Uwaga!

Fanfiction yaoi, czyli traktujące o związkach męsko-męskich. Blog zawiera również treści erotyczne.
Nie lubisz, nie czytaj - ja do niczego nie zmuszam.
Możesz skomentować dowolną notkę, każdy komentarz zostanie przeczytany! :)

niedziela, 16 maja 2010

"Lodowy błękit" Rozdział 1 (SasuSui)

Gatunek tekstu: romans, humor
Pairing: SasuSui
Ostrzeżenia: zdecydowanie niekanoniczny, scena erotyczna, wulgaryzmy, postacie bywają bardzo OOC
Uwagi: Bardziej spin-off niż sequel do "Zapachu mgły" osadzony w zimowo-świątecznym klimacie, sama Gwiazdka w odniesieniu do shinobi to też dość karkołomny pomysł, stąd, naprawdę, fabuła idzie mocno niekanoniczną drogą. Narracja pierwszoosbowa, o ile pamiętam, pisząc ktoryś z rozdziałów inspirowałam się piosenką "Mach die Augen zu" zespołu Die Ärzte -- na tekstowo.pl jest nawet dość poprawne tłumaczenie z teledyskiem (ach, Bela jeszcze jaki młody wtedy był;)

Lodowy błękitRozdział 1
Od czasu naszej nieplanowanej (a przynajmniej ja sam nigdy tak naprawdę nie planowałem pieprzenia się z Sasuke) nocy w hotelu zmieniło się bardzo mało. Nie, na serio — ani ja, ani on nie daliśmy po sobie poznać, że nasze kontakty przeszły na nieco inną płaszczyznę. W tym wypadku bardziej płaską, z poduszkami i prześcieradłem — tak właściwie bardziej podobną do łóżka.
Zachowanie Karin było takie samo jak zwykle — czyli idiotyczne, tylko Juugo, gdy czasem odrywał się od swoich niewątpliwie sielankowych zabaw ze zwierzątkami wszelkiej maści (im mniej wiem o takich rzeczach, tym lepiej dla mojego zdrowia psychicznego) i łypał na nas z jakiegoś kącika. W sumie bardziej niż na mnie, łypał na Sasuke i to w taki sposób, jakby go nie tylko rozbierał z odzieży wierzchniej, ale przy okazji odkrywał jego wszystkie myśli.
Gdyby się jeszcze okazało, że Juugo ma coś do Sasuke w TYM względzie, mógłbym sobie śmiało strzelić w łeb — w tym całym kółeczku Saskowej adoracji, tylko bym im zawadzał, jeśli chcieliby sobie zorganizować jakąś orgietkę.
            Z rzeczy, które zmieniły się dość znacznie mogę wymienić działania zwiadowcze naszej drużyny — można je wręcz nazwać profesjonalnymi. Mniej bezsensownego pierdolenia, więcej ciężkiej roboty i wypruwania sobie żył.
Bo nawet skoro dowiedzieliśmy się, gdzie przebywa Itachi i jego partner (na którym mi osobiście zależało dużo bardziej, niż na starszym z braci Uchihów) było niespecjalnie łatwe. Znaliśmy kierunek — fajnie— ale Akatsuki nie siedziało biernie w jednym miejscu i nie zażywało codziennie kąpieli słonecznych, tylko po to żebyśmy mogli sobie do nich przyjść i po krótkiej, kulturalnej rozmowie zabić ich i wziąć Samehadę.
            Ale członkowie Akatsuki kąpieli słonecznych nie mogli zażywać także z powodu nadchodzącej wielkimi krokami zimy. Praktycznie z dnia na dzień wszystkie rude liście pospadały na błotnistą od często padającego deszczu ziemię i zostały przykryte śnieżną pierzynką.
Im dalej mijały tygodnie, tym gorzej było — puchata pierzynka powiększyła swoje rozmiary gdzieś do wysokości moich kolan (a zapewniam, że kurduplowaty nie jestem — prawie 180 cm wzrostu to jest tak akurat) stwardniała, a na wszelkich ścieżkach miałem okazję stąpać po nagim lodzie! No ludzie, co z tego że te ścieżki, którymi zwykliśmy się przemieszczać, do najbardziej uczęszczanych nie należą, ale pasowałoby je chociaż tym piaskiem obsypać!
            I tak pewnego dnia, który już bardziej zbliżał się do swojego końca, którego to powietrze osiągnęło zapewne jakąś rekordowo niską temperaturę (chociaż jak dla mnie wszystkie niskie temperatury są tymi wyjątkowo niskimi — ciało zrobione z wody w większej części niż organizm normalnego człowieka ma także swoje minusy), rozłożyliśmy obóz na jakimś zadupiu. Jak zawsze zresztą, w sumie to czemu nie moglibyśmy kiedyś rozłożyć namiotów w miejskim parku?
W szarawym świetle zmierzchu rozkładanie namiotów było zadaniem dziecinnie łatwym — a że było w nich w cholerę zimno, to już inna sprawa. Niewielką rekompensatą za możliwość przemrożenia we śnie był krajobraz. Przed nami na widnokręgu od ciemniejącego szybko nieba ostro odcinały się górskie wierzchołki — widok zaiste wspaniały, ale jednocześnie nieprzyjemny. Góry równają się wchodzeniu wyżej, co wiąże się z większym zimnem, czyli zapewne łażeniem w śniegu po pas…
            Gdy już założyliśmy te wszystkie linki i powbijaliśmy śledzie w zmarzlinę leżącą na ziemi, bez zdziwienia zauważyłem, że Sasuke gdzieś się ulotnił. Ech, to chyba weszło mu w nawyk — ale jak dla mnie, to on się po prostu wymiguje od pracy.
Bo chyba nie muszę wspominać, jak nam to utrudniło życie, skoro ani ja, ani Juugo, ani nawet ta cholerna Karin nie mamy ognistej natury czakry, a zapałki zamokły? Bye bye, ognisko w obozowisku!
A pranie i tak zrobić musiałem — trudno, ostatecznie była moja kolej.
            Przekonałem się wtedy, że powietrze w grudniową noc może trzeszczeć, może skrzypieć jak drzwi o zawiasach nieoliwionych przeszło sto lat. I że może od niego boleć nos — było takie jakieś gęste, lodowate i ostre, że wdychane powietrze kłuło mnie w nozdrza, a wydychane drażniło spierzchnięte usta. Gdy prześlizgiwało się przez uchylone wargi wyglądało  jak całkiem sporych rozmiarów mlecznobiała chmurka.
Stawy moich dłoni zamarzały, zaczerwieniona skóra szczypała, a buty od zbyt długiego stania w głębokim śniegu zaczynały przemakać. Przynajmniej nie pada, przynajmniej nie pada — myślałem, chcąc poprawić sobie humor, co udawało mi się raczej średnio.
Ale w końcu już czyste i mokre skarpety zawisły na sznurku przymocowanym do dwóch z trzech namiotów.
Sasuke — jako osoba o uprzywilejowanej pozycji lidera — spał sam, Karin takoż, ale u niej uprzywilejowanie wynikało chyba z jej rażącego kretynizmu, a ja póki co dzieliłem miejsce noclegowe z Juugo. Póki co, bo ostatnio zdarzały mu się ataki również w nocy. Widocznie nie tylko na mnie mróz i zwiększona wysokość źle działała.
Dłonie śliskie od mydlin schowałem w środek kieszeni. Zgięcia palców kłuły mnie nawet jeśli pod nawałem swetrów, grubym płaszczem i specjalnie ocieplanym śpiworem wreszcie było ciepło.
Z trudem zasnąłem, ale za to rankiem odkryłem coś, z czego zadowolony nie byłem. Bo te cholerne skarpety wcale a wcale nie wyschły i (co więcej!) wyschnąć nie zamierzały — zamarzły!
— Szlag by to! — krzyknąłem, łapiąc półtwardy materiał. Mogłem go zginać praktycznie jak tylko chciałem — materia nie sprzeciwiała się bardziej niż cienki drucik i trwała powyginana, tak jak ją zostawiłem. Pewnie gdyby te skarpety powisiały tam jeszcze trochę dłużej, to już w ogóle mógłbym je całe połamać i potem sobie składać takie bawełniane puzzle, cholera!
— Trzeba je było powiesić koło ogniska. Wtedy by wyschły — stwierdził Sasuke, którego głowa pojawiła się w rozpiętym wejściu do jego namiotu.
Jego elokwencja jest zabójcza… O matuluuu! W tamtej chwili miałem tak wielką ochotę czymś rzucić w tę jego czarną łepetynę! Gdyby tylko ta skarpetka była o tę odrobinę twardsza…
— A chcesz wiedzieć, czemu tego nie zrobiłem, Sasuke? Powiem ci zagadkę, dobra? — wycedziłem. — Czy drużyna ninjów, którzy niefortunnie nie posiadają zapałek i żaden z nich nie korzysta z elementu ognia jest w stanie rozpalić ognisko, jeśli wszystko dookoła jest skute lodem? I czy w takim razie Suigetsu mógł powiesić te skarpetki przy ognisku, które fizycznie nie istniało? Na odpowiedź masz trzydzieści sekund, żadnych kół ratunkowych, ale zapewniam, że nagroda nie przejdzie ci koło nosa. — Zacisnąłem pięści i usłyszałem jak materiał w moich dłoniach trzeszczy nieprzyjemnie. — Trafi w sam jego środek.
— Chyba że tak. — I zniknął w środku.
Zatrzęsłem się z gniewu. Jak ten cham mógł powiedzieć „chyba że tak”?
— Sasuke, ty cholerny dupku! Może byś się w końcu zaczął interesować tym, co się wokół ciebie dzieje! — Pokryty śniegiem materiał namiotu stawiał opór, ale udało mi się znaleźć ekspres i dostać się do środka. Naprawdę, naprawdę chciałem Saskowi rozkwasić ten jego arystokratyczny nos! — Znikasz sobie, a my mamy za ciebie odwalać całą robotę? Chyba sobie, kurna, za dużo wyobrażasz!
Sasuke siedział w otoczeniu dwóch  grubych koców i marszczył brwi. Sypki śnieg wpadł do środka razem ze mną.
— Nie wydzieraj się. Nie jestem głuchy, a przez ciebie chyba zaraz będę miał migrenę. — Pomasował skroń swoimi szczupłymi palcami. — I na pewno nie odwalasz całej roboty, Suigetsu. Nie ty latałeś po okolicznych wioskach przy minus dwudziestu i nie ty starałeś się dowiedzieć, jak można przejść przez góry.
— Ach, teraz wychodzi na to, że niby mówiłeś mi, że mam latać po jakichś wioskach?! Nie mówiłeś, nie masz prawa mieć pretensji.
— Jesteś hipokrytą. Mógłbyś się chociaż trochę interesować, Suigetsu, i nie pamiętam, żebyś wspominał cokolwiek o braku zapałek.
Machnąłem ręką — oczywiście mówił prawdę. Ech, nawet niewiadomo z jakimi argumentami bym nie wyskoczył, rozmowa z Sasuke kończyła się zawsze w taki sposób, żeby pokazać, że to on ma rację. Wkurzał mnie, wkurzał mnie jak jasna cholera.
— Długo jeszcze będziemy leźć przez te góry? — zmieniłem temat. — Mam wrażenie, że niedługo to ja tutaj uświerknę.
— Nie, już niedługo — powiedział, wyciągając skądś mapę całą pokreśloną flamastrami. — Patrz, jesteśmy w tej okolicy. — Wziął moją rękę i poprowadził po papierze. Jak na kogoś o takiej bladej aparycji, rękę miał o wyjątkowo przyjemnej temperaturze. Ale może czułem tak tylko dlatego, że byłem przemarznięty. —  A dolina, którą się przeprawimy jest niedaleko. O, w tym miejscu. — Mój palec wbił się delikatnie w błyszczący arkusz.
Szkoda tylko, że od miejsca, w którym się znajdowaliśmy do tej dolinki było jakieś pięć centymetrów. Pięć centymetrów! Ile to drogi? Chyba lata świetlne!
— Masz szorstką skórę — powiedział jeszcze, trzymając moją dłoń nad arkuszem. Jego ciemne oczy zatrzymały się na mojej twarzy. — I popękały ci usta.
— Może i tak — lekko zmieszany postanowiłem nie ponawiać już dyskusji; wysunąłem rękę z jego uścisku i wycofałem się na dwór, rzucając jeszcze coś w stylu: „Tym razem miałeś szczęście, Sasuke”, lecz zrobiłem to na tyle cicho, żeby nie usłyszał słów zbyt wyraźnie.
Ale noclegi w namiocie nie czekały nas aż tak długo, jak pesymistycznie zakładałem.
Złożyło się tak, że przechodziliśmy koło niewielkiej górskiej wioski. A skoro już byliśmy w pobliżu, należało dobrze wykorzystać ten fakt i kupić sobie coś ciepłego do żarcia. Podczas gdy my czekaliśmy na smakowicie pachnące dania w małej karczmie, Sasuke oczywiście wyszedł zasięgnąć języka.
— Dolina przez którą mieliśmy się przeprawić, została zasypana. Nie ma możliwości, żebyśmy mogli się tamtędy przejść aż do wiosny. — Te rewelacje, które nam przyniósł sprawiły, że byłbym się zakrztusił ziemniakami.
— Wiosny?! — jęknąłem, łapiąc Sasuke za ramiona i potrząsając nim. — Mamy tutaj zapuścić korzenie?!
— Bez przesady, Suigetsu, pójdziemy na południe. Trochę nadłożymy drogi, ale nie będziemy czekać tylu miesięcy.
Wkurzony dźgnąłem mojego ogromnego kotleta widelcem — straciłem apetyt. Góry, cholera, góry i śnieg! Eony miną zanim nadejdzie wiosna i ta biała skorupa zniknie z podłoża…
— Ale wiecie co? — rzekł Sasuke chwilę później, popijając filiżankę tego co on nazywał kawą. Zawsze wsypywał trzy łyżeczki cukru i dodawał śmietanki. A ja jakoś nigdy nie mogłem zrozumieć, jak można coś takiego wypić i się nie skrzywić. Jeśli kawa ma być nazywana kawą, to koniecznie musi być czarna. — Droga na południe też jest zasypana, toteż na razie nie możemy się stąd ruszyć ani na krok. Dopiero po świętach mają ją poodśnieżać i wtedy kontynuujemy pościg za Akatsuki.
Potrzymał łyk kawy w ustach, pomyślał chwilę i wsypał kolejną czubatą łyżeczkę. Zamieszał i ponownie podjął wypowiedź:
— Zbliża się Gwiazdka i wszystkie pensjonaty na miejscu są już zajęte…
Sasuke uparł się mnie dobić dokumentnie. Święta pod namiotem, powieszę go na jakiejś leśnej choince, przysięgam!
— … ale szczęśliwie jedni goście, którzy zarezerwowali domek u pani Inoue nie dojechali i raczej już nie dojadą. I w związku z tym udało mi się go wytargować za pół ceny.
— Jesteś genialny, Sasuke! — wykrzyknęła Karin, machając widelcem w euforii. Kawałek okraszanej brokuły spadł na stolik obok mojej szklanki i ozdobił go niezbyt ładną plamą tłuszczu. 
Sasuke-biznesmen.
Odchyliłem się do tyłu, podziwiając interesujące belkowanie na suficie.
Haaa… Może nie jest tak źle?
***
— Ojej, ojej — powiedziała starszawa pani o sympatycznych dołeczkach w policzkach. — Coś dużawo was.
— Tak jak wspominałem, ja i moi przyjaciele chcieliśmy spędzić święta w tej okolicy, ale niestety zapomnieliśmy zrobić rezerwacji. Rozumie pani, ten pośpiech, długa podróż i na śmierć zapomnieliśmy — powiedział Sasuke z uśmiechem na twarzy.
Do tej pory wydawało mi się, że Sasuke i uśmiech to dwa słowa, które wzajemnie się wykluczają. A jednak! Wisiał na jego twarzy i nie znikał — później powinienem mu powiedzieć, żeby jednak się nie uśmiechał. Nie miał wprawy i w najlepszym wypadku wyglądał jak prezenterka telezakupów. I to jego wytłumaczenie też było kiepskie (raczej ciężko byłoby nie dojrzeć niesionych przez nas mieczy), ale niech już będzie.
— Doskonale cię rozumiem, młodzieńcze. Stare próchno też kiedyś było młodym drzewkiem — roześmiała się kobieta i mrugnęła porozumiewawczo. — Ale nie udekorowaliśmy wam tego domku, o choinkę będziecie musieli zatroszczyć się sami. Tylko bombki mogę wam pożyczyć, ale…
I ta pani nawijała w taki sposób przez niedługą drogę do domku, który wynajmowaliśmy. Nie uważałem zbytnio, ale coś tam jeszcze gadała o pierniku świątecznym, który koniecznie musimy spróbować upiec, bo ona ma znakomity przepis. Ha, ja nie zamierzam niczego piec — to ona ma ten świetny przepis, nie ja.
— Wszystkie składniki powinny być w kuchni — rzekła jeszcze, wciskając mi kartkę do ręki. — Jak już go zrobicie, nie zapomnijcie się pochwalić.
— Oczywiście, pani Inoue — teatralnie zaśmiał się Sasuke.
Potężne drewniane drzwi zatrzasnęły się za kobietą.
— Pochwalić i zapewne dać na spróbowanie. — Odwiązałem szalik i wpatrzyłem się w karteczkę. Kto normalny używa słowa „ingrediencje”? — Ale czy to nie jest wyzyskiwanie?
— Zamknij się już, Suigetsu. — Karin rzuciła bagaż na środek korytarza i ściągnęła długie, ocieplane kozaki. — Trzeba się rozpakować i w ogóle.
— Ano trzeba. — I poszedłem dalej.
Domek letniskowy to to nie był. Był tak duży jak normalny parterowy dom — oprócz korytarza, w którym jeszcze miotała się Karin, była kuchnia, trzy sypialnie i salon z kominkiem, którym zajął się Juugo. No i dość duża łazienka. Luksus! I co ważne — ani śladu śniegu czy lodu; było sucho i ciepło.
No i jest ładnie — pomyślałem, biorąc do ręki figurkę o ciekawym, nieco abstrakcyjnym kształcie, która stała na błyszczącym stoliku.
— Ile ty za to wybuliłeś, Sasuke? — zapytałem, podziwiając w jak piękny sposób dopełniają się piaskowe kolory ścian i ciemne drewno.
— Niedużo, w końcu udało mi się wynegocjować połowę. — Sasuke, który siedział na czekoladowej kanapie z zadowolonym uśmieszkiem przesunął dłonią po wypolerowanym oparciu.
— I ona ci niby dała taki domek za połowę ceny? Ty chyba masz jakieś specjalne sposoby!
— Tajemnica... — roześmiał się krótko. — Pozanoś plecaki do pokojów, dobra?
— Dobra — odparłem, chociaż zamiast nosić ciężary, wolałbym tak jak on umościć się między poduszkami i siedzieć niedaleko kominka. Właściwie to nawet z nim obok.
Ciemne panele zaskrzypiały pod moimi stopami, gdy ponownie skierowałem się na korytarz. Bagaż Karin stał najbliżej, więc go wziąłem — chociaż szczerze mówiąc, wolałbym go nie tykać nawet metrowym kijem.
— Ojasnacholera! — krzyknąłem na jednym szybkim wydechu. — Karin! Co ty żeś tutaj wsadziła?! Cegły z budowy?
Dziewczyna prychnęła lekceważąco i zarzuciła włosami, kierując się do pokoju, który uznała za swój.
O tym co ona tam miała, przekonałem się kilka godzin później, gdy za oknami było już ciemno, a wszystko było mniej więcej ładnie poukładane w pokojach.
Zawartość jej walizki byłaby zawartością interesującą, gdyby Karin była piękną kobietą w pełnym znaczeniu. Ale ona to trochę taka świnka morska — ani świnka, ani morska, więc…
Rzecz miała miejsce, gdy szedłem korytarzem z łazienki. Drzwi do jej pokoju były uchylone jakoś tak zapraszająco, a że na podłodze jakieś opakowanie leżało upuszczone w sposób, który sugerował podniesienie — podniosłem je. I popełniłem błąd, a sekundę później jeszcze jeden — pchnąłem drzwi.
Jak się zdziwiłem, gdy zdjęcie na opakowaniu i rudowłosy koszmar przede mną łączył jeden straszny szczegół… Ekhm, bielizna erotyczna powinna dodawać seksapilu, no nie? W tym wypadku nie dodawała.
— Sasuke? — wymruczała, odwracając się powolnym ruchem w moją stronę. Cmoknęła niezadowolona, gdy trochę zdezorientowany mierzyłem ją wzrokiem. — Zawsze się wpieprzasz, Suigetsu.
Wygląda na to, że Karin właśnie rozpoczęła przygotowania do polowania na Sasuke! Bo w końcu fakt, że nareszcie nocujemy w cywilizowanych warunkach trzeba wykorzystać do maksimum. Może i też niechcący coś wykrakałem — oby tylko Juugo nie planował czegoś przedsięwziąć, bo wtedy to chyba bym zwariował.
Ale chyba wybrała zły rodzaj broni — wstążki, koronki, kokardki może i wyglądałyby ładnie, gdybym nie miał dziwnego wrażenia, że obserwuję jakiegoś transwestytę, drag queena przed występem. Gorset zdawał się być wypełniony tylko powietrzem, a nie biustem! O bogowie...!
— Brakuje ci czegoś w cyckach — powiedziałem osłupiały, odruchowo machając opakowaniem po wysmakowanym komplecie gdzieś na wysokości klatki piersiowej. — Gdybyś tam coś miała, może sprawiałabyś chociaż jakieś wrażenie estetyczne.
W jej karminowych oczach rozgorzał ogień. Dziewczyna zagryzła wargę i prędko wybiegła z pokoju — chyba współczuję Sasuke. Udałem się w ślad za nią; ta franca poleciała do niego na skargę, że jestem dla niemiły i niefajny, i że…
— On mnie nienawidzi, Sasuke — powiedziała Karin, pociągając nosem.
Dokładnie — że jej nienawidzę. W sumie co innego mogła powiedzieć? A to wcale aż tak bardzo się z prawdą nie mijało.
Przytuliłem się do ściany przy framudze drzwi, nasłuchując.
— A ja się staram, ach Sasuke, ja się staram, żeby on mnie polubił, ale… ale…
— Suigetsu przesadził. — Głos Juugo dobiegł z jakiegoś innego kąta salonu.
— Też tak uważam — pomiędzy jej krótkimi szlochami odezwał się Sasuke. — Przestań płakać, Karin, zamoczyłaś mi już kołnierzyk.
Trzeba to jakoś przystopować! To wszystko poszło daleko dalej, niż myślałem, że pójść może. Kołnierzyk, dobre sobie… A może frytki do tego?
— O wilku mowa. — Włosy Karin spływały czerwonymi falami po jasnej koszuli Uchihy. — Musimy porozmawiać.
Sasuke nadal siedział rozparty na kanapie — w sumie to wyglądało na to, że nie ruszył się z niej od czasu, gdy tutaj przyszliśmy. A przy nim na poduszkach klęczała Karin w swoim prawie prowokującym stroju. Jej ręka leżała na torsie Sasuke, a czerwone usta wykrzywiały się w złośliwym uśmiechu tak blisko jego szyi. Wstążka od jednej z satynowych kokardek była tuż przy dłoni Sasuke; zaledwie kilka milimetrów, jedno pociągnięcie palców i mógłby sprawić, że cały strój Karin opadnie na poduszki…
Nie! Jasna cholera, nie mogę do czegoś takiego dopuścić! Taki widok zapewne wyżarłby mi oczy.
— Tak, porozmawiajmy. — Odwróciłem się w kierunku ciemnego korytarza. — Porozmawiajmy poważnie, Sasuke.


czwartek, 6 maja 2010

"Wszechświt" Rozdział 4 (ItaKaka)


Rozdział 4
Kakashi zrobił szkic, na którym przedstawił jak umiejscowiona była pułapka i w jaki sposób uruchamiany był mechanizm. Wiedział, że już kiedyś nawet spotkał się z maszyną uruchamianą przez poruszenie żyłki połączonej bezpośrednio z blokadą wewnątrz niewielkiego aparatu miotającego. Tylko chwilowo nie mógł sobie przypomnieć, kto korzystał z czegoś takiego. Zresztą, już i tak wystarczająco ogłupiło go odnalezienie na miejscu kunaiów, które z całą pewnością wyprodukowane zostały w Konosze — świadczył o tym chociażby mały wyżłobiony znaczek liścia na rękojeści.

Było mu gorąco. Stał w samym środku wirujących w tańcu ciał i było mu cholernie gorąco — tak bardzo, że gotów był uznać unoszący się siwy papierosowy dym za parę wodną ze znanej mu sauny.
Ścisnął szklaneczkę pełną jakieś wysokoprocentowego trunku i zaczął przepychać się do wyjścia z sali. Dziwna muzyka w guście organizatorów imprezki, ANBU z Korzenia, lasowała mu mózg tak skutecznie, że poczuł jak zaczyna mu się kręcić w głowie — koniecznie musiał odetchnąć czymś innym niż ten wszechobecny papierosowy dym! Co prawda te zawroty głowy, nie do końca skoordynowane ruchy i podobne sprawy nie wytworzyły się z winy biernego palenia czy też niedopasowania gustów muzycznych — nie wybiła jeszcze dwunasta, a on już był narąbany jak meserszmit. Cholera!
Ale udało mu się — wypadł z sali tanecznej na stosunkowo bezludny korytarz i zawisł na drzwiach od męskiej toalety. Drzwi się najwyraźniej zacięły, ale zanim zdążył powiedzieć coś więcej, niż słowo zbliżone znaczeniem do bardzo zirytowanego „A niech to!”, nacisnął klamkę mocniej, profilaktycznie efektywność wzmacniając kopniakiem. Puściły.
Na parapecie naprzeciwko Hatake, obok ciągu trzech kabin siedział ciemnowłosy chłopak. Świdrował go wzrokiem, a przynajmniej ninja odniósł takie wrażenie, bo było zbyt ciemno, aby mógł stwierdzić to na pewno.
No ale jednej rzeczy był pewien, obaj trafili tutaj w poszukiwaniu świętego spokoju i odpoczynku od całej tej kakofonii za drzwiami. I męska toaleta zapewniała im swego rodzaju azyl.
— Za chwilę północ — stwierdził chłopak, ściągając nogi z parapetu i odsłaniając kilka stojących tam butelek szampana. Zatrważająca większość z nich była odkorkowana i prawdopodobnie również opróżniona. — Może napijesz się ze mną? Jak widzę masz nawet własną szklankę.

Gdy Kakashi już uświadomił sobie, że wgapianie się od dziesięciu minut w ten sam ołówkowy rysunek i wspominanie ubiegłego Sylwestra zamiast analizowania budowy technicznej pułapki niewiele mu pomoże w rozwikłaniu tej zagadki, otrząsnął się z rozmyślań i odłożył szkic na mały, trochę rozklekotany stolik typu „rozłóż-złóż-chyba-że-akurat-coś-się-zacięło”. Stolik był stary, ale jary i jeszcze nigdy nie zablokował się na amen, dlatego ciągle był użytkowany przez Kakashiego.
Według Małpy i kilku notatek dostarczonych do Kakashiego wraz z mapą znajdowali się w lesie jakieś 80 kilometrów od granicy Kraju Ognia. Hmm, ten wymuszony, wcześniejszy postój opóźni ich spodziewane przybycie o jakieś dwie godziny, ale jeśli jutro się pośpieszą, uda im się to nadrobić i złapią…
— Kapitanie, tutaj Sokół — odezwał się głos Kabuto przy wejściu do namiotu. — Mam coś ważnego do zameldowania.
Kakashi miał złe przeczucia. A jeśli coś się stało z Uchihą i Kabuto nie dał rady…? Nienienie! Masz myśleć pozytywnie! Pozytywnie jak dziecko przed rozdawaniem prezentów na Gwiazdkę! No, ale uśmiech możesz sobie darować, Kakashi, naprawdę. Po co się starasz, skoro i tak nosisz na twarzy tę swoją maskę?
— Wejść — odezwał się w końcu Hatake.
Kabuto wszedł bez porcelanowej maski na twarzy — miał ją przypiętą do paska przy spodniach. Od razu położył mu przed nosem otwartą księgę Bingo. Zdjęcia dwóch mężczyzn umieszczone na sąsiednich stronach były Hatake znajome.
— Przecież-
— To nukenini z Mgły — odezwał się szybko Kabuto, siadając przed stolikiem po turecku. — Musiałem to sprawdzić, bo coś w tych ich facjatach nie dawało mi spokoju. I co znalazłem? To że Mgła zataiła przed Liściem malutki fakt ucieczki dwójki przestępców, wzmiankując tylko o zwykłych uciekinierach. ANBU Mgły z pewnością także ich ścigają, a my jesteśmy tutaj albo po to, by upewnić się, że ta dwójka na pewno zostanie schwytana, albo to jakiś większy spisek, kapitanie.
— W takim razie ważność i założenia misji zmieniają się. To będzie ranga A.
— To nie będzie ranga A, kapitanie — parsknął Kabuto, wręczając Kakashiemu kilka nabazgranych w pośpiechu notatek. Niezależnie jak długo Kakashi by się na nie gapił, prawdopodobnie i tak nie zrozumiałby tych wszystkich chemicznych pierdół, które rozpisał mu Kabuto. Dlatego też nawet się nie starał.  — To mi bardziej wygląda na S. Co powiecie, kapitanie, jeśli stwierdzę, że maczała w tym palce osoba z Konohy? I do tego taka na dość specyficznym stanowisku? Bo dowiedziałem się naprawdę ciekawych rzeczy, odtruwając Uchihę.
— Co z nim? — Pewny siebie uśmieszek na licu Kabuto został zastąpiony przez zdziwienie. Zamaskował je poprawieniem okularów na nosie, który to ruch doprowadził do perfekcji. Nikt nie potrafił poprawiać okularów w taki sposób, w jaki robił to Yakushi Kabuto! A kto wie — może nawet potajemnie prowadził jakiś kurs dla tych wszystkich inteligencików, coby także sprawiali dobre wrażenie, dosuwając szkła na szczyt nosa?
— Sądziłem, kapitanie, że zapytacie raczej, co mam na myśli, mówiąc o specjalnym stanowisku, a nie o to jak się ma Uchiha. Złe założenie, mój błąd — wzruszył ramionami. — Uchiha ma się na tyle świetnie, że radosny i świeżutki jak stokrotka stawi się tutaj, jak tylko skończymy rozmowę. W tej chwili stoi przed wejściem i czeka na swoją kolejkę, jeśli mogę to ująć w ten sposób.
Kakashi odkaszlnął niespokojnie, odwracając wzrok:
— W takim razie, khm, co mieliście na myśli, Yakushi?
— Och, naprawdę interesują was takie rzeczy, kapitanie? Bo myślałem, że kondycja Uchihy zdała się być tematem dalece bardziej absorbującym, niż jakieś rozważania na temat tego małego bagna, w któreśmy się wpakowali.
— Yakushi — Kakashi zmarszczył brwi. —  Pamiętajcie, kto jest waszym przełożonym.
— Nie śmiem zapominać o takich sprawach, kapitanie. Po prostu badanie ludzkich zachowań i reakcji tudzież ich analiza to moja pasja, której nijak nie potrafię porzucić — Kabuto wstał. — Takiej trucizny używają tylko ANBU z Konohy. Nikt inny.
— Jesteś pewny?
— Czy to miało mnie obrazić, kapitanie? Cały czas pracuję z ANBU i bezbłędnie potrafię wskazać jakiego rodzaju trucizny używamy my, a jakiego inne wioski.
ANBU… z Konohy? Zdrada na najwyższych szczeblach hierarchii shinobi? Czy hokage o tym wie? Psiamać, czy w ogóle ktokolwiek oprócz nich o tym wie? Hatake musi się jak najszybciej skontaktować z Yukimurą! Ciekawe, czy da radę złapać go przez radio?
— Yakushi — zadecydował szybko — razem z Małpą spróbujecie nawiązać łączność radiową z dowództwem. Musimy to zaraportować — Kabuto przytaknął i opuścił Kakashiego, ale zamiast od razu skierować swoje kroki do Mitarashi i poinformować ją o zarządzeniu kapitana, chłopak przystanął i jak gdyby nigdy nic, nawiązał rozmowę z Itachim.
A przecież nie mieli czasu!
— Uchiha, kapitan jest już wolny. — Kakashi usłyszał wysoki ton głosu Kabuto. — Ach, tylko jak skończycie wszystko to, co zamierzacie kończyć, nie zapomnij przyjść do mnie ponownie, dobra? Ostrożności z truciznami, nawet jeśli znam je jak kolegów z podwórka, nigdy za wiele, szczególnie, że jutro czeka nas raczej ciężki dzień.
— Yakushi, wydaje mi się, czy ty właśnie coś imputowałeś? — odezwał się Itachi.
— Nie miałbym odwagi, Uchiha — zaśmiał się Kabuto, a Kakashi usłyszał, jak klepie Itachiego po plechach; znajdowali się bardzo blisko jego własnego namiotu. — Hatake to diabeł wcielony, miałem raz przyjemność widzieć go w akcji. A człowiek który z własnej winy wpakował się w pułapkę i nie posłuchał rozkazu, powinien się przekonać o takich rzeczach na własnej skórze, prawda? Czyli nic straconego, Uchiha. I och, byłbym zapomniał, słyszałem, że podobno ty też masz rangę kapitana. A może się mylę? Może to tylko plotki, że ktoś o takiej randze, nie umie dostosować się do zaleceń. — dodał złośliwie.
— Nie dotykaj mnie — stwierdził zimno Itachi i przedarł się przez wodoodporny materiał.
— Tylko nie zapomnij przyjść. Jeśli zbytnio się przemęczysz, możesz zasłabnąć. Lepiej powiedz Hatake, żeby cię zbytnio nie nadwyrężał.
I tak Uchiha pojawił się w dużym, jak na polowe warunki nawet luksusowym, namiocie dowódcy. Był wciąż blady i wyglądał na nieszczególnie „świeżutkiego” (jak to określił jego stan przedtem Kabuto),  ale sadząc po przygryzionej wardze i zmarszczonych brwiach, był strasznie wściekły.
— Więc przyszedłem tak jak kazaliście, Kocie.
— Nie ma potrzeby być aż tak formalnym. Siadaj, Itachi, i powiedz mi, czemu, do diabła, nie zrobiłeś tego, co kazałem?
Itachi jednak milczał, niegrzecznie wpatrując się prosto w oczy Kakashiego. Taak, trucizna, mogła osłabić trochę jego ciało, ale woli — nigdy!
— Po jaką cholerę zostałeś ninją — kontynuował Kakashi — nie potrafiąc zrozumieć pojęć tak podstawowych jak „padnij”? Jak rozumiem ryzykowanie życia, okazywanie idiotycznej odwagi, ciebie po prostu bawi?
— Hatake — odpowiedział w końcu Uchiha. — Co z tego, że dzisiaj ty jesteś liderem drużyny, skoro obaj jesteśmy ninja tej samej rangi? Kapitan nie może wydać drugiemu kapitanowi rozkazu. Hierarchia poszłaby się kochać, gdyby coś takiego było możliwe, nie mam racji?
Palce Kakashiego stukały o blat stolika z nieukrywanym zirytowaniem.
— Ktoś taki jak ty nie ma prawa nazywać siebie kapitanem, Uchiha. Skoro masz braki w byciu zwykłym funkcjonariuszem, nie widzę powodu, dla którego miałbyś pracować jako dowódca. Zły dowódca to zło najpodlejsze i od tego wyjątków nie ma. Kapitan powinien być wzorem, ma dbać o oddział, a nie rzucać podwładnymi jak pionkami na samobójcze walki.
— Więc teraz będziesz nawiązywać do… mojej ostatniej misji, tak Hatake? To zagranie jest niskie i zdecydowanie niewarte mojego czasu.
— Siadaj, Uchiha! — zagrzmiał, chwytając go mocno za przód uniformu. — Nie odejdziesz, dopóki ja nie powiem, że możesz. Ninja bez rozkazu przełożonego, nie ma prawa nawet dupy sobie podetrzeć, a co dopiero samowolnie oddalać się albo nadziewać na pułapki, cholera! Nie zamierzam stracić żadnego członka drużyny przez głupotę, czy to moją czy też ich własną. I powiem ci, Uchiha, że ten twój honor, ten pierdolony honor o którym w tak zawoalowany sposób wspomniałeś, jest gówno warty! Czy to, że ktoś wyda ci rozkaz, który jest niewątpliwie tym rozkazem, którego niewykonanie może skończyć się śmiercią, tak wiele ujmuje ci tej twojej klanowej dumy? Czy twoja śmierć jest warta większej chwały twojego klanu? O ile chwałą dla niego jest śmierć z powodu totalnego skretynienia, bo chyba to usiłowałeś dzisiaj nam wszystkim pokazać!
Honor? Klanowy honor zabrzmiał tak śmiesznie w ustach Hatake — ktoś, kto zdecydował poświęcić dobro swojego rodu na rzecz dobra Wioski nie dbał o honor klanu. Dbał tylko o swój własny, którego w odpowiednim czasie także będzie musiał się wyzbyć na rzecz koniecznej w tym przypadku zdrady. Ale póki co, póki co wciąż ma prawo zachować jakieś szczątki godności!
— Puść mnie, Hatake. Jesteśmy ludźmi na poziomie, mam nadzieję, że utrzymamy jakoś ten stan do końca i do rękoczynów nie dojdzie.
Kakashi przestał tak mocno ciągnąć materiał, ale uścisku nie rozluźnił.
— Itachi — powiedział już łagodniej — wszyscy ludzie dookoła ciebie też się starają, też dają z siebie wszystko dla dobra misji. Nie każdy z nas może wszystko, Itachi, i to jest normalna rzecz, że ja polegam na mojej drużynie, a wy polegacie na mnie. Powinieneś w końcu zauważyć w reszcie drużyny istoty ludzkie, a nie kupkę żywego mięsa o określonych zdolnościach bojowych. Może prosząc o zaufanie, proszę o zbyt wiele, ale ja w żadnym wypadku nie chcę dla ciebie źle. Itachi, ja cię kocham.
Itachi zamrugał gwałtownie i zagapił się twarz Kakashiego z wyrazem szoku wypisanym na obliczu. Ciche jak szept słowa wyrwały się z jego ust bez żadnego przemyślenia:
— Jak to?
— Jak?... Zwyczajnie, jakoś po prostu. O tak. — Materiał munduru ANBU został po raz kolejny pociągnięty do góry. Składany stolik zatrzeszczał pod dość ciężkim ciałem Kakashiego, a jego usta pozbawione ich zwykłej materiałowej osłony wylądowały krótko na miękkich wargach zdumionego Itachiego.
— Pogniotłem ci mundur — stwierdził Kakashi zaraz po tym, gdy zauważył, że zbyt długie leżenie na tak starym stoliku może zaowocować kilkoma nieprzyjemnymi urazami i przerwał ich pocałunek. — Muszę sprawdzić, czy już nawiązano połączenie z dowództwem. Poczekaj tutaj, Itachi, naszą rozmowę dokończymy za chwilę.
Impregnowany materiał namiotu zaszeleścił, gdy Kakashi opuścił go szybkim krokiem. Itachi pozwolił sobie na głęboki wdech dopiero wtedy, gdy był pewny, że Hatake znajduje się dość daleko.
Ach… więc go kocha? Czemu to zaszło tak daleko? Czemu zakochał się akurat w Itachim? Czy nie było żadnych innych ludzi, w których Kakashi mógłby się zakochać, co byłoby niewątpliwie lepszym wyborem, niż miłość do przyszłego zdrajcy? Itachi nie potrafił tego do końca zrozumieć, ale to nie zmieniało faktu, że nagle zrobiło mu się dziwnie gorąco. I tak… duszno. Z zaskoczeniem odkrył, że na policzkach pojawiły się rumieńce, a tętno radośnie przyspieszyło.
Uchiha miał nadzieję, że taka rewelacja (która mimo pewnej niewłaściwości, była przyjemna) nie sprawi, że zasłabnie. Kabuto byłby wtedy zapewne tak zadowolony i dumny ze swoich przewidywań, że przebywanie z nim stałoby się czynnością niewykonalną.
Chcąc odwrócić swoją uwagę od tych różnych myśli, przejrzał papiery dowódcy, które leżały tuż pod jego nosem. Ten z lekka pognieciony szkic jakiejś maszyny wzbudził jego zainteresowanie (bo czytanie jakichś naukowych wywodów autorstwa Kabuto do ciekawych lektur nie należało) — tym bardziej, że sam Itachi miał już raczej do czynienia kilka razy z takim modelem pułapki.
I to nie tylko jako jej ofiara — pomyślał, uświadamiając sobie pewną nieprzyjemną rzecz.
— Same szumy, cholera — powiedział Kakashi, wpadając ponownie do namiotu — Albo coś się popsuło, albo nie możemy załapać odpowiedniej częstotliwości.
— Kakashi — odezwał się Itachi mimo wyschniętego jak wiór gardła. —  To projekt Kondo Ryuuichiego, ten prototyp był opracowywany przez niego i chociaż raz go zaprezentował dowódcom, nigdy go nie dokończył. A to… to jest wersja działająca.
Dłoń, która trzymała kartkę zatrzęsła się, gdy coś podobnego do jęku zabrzmiało w przestrzeni:
— Mój Boże! Przecież umarli nie zmartwychwstają!