwalały mu przykrywać wszystko inne. Poruszał się po pokoju raczej nie – tak prozaicznie – przy pomocy wzroku, ale bardziej dzięki wyćwiczonym przez lata instynktom ninja. Instynkty takie umożliwiały shinobi przetrwanie w najcięższych nawet warunkach, a w tej chwili umożliwiały mu przejście choć kilku kroków bez obijania się o meble. Nie przejmował się tym jednak bardziej niż powinien. Żeby się nie zabić nie trzeba było wszak aż tak wiele; musiał iść trochę wolniej, może trochę uważniej stawiać stopy i pilnować, czy aby na pewno, kiedy przejdzie jeszcze z metr do przodu, nie wpadnie na jakąś postawioną w wybitnie kretyńskim miejscu szafę. Ale to było to zrobienia bez większego wysiłku. Poza tym mniej więcej pamiętał, jaki jest rozkład pomieszczenia, co dość ułatwiało mu nieodbijanie się od przedmiotów jak jakaś kauczukowa piłeczka.
Okrągłe, owalne… podłużne…
A żebyż chociaż pomagały, te tabletki. Żebyż odsuwały jak najdalej tę zawstydzającą poufałość choroby, zawężającą pole widzenia do białego tumanu, mlecznej szyby, za którą poza Itachim działo się coś. Od wczorajszego popołudnia, kiedy zdecydował nałykać się pigułek i położyć do łóżka, myśląc, że uda mu się przeleżeć słabość i rankiem wstać już całkowicie zdrowym, miał dziwne wrażenie, że gdzieś tam obok niewyraźnych widm rzeczywistych przedmiotów i rzeczywistych ludzi, były widma jeszcze czegoś. Tak jakby i coś mniej żywotnego upodobało sobie jakieś miejsce, w cieniu cienia, gdzie wzrok Uchihy sięgnąć nie zdoła i ze złośliwym uśmiechem obserwowało jego nieudolne zmagania z pigułkami. Wrażenie, jakkolwiek dziwno-straszne i dość niedorzeczne, trzymało się Itachiego dość ściśle i starał się prędko zwracać swoje myśli na coraz to inne tory, byle tylko już więcej się nad tym nie zastanawiać. Kiepsko to funkcjonowało, bo kiedy nie mógł odwrócić wzroku od wszechogarniającej, pokrywającej każdy centymetr przestrzeni pokoju białej mgły, nie potrafił przełączyć myślenia na coś innego.
Więc nadal, tam w pokoju, był tylko Itachi, tylko te niewyraźne na poły żywe, na poły nieożywione widma i cała masa rozsypanych lekarstw. Z tego wszystkiego to już nawet te cholerne pigułki zdawały się mieć więcej życia od niego, skoro z taką łatwością udało im się przechytrzyć jego dłonie i uciec na ziemię w poszukiwaniu wątpliwej wolności.
Itachi potrafiłby nawet stwierdzić, że tabletki nie tylko były bardziej żywotne, ale także dużo bardziej ludzkie od niego, gdyby, co prawda, nie były materią nieożywioną. Wiedział doskonale, że jego pojmowanie miłości, dobra było nieco wypaczone w porównaniu z innymi ludźmi – może przez wpajane od najmłodszych lat ideały shinobi, które z pewnością utkwiły głęboko w nim. A może nawet prościej – przez to, że zdolności do pojmowania pewnych uczuć nie posiadał i posiąść nie zdoła. Najbardziej ludzki wydawał się sobie chyba tylko wtedy, kiedy myślał o Sasuke i właśnie teraz, gdy ta niefortunna przypadłość – efekt zbyt intensywnego używania mangekyou sharingana – dopadła do niego i schwyciwszy w objęcia, ani myślała puścić składając na jego powiekach napastliwe pocałunki. W tych chwilach, kiedy oczy szczypały i piekły, a pole widzenia raz bledło, raz czerniało był ludzki najbardziej w świecie.
Nie morderca, nie nukenin, nie ten straszny Uchiha, co wymordował całą swoją rodzinę, a człowiek – najzwyklejszy człowiek, zbierający rozsypane lekarstwa i próbujący po omacku powkładać je do słoika. Jedną po drugiej, drżącymi palcami do wąskiej fiolki z brązowego szkła, białe tabletki, które dźwięczały o ścianki i dno, zderzając się ze sobą. Te wszystkie pigułki były prawie milczącymi obserwatorami tak nienormalnie ludzkiego bólu i niezwyczajnej dla niego konsternacji oraz niepewności.
            Oczywiście – był żałosny. Najwyraźniej ludzkość w jego przypadku mierzyło się skalą żałosności, im bardziej godny współczucia był, tym bliższy normalności się stawał. Jeżeli Sasuke się nie pośpieszy, jeżeli Sasuke w końcu nie weźmie w garść siebie i swojego życia, nie postawi na szali wszystkiego w celu zyskania tych oczu, o których tyle opowiadał mu Itachi, jeżeli nie, to... czy może być za późno? W taki dzień jak dzisiaj, kiedy ledwo poruszał się od łóżka do stolika i od łóżka do toalety, nie będąc w stanie podjąć się żadnego zadania, nie mógłby stanąć naprzeciwko Sasuke. Nie byłby wtedy jego największym, najboleśniejszym koszmarem, nie byłby godnym przeciwnikiem, stojącym na straży sharingana – nie byłby nawet w połowie tak dobrym złudzeniem, jakim chciałby być. Gdyby młody zobaczył go teraz, klęczącego przy krześle i jak najżałośniejsza mara wymacującego drewniane panele w poszukiwaniu tabletek, pewnie zrobiłoby mu się go żal. Itachi nie zobaczyłby w jego oczach tej wyczekiwanej, twardniejącej przez tyle lat nienawiści, niemal wytęsknionej pogardy dla tego, czym był; w zamian za to pewnie ujrzałby współczucie, wymieszane z żalem. Zakładając, że byłby w stanie w ogóle zobaczyć jego oczy, teraz nie był tego taki pewny. Nie, dzisiaj zdecydowanie był na wszystko nieodpowiedni dzień i powinien minąć jak najszybciej.
– Kisame – zawołał cicho Itachi, z nadzieją, że będący gdzieś w pobliżu partner, usłyszy jego proszalny ni to jęk, ni to zwykłą frazę i pomoże zgarnąć porozsypywane tabletki. Wszystkie z tych okrągłych, podłużnych i owalnych. Wszystkie z tych, które trochę rozluźniały uścisk choroby, ostatecznego efektu ubocznego nadużywania mangekyou sharingana, wszystkie z tych, które odsuwały jej namiętne, rozgorączkowane usta od jego powiek, zostawiając piekące, bolesne widma dotyku.
Kisame jednak nie było. Nie zjawił się ani po minucie, ani po pięciu, żaden dźwięk właściwie nie pozwolił stwierdzić Itachiemu, że ten wielki mężczyzna znajduje się gdzieś w pobliżu. Uchiha przesunął więc rękoma jeszcze raz po podłodze i wsypał do fiolki te pigułki, które udało mu się odnaleźć. Nie kłopotał się już określaniem ich przynależności do opakowań. Rozgryzł kilka i połknął, pewny, że i tak żadna chemia niczego bardziej nie pogorszy, a jedyne co może zrobić to pomóc i ruszył w kierunku łóżka. Pod stopami czuł znów te same – okrągłe, podłużne, owalne – tabletki, których zebrać mu się nie udało. Później, jak ten ćmiący ból głowy i oczu przejdzie, będzie musiał z nimi zrobić porządek. Kisame, jeśli jakimś cudem odezwie się w nim empatia i nawet zajrzy zobaczyć, czy Itachi oślepł doszczętnie, czy może nawet wyzionął ducha, przedawkowawszy jakieś przeciwbólowe, z pewnością nawet nie zwróci uwagi na usianą lekami podłogę.
Legł na łóżko, twarzą w poduszki. Chciał zasnąć i obudzić się, jak wzrok trochę mu się rozjaśni.


– Biedactwo – usłyszał niski głos Itachi gdzieś zza siebie. Poruszył się na prześcieradle i uniósł w końcu twarz, do tej pory wciśniętą głęboko w poduszkę. Poduszka zdawała się być nieprzyjemnie wilgotna – to oczy łzawiły mu przez ten cały czas, jak spał, czy może zwyczajnie się obślinił? Raczej oczy, uznał, policzki miał równie wilgotne co poduszka. Do tego powieki mimo łzawienia zdawały się być ciężkie i lepkie, ciężko było mu je podnieść, żeby stwierdzić, że… cóż, było nawet jeszcze gorzej. Ciśnienie które teraz uczuł w gałkach ocznych było nie do zniesienia – już najwyższy czas, aby zaaplikował sobie kolejną powiększoną o cholera wie ile dawkę zagłuszacza bólu. Nie widział już teraz nawet białości, najczarniejsza ze smolistych czerni zalała cały obraz, odbierając do reszty Itachiemu zdolność do określenia swojego położenia wzrokiem. Nie miał przed sobą tamtej mlecznej szyby z prześwitującymi krawędziami przedmiotów, ta została pomalowana na czarno, bez najmniejszego prześwitu. Potarł jeszcze palcami obrzękłe oczy, ale niczego to nie poprawiło, więc zaraz przestał.
            – Godzina… – powiedział nieco schrypniętym głosem. – Która godzina?... Madara?
            – Już wieczór, po jedenastej – odpowiedział. – Przespałeś cały dzień?
            – Tak. – Itachi też właśnie sobie uświadomił, że przespał cały dzień, a lepiej z nim nie było. A powinno.
            – Nieźle tutaj wszystko porozwalałeś – odezwał się jeszcze starszy Uchiha, a Itachi usłyszał, jak jego dłoń sunie po prześcieradle, możliwe, że wygładzając jakąś zmarszczkę na materiale, a potem ląduje na jego barku, podciągając jego głowę do góry, tak żeby mógł zerknąć na jego twarz. – Wyglądasz okropnie, jak nigdy.
            – Nie wiem – odparł krótko Itachi, potrząsając głową, aby zrzucić dłoń Madary ze swojego karku. – Możesz uwierzyć, że nie gapiłem się w lusterko przez cały dzień.
            – Bo spałeś? – łóżko zatrzeszczało trochę; Madara musiał usiąść.
            – Bo zwykle tego nie robię.
            – Ale za to wywaliłeś całą aptekę na podłogę – zauważył kwaśno i znów sięgnął dłonią do jego karku, ale Itachi odtrącił jego dłoń jeszcze raz. – Naprawdę jest tak źle?
            Młodszy Uchiha uniósłszy się na łokciach, usadowił się na materacu twarzą do Madary, aby ten już oszczędził sobie tych badawczych, dociekliwych dotyków i napatrzył tyle, ile miał ochotę na spuchnięte powieki, na białka przypuszczalnie poznaczone gęstą siateczką krwistych żyłek, a może nawet na jakiś niewielki wylew – do wyboru do koloru, głównie czerwonego. Przeliczył się trochę, Madara ponownie chwycił za jego brodę i spróbował obrócić jego twarz tak, aby móc zaobserwować stan, w jakim znajdowały się jego oczy w zapewne lepszym świetle. Itachi zamrugał, jego oczy łzawiły.
            – Mógłbyś z łaski swojej przestać? – zapytał dla odmiany oschle Itachi, jedną dłonią ściskając przegub mężczyzny mocniej niż było to konieczne, a drugą ścierając łzy z policzków. – Niczego rewolucyjnego nie odkryjesz, jest gorzej. Trochę.
            – Trochę – powtórzył mężczyzna, nie cofając dłoni, mimo że nacisk palców młodszego Uchihy z pewnością nie należał do delikatnych. – Wiesz, że jeśli już…
            – Jeszcze nie już – przerwał z nagłą werwą Itachi; werwy takiej nie miał  sobie od rana, co jego samego wprawiło w niejakie zdziwienie.
            – Może jednak powinieneś się zastanowić nad… Sasuke. I nad jego sharinganem. Myślałeś może? – zapytał delikatnie.
            Itachi myślał o Sasuke i o jego sharinganie, nawet przed kilkoma godzinami, tutaj Madara trafił. Jednakże myśli jego biegły innym torem niż myśli Madary – nie miały celu w zdobyciu wiecznego mangekyou, co raczej odroczyłoby dolegliwości związane z narządem wzroku na daleki o miliardy kilometrów termin nigdy.
            – Tak, myślałem – odparł i uśmiechnął się wąziutkim, nieładnym uśmiechem. – Nie uważasz, że zabrałoby to strasznie dużo czasu, skoro Sasuke nie uzyskał mangekyou?
            Madara widocznie się zniecierpliwił, z trochę głośniejszym świstem wypuścił powietrze przez nozdrza, aż Itachi poczuł podmuch na swoim ciągle nieco wilgotnym policzku. Cóż, jego stwierdzenie było całkiem na miejscu; nie było tak naprawdę o co się irytować, skoro miało jak najbardziej rzeczywiste podstawy.
            – A nie uważasz – zaczął, nie oddalając ani o centymetr pochylonej nad nim twarzy; tak mógł mówić cichym choć ostrym, trafiającym wprost do Itachiego głosem – że wypadałoby coś z tym zrobić? Znam finał – zastrzegł – może i od tych wszystkich proszków ci przejdzie na kilka dni, może nawet na tydzień, ale to nie tak, że przestaniesz używać sharingana w ogóle, prawda? Przed tym finałem nie uciekniesz, choćbyś nie wiem, jak próbował. Nie możesz. Czy masz jakieś inne wyjście?
            Itachi nie skomentował, tylko zacisnął usta i patrzył się prosto przed siebie, nie było innej możliwości, więc jednocześnie patrzył się prosto na Madarę. Sam znalazł sobie inne wyjście, ale nie czuł potrzeby informowania o tym najstarszego z Uchihów – raczej nie zrozumieliby się w tej kwestii. Jego decyzja, to jego decyzja, a jego sharingan to jego sharingan i nie było sensu w dawaniu się pokierować Madarze tak, jak dla niego było najodpowiedniejsze.
            – Posprzątam – poddał się w końcu mężczyzna, kończąc temat na teraz.
            Itachi usłyszał, jak tabletki stukały o siebie wkładane do fiolek. Tak jak przedtem musiały być okrągłe, owalne i podłużne… te wszystkie które rozsypał.
           
           
            Nie spał, tylko leżał. Nie mógł zasnąć po przespaniu całego dnia – chociaż pewnie ta sztuka udałaby mu się, gdyby spróbował połknąć jakoś ze cztery tabletki nasenne z rodzaju tych działających na ośrodkowy układ nerwowy i przy okazji pewnie całkowicie nieintencjonalnie podejmując się próby samobójczej. Takich tabletek jednak na pewno nie posiadał, zresztą gdyby wziął jeszcze cokolwiek chemicznego, skończyłby z silnym bólem żołądka, wymiotując w toalecie, starając się ucelować w środek muszli, a nie na dywanik koło prysznica. Jedyne czym teraz były traktowane jego oczy, to jakaś delikatna, pachnąca szałwią maść, którą przyniósł mu Madara. Różnica jaką poczuł przejawiała się tylko w tym, że teraz miał okropnie nieprzyjemne wrażenie zlepienia rzęs i mokrości sięgającej aż kości jarzmowych – starszy Uchiha delikatnie nałożywszy smarowidło na skórę powiek, potem bandaż, założył jakąś technikę leczącą i przykazał, aby nie tarł, nawet w wypadku, gdyby swędziało. To zabrzmiało dla Itachiego wtedy trochę, jakby Madara starał się mu matkować, strofując jakby miał ledwo osiem lat i absolutnie nie umiał sobie poradzić sam ze sobą. A nie miał ośmiu lat i, dziękuję bardzo, radził sobie ze sobą całkiem dobrze, wszak jakoś przeżył te dwadzieścia lat. Chyba Madarę musiała bardzo dotknąć wizja straty kogoś z tak rozwiniętym sharinganem jak ten Itachiego, że doprowadziło go aż do takiej troskliwości. Bo troskliwy nie był, przynajmniej nie jakoś szczególnie, gdyż troskliwość raczej nie idzie w parze z wielką potęgą i bezwzględnością, które zdawały się być jego reprezentatywnymi cechami.
            Dokładnie tak, obie i potęga, i bezwzględność stanowiły o tym, jakim niebezpiecznym człowiekiem był Madara. Pełnym ambicji, egoistycznym, śmiałym, niewahającym się doprowadzania do końca swoich planów – jego wpływ na trzynastoletnią niegdyś osobę mordercy klanu Uchiha był ewidentny. Postawiony twarzą w  twarz z tak wyrazistą figurą, Itachi ani wtedy, kiedy ledwo co zmył z siebie krew swoich krewnych, ani później, kiedy już stał się częścią organizacji Akatsuki, nie miał wątpliwości, że może stać się młodszą kopią Madary, prawie nim. I oczywiście, pewnie stałby się nim, gdyby nie to, że wszystkie decyzje podejmował sam. No i Sasuke, o którym przez długi czas myślał, że zrobienie tego, co zrobił, było dla jego dobra.
Uch…  poniekąd był jednak podobny do Madary i to bardziej, niż sobie by tego życzył – bycie amoralnym ścierwem, praktycznie socjopatą, musi być zapisane w genach, bo dobra Sasuke mógł tam szukać ze świecą i nie znaleźć nawet za dwa tysiące lat. Po prostu go tam nie było. Rzecz jasna, mógł sobie wmawiać tysiąc razy, że to wszystko tylko po to, by Sasuke mógł stać się silnym shinobi, wierzącym w wielkość i dumę swojego klanu. Sam Itachi honor ten miał za nic i nie wahał się, zniszczyć go w jeden długi, krwawy wieczór.
Itachi zsunął nogi z prześcieradła z zamiarem udania się do łazienki i zmycia maści z powiek; zamiast w końcu przyzwyczaić się do jej zapachu, ta szałwia zaczęła go nagle niepomiernie drażnić. Jeszcze nie zdążył dać kroku, gdy zaskoczył go głos Madary, pytający, co właściwie ma zamiar zrobić, wybierając się na późnonocne spacery.
            – Myślałem, że śpisz – odpowiedział wcale nie na pytanie Itachi.
            – Ktoś powinien się poświęcić i przejąć rolę twojej prywatnej pielęgniarki – zażartował Madara, choć zrobił to głosem chłodnym, w którym nie dźwięczała najmniejsza nuta rozbawienia.
            – No i – dodał po krótkiej chwili – ktoś powinien ci w końcu uświadomić, że te wszystkie leki nie odstraszą ślepoty na długo. Przechodziłem przez to. To nieuleczalne, to cena za nieporównywalną do niczego moc, której przecież nigdy nie wahałeś się używać.
            Itachi nie przejął się zbytnio słowami Madary, nie wstając jednak z posłania, jakby czekał tam na coś, co niewątpliwie miało się wydarzyć i nie mógł tego uniknąć. Przechylił głowę na bok, mnąc kawałek prześcieradła w dłoni; usłyszał szelest pościeli.
            – Bez sharingana – głos Madary znów blisko jego ucha, palce znów dotykającego jego twarzy – jesteś kompletnie bezbronny, kompletnie niezdatny do niczego, Itachi. Bez tsukuyomi, bez amaterasu, bez misternych iluzji jesteś taki zwyczajny, taki łatwy do pokonania. Jestem pewny, że nie tego chciałeś, żeby w jednej chwili zostać pozbawionym wszelkiej siły.
            Zmarszczył brwi, wcale nie zaskoczony, kiedy poczuł najpierw nos Madary na skroni, a potem mokry ślad po języku na policzku.
            – Niewielu Uchihów doświadcza tego co ty, tego co doświadczałem ja. Niewielu jest dostatecznie silnych, by tego dokonać – mówił Madara, powoli wiodąc palcem wzdłuż jego boku, zahaczając palcem o oczka siatkowanej koszulki – a jeszcze mniej jest w stanie sięgnąć po najwyższy honor, po najwyższą formę sharingana, naszego rodowego dziedzictwa, Itachi.
            Itachiemu chciało się śmiać na słowa, jakie dobrał Madara – jeszcze mniej Uchihów jest w stanie sięgnąć po najwyższą formę sharingana, tak? Po niesławny wieczny mangekyou sharingan? Jedyną znaną osobą, która ten wątpliwy zaszczyt osiągnęła był Madara i jakkolwiek świadczyło to o jego ogromnej potędze, świadczyło także o jego ogromnym egotyzmie – pragnieniu mocy większej, niżby śniła się komukolwiek innemu, niżby przemknęła przez myśli jakiegoś innego egocentryka, nie mającego na tyle szczęścia lub pecha, żeby urodzić się Uchihą Madarą. Kimś kto dostaje wszystko, czego zapragnie, nie zważając ani na zasady, ani na przeszkody – niwecząc wszystko po drodze.
            – Niewielu, tak niewielu – powtarzał, odgarniając długie ciemne włosy Itachiego z karku i wiodąc ustami po jego policzku, aż nie zeszły na szyję – jest na tyle utalentowanych, na tyle zdolnych, by poradzić sobie z odpowiedzialnością, jaką nakłada na nas taka wspaniała moc.
Poczuł jak dłoń Madary napiera na jego bark i pociąga do tyłu, aby oparł się o jego tors; ciepły, śliski w czymś na kształt jedwabiu. Wcale się nie zdziwił, kiedy usta Madary wylądowały na jego, takoż ciepłe i śliskie. Nie było tutaj wiele do zaskakiwania, nawet kiedy wciąż nic nie widząc, wylądował na poduszkach i mógł tylko przepowiadać doświadczeniem, co teraz zrobi starszy Uchiha, jego wieloletni mentor i poniekąd, cóż, kochanek, choć dla ostatecznego pozbawienia tej relacji jakiegokolwiek większego ciepłego skojarzenia, rzecz jasna Itachiemu nigdy na myśl nie przyszło, żeby określić go takim mianem. Dla czystego bezpieczeństwa lepiej było unikać takich słów, sugerujących jakąś jednoznaczną relację – ta była wystarczająco wieloznaczna, by unikać jej określania.
            Palce Madary dotykały piersi Itachiego, jego ud, bioder z niemalże uwłaczającą, szyderczą delikatnością. Jakby nie wystarczyło to, że teraz rzeczywiście, bez uaktywnionego sharingana, był prawie bezbronny, ale musiał być przez Madarę traktowany jak coś niemożliwie delikatnego, tylko o jedno mocniejsze tknięcie od ostatecznej rozsypki. Przez tego Madarę, który znajdował się zawsze o krok przed wszystkimi innymi i tego samego, który starał się go pochłonąć doszczętnie, i skonsumowawszy, zamienić jego w siebie. Bogowie wiedzą, co by się mogło zdarzyć, gdyby Itachi już zawczasu nie postanowił sobie, że decyzje podejmuje sam, nieważne, jakie zdolności lalkarstwa i pociągania za sznurki byłyby na nim wypróbowywane.
Szydercza delikatność przejawiała się nawet w tym, w jaki sposób, Madara ściskał jego członka i głaskał pośladki szorstkimi, mocnymi dłońmi. Jakby chciał mu uświadomić cieleśnie, że jest och! taki kruchy, że jego bycie lub niebycie zależy tylko od otoczenia – czyli w większym lub mniejszym stopniu od Madary, od tego co mężczyzna zechce uczynić, a czego zaniecha. Trudna do przewidzenia subtelność ust, dotyków, a nawet ciężka do określenia delikatność zębów poskubujących jego skórę tu i owdzie, w końcu jednak się zakończyła. Czerń zakołysała się wokoło – jednostajnie, miarowo, pewnymi ruchami gorącego ciała mężczyzny, którego twarzy nie mógł teraz widzieć. Mocne pocałunki poszatkowały jego oddech i zdały się wyssać całe powietrze z jego ust, kiedy kołysząca się ciemność przemówiła nagłym ostrym szarpnięciem bólu i wróciła znów do tego samego miarowego jednostajnego rytmu…
Pokój był ciemny jak był, kiedy wszystko wróciło na miejsce. Itachi na swoją stronę łóżka, a Madara na jego krawędź. Tylko wzrok zagubił się gdzieś w drodze, już poprzedniego wieczora, i nie chciał przyjść z powrotem. Kiedy zamknął oczy, nie zmieniło się nic, jedynie tylko Madara opuścił swoje miejsce i wyszedł, zamknąwszy drzwi.
Czarny bezkształt wisiał nad pokojem nieporuszony za zlepionymi maścią rzęsami.
end.