Uwaga!

Fanfiction yaoi, czyli traktujące o związkach męsko-męskich. Blog zawiera również treści erotyczne.
Nie lubisz, nie czytaj - ja do niczego nie zmuszam.
Możesz skomentować dowolną notkę, każdy komentarz zostanie przeczytany! :)

poniedziałek, 26 grudnia 2011

"Sałata w blasku zapalniczek" (KakaNaru)


Tytuł wykorzystany został zasugerowany w komentarzu przez Irdine. W sumie coś się domyślam, że pierwszy fik z tej – było nie było – serii też został zasugerowany w jakimś Twoim komentarzu. Nuu, czyż to nie robi z tego całej seryjki dedykowanej Tobie? xD
Uwagi: niekanoniczne postacie OOC, jak poprzednio, zdrowe odżywanie, dramaty różniaste i fluff straszliwy – ogólnie lekki tekścik slashowy.
I spóźnionych Wesołych!


Sałata w blasku zapalniczek
— Przyjdź do mnie nago, nago… na godzinę ósmą, ja będę nagi, nagi, na gitarze grał — zanucił Naruto fałszująco i postukał palcami o blat stolika.
Bar z ramenem był prawie całkiem wypełniony. Miejsca przy kontuarze już dawno brakło, ale u Ichiraku Teuchiego odezwała się dusza biznesmena, która szepnęła mu pewnego wieczora na ucho, że skoro jest popyt, koniecznie musi być podaż. W trosce o klientów więc i ich puste żołądki, łaknące wypełnienia gorącym rosołem z kluskami, całkiem niedawno zwiększył odrobinę powierzchnię lokalu i powstawiał doń również kilka stolików. Kakashiemu i Naruto chyba tylko cudem trafił się ten najbardziej pożądany, w samym kąciku. W takich kącikach można albo nie rzucać się w oczy — o co w zasadzie chodziło Hatake — albo rzucać się aż zbyt bardzo, skoro po pierwsze stoliki w kątach są z reguły rzeczą wysoce pożądaną przez wszelkiej maści zakochane pary, a po drugie… cóż, siedział razem z Naruto. A Naruto rzucał się w oczy aż zanadto, zwyczajnie przez sam tylko jego otwarty i radosny sposób bycia. I przez uwielbienie ramenu, to też ważne.
— Hm, jakoś nie widzę u ciebie gitary, Naruto — wtrącił Kakashi konwersacyjnie w słowa piosenki. — A i aktualnie siedzisz w ubraniu…
— Hm, hm — odchrząknął Naruto całkiem znaczącym tonem — jakoś nie zauważyłem, żebyś przyszedł do mnie na ósmą, nie wspominając również o byciu nagim. Byłeś ponad godzinę po czasie! — powiedział z przyganą, mrużąc oczy jakby po lisiemu. — Nie wyobrażasz sobie nawet, co ja zdążyłem sobie powymyślać w tej mojej łepetynie, dlaczego cię nie ma, kiedy powinieneś być ze mną już godzinę przedtem.
Hm, no tak, ósma minęła już dawno i wskazówka na tarczy przesunęła już znacznie bliżej dziewiątki, kiedy Kakashi i jego spore opóźnienie pojawili się pod drzwiami mieszkanka Naruto z prośbą o wybaczenie błyszczącą w oczach. Nie żeby Hatake nie spóźniał się przynajmniej pięć razy w tygodniu na treningi, no ale… spóźnianie się na spotkanie we dwóch, definicyjnie znacznie bliższe randce niż spotkaniu przyjaciół na piwie było cokolwiek… nieodpowiednie.
— No tak, przepraszam raz jeszcze. Tsunade, wiesz, rozumiesz, nie przyjęła lekko tamtego mojego spóźnienia na misję i musiałem zostać po godzinach, zajmując się czymś tak niepotrzebnie idiotycznym, że niewarto nawet wspominać. Moja świetna reputacja zawisłaby na włosku — zakończył żartobliwie.
Naruto założył ręce na ramiona i postukał teraz sandałem o podłogę, krzywiąc usta.
— Nie to że mam na co narzekać, skoro już jesteś, nooo — wybąkał, nadal postukując butem. — Ale wiesz. Tylko tak w sumie, to mogłeś zadzwonić albo coś, bo naprawdę tak sobie siedziałem, zerkałem na zegarek i zaczynałem myśleć, że… okej, to może być trochę głupie, ale że wiesz, masz mnie dosyć.
Kakashi miał już coś powiedzieć, ale Naruto machnął mu dłonią przed twarzą, żeby dał mu skończyć. Czymże był Kakashi wobec takiego gestu jasno dającego do zrozumienia, że ma się zamknąć i słuchać uważnie?
— Przez ostatnie dwa tygodnie chyba nie było dnia, żebym ci nie siedział na głowie i robił bałaganu w mieszkaniu i w ogóle jeszcze, skoro to dzisiaj rano to też moja wina, bo…
— Rety, Naruto — przerwał mu w końcu Kakashi, parskając lekko przez nos. — Czy nie mówiłeś, że nie będziesz już narzekał, skoro wreszcie jestem? To nie w twoim stylu.
Naruto przygryzł dolną wargę i ssał ją przez chwilę, mierząc wzrokiem Hatake i to niemalże spode łba. Prawie z urazą.
— Ja ci wystosowuję taką piękną mowę z drugim dnem, a ty mnie za słówka o narzekaniu łapiesz, sensei. Jesteś facetem bez serca, a ja do ciebie tak właśnie na odwrót, z sercem na dłoni i… Ale jeżeli ci to przeszkadza, to ani słóweczka już, jak tylko podadzą ramen, to się skupię na kluskach i zero słów o narzekaniu.
Myślisz, że ten, że jest jakaś szansa, że pan Ichiraku da mi dodatkowe jajko w moim ramenie? Jestem w końcu stałym klientem, co nie. — Naruto z nienaturalną wręcz dla niego wprawą zmienił temat z uczuciowego na gastronomiczny. Użył przy tym tak wielu słów, że Kakashi nijak nie mógł teraz zawrócić i jakoś odpowiedzieć na wypowiedziane zaledwie chwileczkę temu obawy Uzumakiego. Niech szlag trafi słowotok!
— W zasadzie — odparł Kakashi, bardzo zły na swoją opieszałość — to tak, bardzo to możliwe.
Poczekali jeszcze kilka minut, Naruto bawiąc się rozerwanymi przed chwilą pałeczkami i nimi teraz postukując o drewniany blat, a Kakashi klnąc w myślach, na czym świat stoi. I nie przerywał swojej myślowej wiązanki nawet, kiedy dwie miski z parującą zupą pojawiły się na stole i obaj zaczęli wciągać przez usta długie nitki makaronu i wyszukiwać w bulionie co smakowitsze dodatki.
…szlag, szlag, szlag, jasna cholera, psiakrew…
Takie szukanie, błądzenie pałeczkami pod gęstą warstwą klusek przypominało Hatake te godziny, co je dzisiaj przepędził na podobnym przeszukiwaniu półek w tym starym, cholernie zakurzonym magazynie.
Tsunade zdecydowała, że pół godziny porannego spóźnienia przesądza o losie biednego jounina i przydzieliła mu — w kilku niewybrednych wykrzyknieniach — robotę dodatkową. Musiał przynieść nagle niespodziewanie potrzebne zwoje, które ktoś idiotycznie przeniósł z archiwum do dawno nieużywanego magazynu. I nie, robota nie przypadła mu do gustu ani trochę — Kakashi nie lubił zbytnio ani ciasnych magazynów, ani ciemności rozświetlanej jedynie mdłą pomarańczowawą żarówką, ani przewalających się w powietrzu tumanów kurzu, toteż przesuwanie szaf i wyszukiwanie na zakurzonych półkach jakichś starodawnych zwojów z biurokratycznymi bzdurami raczej nie sprawiło mu żadnej przyjemności. No i tam żaden zgrabny blondyn nie kręcił się i nie pożerał w zastraszającym tempie swojego ramenu — kiedy Kakashi był w połowie swojej pierwszej miski, Naruto już kończył drugą. I praktycznie się nie odzywał, jedynie co jakiś czas zdarzyło mu się zauważyć, że ramen smakuje mu tak, jak zawsze smakował — czyli jest niebiańsko pyszną ucztą bogów.
…szlag, szlag, psiakrew, jasna cholera niech to wszystko trafi!…
— Wiesz co, Naruto — zaczął w końcu Hatake pewny, że jeśli nie zacznie w tej chwili, nie zacznie już nigdy. Już z dwojga złego lepiej teraz było rzucić się na głęboką wodę i nawet tonąc, wyjaśnić wszystko, niż potem żałować, że się tego nie zrobiło. Tym bardziej, skoro ich rozmowa dzisiaj i cała ta, hm, randka była zagrożona, że opierać się będzie tylko na rozmowie o smakowitości ramenu i ewentualnie pogodzie — temacie zawsze modnym i wygodnym, acz niekoniecznie lubianym.
— Hm, co? — Naruto zatrzymał pałeczki z makaronem w połowie drogi do ust, pomrugał chwilę zastanawiając się, czy przełknąć kluski, czy lepiej poczekać, aż Kakashi powie, co ma do powiedzenia i ostatecznie jednak odłożył je na bok miski.
Kakashi miał teraz jego pełną uwagę. To raczej dobrze.
— Za szybko mówisz — powiedział Hatake — nie zdążyłem się ustosunkować do tej twojej „mowy z drugim dnem”. Chcę to zrobić teraz. Ostatnie dwa tygodnie…
Nie potrzeba było sharingana w jednym oku, żeby zauważyć, jak kostki palców Naruto bieleją — tak mocno ścisnął blat. Denerwował się? Chociaż gdyby odwrócić role, to Kakashi na jego miejscu pewnie też obgryzałby paznokcie ze zniecierpliwienia, jeśliby się najpierw nie zdecydował trzasnąć samego siebie w twarz, licząc, że to jakoś znacząco przyspieszy jego gadanie…
Och, Hatake, po prostu zacznij!
Kakashi odchrząknął delikatnie i pociągnął, powoli dobierając słowa.
— … jeśli chodzi o ostatnie dwa tygodnie, to-
— Rany! — krzyknął Naruto i skoczył na równe nogi.
Hatake słowa dobierał naprawdę powoli, jakby na miejscu próbował je przebrać, przesiewając przez sitko, jak robią to poszukiwacze złota w Ameryce, nic dziwnego więc, że Uzumaki nie mógł wytrzymać i wyskoczył w górę, jakby w jego dolnych częściach ciała nagle rozluźniła się sprężyna.
Szmer rozmów ludzi spędzających czas w lokalu jakby znacząco ucichł, a ich najbardziej pożądany stolik w samym kąciku mógł nacieszyć się przez moment jeszcze większym zainteresowaniem niż przedtem. Odskakujący, krzyczący w podenerwowaniu blondyni dobrze robiły mu na image, tak, tak. Gdyby stolik mógł, z pewnością spuchłby z dumy tak, że nóżki by się pod nim ugięły i naczynia wraz z bulionem poleciałyby na podłogę.
Ale to nie to było najważniejsze w tej chwili, co by taki uczłowieczony stolik sobie pomyślał i czy byłby zadowolony z nagłego blasku fleszy.
 — Kakashi — powiedział jakimś niezwykle mocnym głosem; niebieskie oczy zdawały się płonąć, rozgorączkowane — albo mówisz mi zaraz, bez przeciągania, co masz na myśli, albo nie wiem! Jeszcze raz usłyszę ten wstęp, to kipnę na zawał i w efekcie nie dowiem się niczego — wymamrotał już ciszej, rozejrzawszy się po pomieszczeniu. Kiwnął przepraszająco głową na wszystkie strony i ponownie wsunął się za stolik. — No, hm? Wyduś to z siebie, choćby miało na mnie sprowadzić czarną depresję na resztę mojego życia. Nie ma to tamto, Uzumaki Naruto, przyszły hokage, zniesie wszystko, no.
— Uch — wykrztusił Kakashi, cokolwiek zmieszany aż taką reakcją — teraz nie wiem, czy podołam oczekiwaniom. To na pewno nie jest żadna wielka przemowa, tylko zwykłe słowa, najzwyklejsze. Bo w zasadzie to nie chciałem powiedzieć więcej nad to, że szalenie przyjemnie spędza mi się z tobą czas i wcale a wcale nie jest tak, że nie chciałbym cię już więcej razy nie zastać śpiącego na mojej kanapie, czy wyjadającego zapasy z lodówki, czy jak dzisiaj rano siedzącego na kolanach i obcałowującego moją twarz. Myślisz, że mógłbym sobie odmówić spotykania się z kimś, kto podchodzi do wszystkiego z takim entuzjazmem? Myślisz, że twój stary sensei ma aż tyle samozaparcia?
Naruto zaczerwienił się na twarzy i końcówkach uszu, spróbował to choć trochę ukryć, pocierając rękawem policzek, ale sprawa należała do tych praktycznie beznadziejnych. W końcu przestał, najwyraźniej dochodząc do wniosku, że w lekko stłumionym świetle jedyną osobą jaka ma przyjemność oglądać jego rumieńce jest Kakashi, a mu jak najbardziej wolno.
— Myślę, że — powiedział Naruto, całkiem zadowolony z usłyszanej przemowy — może nawet znam kogoś, kto mógłby pożyczyć mi gitarę na wieczór z moim ulubionym, starym, ehm, zboczonym senseiem, który nie ma samozaparcia. Tylko… hm, nie umiem grać, praktycznie w ogóle.
— Ach — uśmiechnął się Hatake, chwytając dłoń Naruto drgającą do tej pory trochę niespokojnie na blacie stołu — myślę, że to nie jest wielki problem.
— A teraz powiedz, czy przed chwilą gadaliśmy o tym samym! Bo może zrobiłem z siebie idiotę — jęknął Naruto, wyprostowując się nagle. — Takiego wielkiego, okropnego kretyna. — Nadal trochę się czerwienił, ale Kakashi był skłonny ten rumieniec juz mu podarować i zrzucić na karb gorącej zupy, z której trzecią miską do ich stolika właśnie zmierzała córka Teuchiego.
Hatake zaśmiał się pod nosem, ścisnął dłoń blondyna raz jeszcze i sięgnął po swoje pałeczki:
— Nie wiem, nie wiem — powiedział enigmatycznie i dokończył swoją porcję.
Kolejna pełna miska stuknęła o blat stołu.
***
Płachta przesłaniająca wejście do baru opadła ciężko, jak to mają w zwyczaju dobrze wykrochmalone materiały. Nadrukowane na niej RA nawet nie zafalowało, kiedy Naruto nie zważając na nic niemalże rzucił się na Kakashiego i przyciągnąwszy za szyję, wycisnął mu na ustach krótkiego mokrego całusa. A potem jeszcze jednego, bo pierwszy w wyniku zbytniego pośpiechu i chwilowego zapomnienia wylądował na czarnym materiale maski zamiast na ustach. Humor teraz musiał mu dopisywać, nie na darmo chyba mówi się, że droga do serca faceta prowadzi przez żołądek…
— Chyba nawet powinienem się przyznać, że zawczasu zakamuflowałem sobie u ciebie na dnie szafy piżamę i mój ulubiony koc — rzekł blondyn, wyswobadzając szyję swojego mistrza z uścisku i pozwalając mu się wyprostować.
— To tłumaczy, dlaczego nagle jest tam znacznie więcej pozwijanych, pogniecionych ciuchów, których na oczy nie widziałem. — Kakashi pstryknął zapalniczką, dając krok na przód, mniej więcej w kierunku w którym znajdowało się jego mieszkanie. Ulica była pusta, widział go teraz tylko i wyłącznie Naruto, więc króciutki spacerek bez maski na ustach raczej nie powinien mu zaszkodzić.
— No — zgodził się Naruto, jak gdyby nic. — I nawet przejrzałem program telewizyjny na dzisiaj, a ty masz telewizor, więc możemy sobie pooglądać jakieś filmy sensacyjne, czy strzelaniny, czy Dziki Zachód. Co lubisz najbardziej? Ja to jak się ganiają po klatkach schodowych z pistoletami i gdzieś tam jest bomba, i są trzy minuty do wybuchu, a jeszcze zakładników trzeba uwolnić. Wtedy tylko oczka w ekran i „Ojaaa, uda się, czy nie? Uda się, czy nie?”.
— Aha, też lubię.
— Nooo… a masz jakieś chipsy?
Kakashi przystanął nagle i w niejakim zamyśleniu wydmuchnął dym przez nos.
— Trochę niezdrowego wszamać trzeba od czasu do czasu! — krzyknął obronnie Naruto, jakby przed kilkoma minutami wcale nie pożarł czterech misek bardzo kalorycznej zupy. Sądził, że głównym powodem przystanku było odezwanie się niedawno nabytego hobby Kakashiego dotyczącego zdrowego trybu życia i sposobów na jego realizację bez uciekania się do zbyt wielu wyrzeczeń — teraz jednak to nie zdrowe odżywianie nakazało mężczyźnie przystanąć, a zwykłe odżywianie, niekoniecznie z wyróżnikiem „zdrowe”.
— Hm, i tak powinniśmy pójść do sklepu, jeżeli chcesz jutro dostać firmowe śniadanie szefa kuchni. Inaczej skończysz na ryżu z torebki i będziesz musiał udawać, że nie marzyłeś o niczym lepszym. Możemy kupić i chipsy.
— I jakieś… no nie wiem, może po piwku?
            Kakashi popatrzył się na blondyna dziwnie, zmierzył go czysto pedagogicznym spojrzeniem.
            — O ile się orientuję, do dwudziestki brakuje ci jakoś ponad dwóch lat, a co za tym idzie jesteś niepełnoletni i alkoholu pić nie powinieneś — zauważył wyniosłym tonem tego starszego i mądrzejszego.
— Przedtem to ci jakoś nie przeszkadzało — zaburczał.
— Przedtem musiałem sam być dość… ale nie powiem, że nie wyszło z tamtego mojego ciekawego stanu coś niemiłego. Ale! Od teraz twój sensei będzie o ciebie dbał bardziej, niż kiedykolwiek mogłeś pomyśleć, że może dbać. Co tam nadopiekuńczy Umino, ja będę iście diabelskim mistrzem, który zadba od wszystko, począwszy od pełnego zestawu witamin i mikroelementów na dobry początek dnia!
Naruto zdało się, że słyszy dobiegający skądś diaboliczny śmiech. Rozejrzał się dokoła, przemknął wzrokiem po oświetlonej lampami elektrycznymi ulicy z jasnymi witrynami sklepów i ponownie wrócił wzrokiem do Kakashiego. Ten zaciągnął już maskę na brodę, kryjąc pod nią i nos, i usta — piekielny chichot ucichł tak nagle, jak nagle się zaczął. Musiało mu się zdawać… to nie może być tak, że Kakashi dzień w dzień zamierza go paść brukselką i marchewką, bo to zdrowe i tak trzeba, prawda?
***
— Więc sałata?
— No sałata.
— I cztery paczki chipsów?
— Trzy i jedne precle. Weźmiemy solone orzeszki?
— Jak odłożysz jedne chipsy, to możesz wziąć orzeszki.
— To może ciastka? Tutaj mają takie jedne z cukrem, lukrem, karmelem, czekoladą, yyy, galaretką i ten…
— Ze wszystkim na raz?... Rany, to już weź te orzeszki. Ale sałata?
— Przed chwilą sam żeś w dziale prasowym wcisnął mi gazetę „Fitness coś tam-coś tam”, wtedy co powiedziałem, że alkoholu to nie, ale porno to mi w łapy wciskasz…
— Pozwolisz, że zamilknę? Musiałem stamtąd uciekać do nabiału, bo się ekspedientka spojrzała, jakby zobaczyła najprawdziwszego deprawatora nieletnich i już miała wzywać cały sztab Anbu w celu ochrony ludzkości przed takim szemranym elementem, który pojawia się w sklepie po jedenastej wieczorem.
— Aha, no ale tam napisali, że sałata to ma tyle, a tyle mikroelementów i witamin, że aż strach nie jeść, bo coś tam z komórkami się podegeneruje z ich braku, a bezsenność i otyłość, to już jak w banku. To tak pomyślałem, że na ten twój dobry początek dnia będzie więcej niż idealna. Evviva la lechuga! Bo na folii napisali, że to „lechuga”, musi być, że importowana.
— Czytałeś tę gazetę? Serio?
— No.
— I z tego powodu wsadziłeś sałatę do koszyka? I chwila, gazetę też wrzuciłeś?
— Naprawdę… hm, naprawdę to nie. Po prostu się tak do mnie ślicznie uśmiechała z półki. Widzisz, na obrzeżach liści jest taka bordowa i ona się tak ładnie zawija w postrzępione zgięcia, takie mocno karbowane. No powiedz teraz, że nie jest ładna! Posadzimy ją w doniczce i postawimy na parapecie, co?
— I zrobię jutro sałatkę?
— Chyba cię!... Uch, jak możesz, nie chcę jej jeść, ja chcę ją hodować!
— Ty to sobie lepiej pomyśl o swojej gitarowej propozycji, Naruto.
— Ymmmhhh… myślę.
— A sałatę, cóż, weźmiemy.
***
Naciśnięcie wielkiego szarego przycisku z napisem POWER, dwa kroki do kanapy i miękkie zapadnięcie się w poduszkę. Brak jakiejkolwiek reakcji ekranu, kineskop wciąż nierozświetlony, martwy.
— …gitarze grał. Będziemy się pier… pier… piernikami dzielić — dobiegające z kuchni, a potem niosące się wraz z krokami Uzumakiego dalsze wersy już dzisiaj słyszanej piosenki. Im dalej, tym dziwniejsza się stawała.
Kakashi poczuł na sobie presję niedziałającego telewizora i jednocześnie presję miski z chipsami w dłoniach Naruto — otwartymi specjalnie ze względu na seans — presję jego koca rozłożonego obok na kanapie i presję całej osoby Uzumakiego ubranego w swoją niebieską piżamę, niestety bez szlafmycy wyobrażającej pandę na głowie.
Przebiegł palcami po klawiszach na pilocie — ekran nie dał żadnego znaku życia. Nadal.
— Telewizor — Kakashi czuł, że musi to powiedzieć — odmawia współpracy. Nici ze strzelanin na klatkach schodowych, cholera.
Uzumaki szybkim ruchem postawił miskę na stole i jeszcze szybciej nawet wylądował na kanapie obok Hatake. Gdyby w tej chwili zdecydował się coś powiedzieć, Kakashi sądził, że byłby to dość zirytowany potok słów na tematy okołotelewizorniane, zakończone może bohaterską próbą naprawy ustrojstwa sfinalizowaną wywaleniem korków w całym bloku.
— Mam plan alternatywny — oznajmił Naruto, oblizując usta.
Kakashi nie spodziewał się na pewno, że na kolanie wyląduje mu noga Uzumakiego, że zaraz dołączy do niej druga i że blondyn z bardzo tajemniczą miną zsunie mu maskę z brody. I że będzie się zachowywał praktycznie spokojnie — nigdy by nawet nie pomyślał, żeby się czegoś takiego spodziewać.
— Cholera — powtórzył bardzo blisko ust Naruto. Chłopak najwyraźniej był nieprzewidywalny. I nie, nie rumienił się już wcale, jego plan alternatywny zakładał najwyraźniej totalny brak rumieńców, a zamiast nich kilka innych, możliwe że, ciekawszych atrakcji.
— Myślę, że jedną strzelaninę na klatce schodowej i jedną bombę możemy sobie odpuścić. Tym bardziej, że jestem tylko w piżamie.
Nieprzewidywalny do kwadratu.
— Gitara? — zapytał Kakashi jeszcze, by podtrzymać przyjętą kilka godzin wcześniej formę. W sumie, nie wiedział, po co im ona była, ale skoro już była i skoro-
— Mogę chyba pośpiewać a cappella — odpowiedział szybko Naruto i po raz wtóry dzisiejszego dnia pociągnął go mocno do siebie. Nogi za kolano, a ręce nagle zarzucone na kark za szyję, do zapraszająco otwartych ust, do miękkiej skóry policzków i całego jego.
… do sześcianu, cholera…
(a chipsy się zeschną)
***
Jeśli chodziło o nagłą awarię telewizora, rzecz okazała się nie być zbyt poważna, skoro chodziło tylko o wyciągniętą wtyczkę, która któryś z nich musiał „nieopatrznie” nie podłączyć do sieci. Który z nich to był, pozostało tajemnicą, o której wiedzieli tylko sami zainteresowani.
Chipsy rzeczywiście się zeschły, bo zanim sobie o nich przypomnieli było wczesne południe dnia następnego.
Sałata zaś pozostała, tam gdzie Naruto chciał, by została. Posadzona w ładnej ceramicznej donicy cieszyła oko zachwyconego karbowanymi bordowymi listkami blondyna, który dawał odpór kulinarnym zakusom Kakashiego, ilekroć ten wspomniał coś o chrupkości liści i możliwościach ich wykorzystania, okazjonalnie popalając papierosy i strzepując popiół do popielniczki ustawionej w jej sąsiedztwie. To po prostu nie była sałata do jedzenia, a jedynie:
— To sałata dekoracyjna, sensei, no!
No.
end.

poniedziałek, 28 listopada 2011

"Ociemnienie" (MadaIta)

Wen złapał, ale niestety na moje opka niefanfikowe, fanfiki do Naruto jakoś niestety cały czas piszę po fragmentach, za to bardzo przepraszam. =.=
O MadaIta prosiła Spice – miało być poważniejsze i jest poważniejsze. ;)
To jest bardziej angst, niekanoniczny, chociaż jakoś osadzam w międzyczasie i… właściwie nie mam nic więcej na temat gatunku do powiedzenia. Mam nadzieję, że formą nie odstraszę, bo styl może być zdeczka różny od mojego zwykle używanego w fikach narutowych. Nic bardziej jasnego i rewolucyjnego niestety nie wymyślę. ;)
Opisy otoczenia skracałam tylko ledwo co, jak czytacie, dajcie znać, czy nie są aby troszkę zbyt długie, możecie? No, i oczywiście, czy się Wam choć trochę podobało, to nawet ważniejsze. ^^
 * czysta autorska inwencja przejawia się też w opisach symptomów choroby –  wytknięte błędy z radością poprawię.

Ociemnienie
Szklana fiolka przewróciła się pchnięta nieuważnym dotykiem; małe, białe tabletki potoczyły się po ceracie.
Były… okrągłe.
Pomieszały się tam z wyciągniętymi wcześniej kilkoma innymi rodzajami pigułek, pstrząc jeszcze bardziej błękitny materiał o woskowym połysku – palce Itachiego przemknęły po stoliku, usiłując zgarnąć ich ponadplanową ilość i wsypać z powrotem do opakowania.
Okrągłe, owalne, podłużne…
Czuł kształty na dłoni, ich strukturę.
…ta gładka, ta chropawa…
Zdawało mu się, że było tych wszystkich tabletek już zbyt wiele, tam na stołowym blacie. Sunąc dłońmi, choć starał się to robić delikatnie, niechcąco jeszcze je poroztrącał. Rozsypane pigułki żwawo potoczyły się po ceracie i ostatecznie ześlizgnęły się na podłogę; teraz więc było także zbyt wiele tych, które przeleciały przez jego palce i poupadały z twardym stukotem na drewniany parkiet. Dźwięk był jasny i wyraźny, wielokrotny. Musiało więc spaść ich co najmniej kilkanaście – biały chemiczny deszcz wymykający się z jego dłoni, stuk, stuk, stuk.
Chwilę stał nad rozsypanymi lekarstwami, nie wiedząc właściwie, czy powinien najpierw zebrać wszystkie ze stolika, czy może rzucić się na kolana i po omacku wyszukiwać te z podłogi. Może wtedy, gdyby udało mu się połapać, która tabletka jest z którego opakowania – ta okrągła, czy podłużna; ta mniejsza, czy może ta trochę większa? – miałby choć blade pojęcie, o ile przekracza zalecaną dawkę i jakie skutki uboczne grożą jego już i tak nadwątlonemu zdrowiu.
            A jeśli o zdrowiu mowa… od wczorajszego popołudnia właściwie nie widział prawie nic. Dzisiaj było tylko gorzej, bo poza niewyraźnymi, rozlanymi liniami-krawędziami przedmiotów nie widział już kompletnie nic. Kant łóżka, stolik i dwa krzesła rysowały się nieostro za białą mgiełką, która przesłaniała całe pole widzenia Itachiego – musiało się coś dziać bardzo niedobrego z przepływem czakry do jego oczu, skoro źrenice wyłapywały głownie światło i pozwalały mu przykrywać wszystko inne. Poruszał się po pokoju raczej nie – tak prozaicznie – przy pomocy wzroku, ale bardziej dzięki wyćwiczonym przez lata instynktom ninja. Instynkty takie umożliwiały shinobi przetrwanie w najcięższych nawet warunkach, a w tej chwili umożliwiały mu przejście choć kilku kroków bez obijania się o meble. Nie przejmował się tym jednak bardziej niż powinien. Żeby się nie zabić nie trzeba było wszak aż tak wiele; musiał iść trochę wolniej, może trochę uważniej stawiać stopy i pilnować, czy aby na pewno, kiedy przejdzie jeszcze z metr do przodu, nie wpadnie na jakąś postawioną w wybitnie kretyńskim miejscu szafę. Ale to było to zrobienia bez większego wysiłku. Poza tym mniej więcej pamiętał, jaki jest rozkład pomieszczenia, co dość ułatwiało mu nieodbijanie się od przedmiotów jak jakaś kauczukowa piłeczka.
Okrągłe, owalne… podłużne…
A żebyż chociaż pomagały, te tabletki. Żebyż odsuwały jak najdalej tę zawstydzającą poufałość choroby, zawężającą pole widzenia do białego tumanu, mlecznej szyby, za którą poza Itachim działo się coś. Od wczorajszego popołudnia, kiedy zdecydował nałykać się pigułek i położyć do łóżka, myśląc, że uda mu się przeleżeć słabość i rankiem wstać już całkowicie zdrowym, miał dziwne wrażenie, że gdzieś tam obok niewyraźnych widm rzeczywistych przedmiotów i rzeczywistych ludzi, były widma jeszcze czegoś. Tak jakby i coś mniej żywotnego upodobało sobie jakieś miejsce, w cieniu cienia, gdzie wzrok Uchihy sięgnąć nie zdoła i ze złośliwym uśmiechem obserwowało jego nieudolne zmagania z pigułkami. Wrażenie, jakkolwiek dziwno-straszne i dość niedorzeczne, trzymało się Itachiego dość ściśle i starał się prędko zwracać swoje myśli na coraz to inne tory, byle tylko już więcej się nad tym nie zastanawiać. Kiepsko to funkcjonowało, bo kiedy nie mógł odwrócić wzroku od wszechogarniającej, pokrywającej każdy centymetr przestrzeni pokoju białej mgły, nie potrafił przełączyć myślenia na coś innego.
Więc nadal, tam w pokoju, był tylko Itachi, tylko te niewyraźne na poły żywe, na poły nieożywione widma i cała masa rozsypanych lekarstw. Z tego wszystkiego to już nawet te cholerne pigułki zdawały się mieć więcej życia od niego, skoro z taką łatwością udało im się przechytrzyć jego dłonie i uciec na ziemię w poszukiwaniu wątpliwej wolności.
Itachi potrafiłby nawet stwierdzić, że tabletki nie tylko były bardziej żywotne, ale także dużo bardziej ludzkie od niego, gdyby, co prawda, nie były materią nieożywioną. Wiedział doskonale, że jego pojmowanie miłości, dobra było nieco wypaczone w porównaniu z innymi ludźmi – może przez wpajane od najmłodszych lat ideały shinobi, które z pewnością utkwiły głęboko w nim. A może nawet prościej – przez to, że zdolności do pojmowania pewnych uczuć nie posiadał i posiąść nie zdoła. Najbardziej ludzki wydawał się sobie chyba tylko wtedy, kiedy myślał o Sasuke i właśnie teraz, gdy ta niefortunna przypadłość – efekt zbyt intensywnego używania mangekyou sharingana – dopadła do niego i schwyciwszy w objęcia, ani myślała puścić składając na jego powiekach napastliwe pocałunki. W tych chwilach, kiedy oczy szczypały i piekły, a pole widzenia raz bledło, raz czerniało był ludzki najbardziej w świecie.
Nie morderca, nie nukenin, nie ten straszny Uchiha, co wymordował całą swoją rodzinę, a człowiek – najzwyklejszy człowiek, zbierający rozsypane lekarstwa i próbujący po omacku powkładać je do słoika. Jedną po drugiej, drżącymi palcami do wąskiej fiolki z brązowego szkła, białe tabletki, które dźwięczały o ścianki i dno, zderzając się ze sobą. Te wszystkie pigułki były prawie milczącymi obserwatorami tak nienormalnie ludzkiego bólu i niezwyczajnej dla niego konsternacji oraz niepewności.
            Oczywiście – był żałosny. Najwyraźniej ludzkość w jego przypadku mierzyło się skalą żałosności, im bardziej godny współczucia był, tym bliższy normalności się stawał. Jeżeli Sasuke się nie pośpieszy, jeżeli Sasuke w końcu nie weźmie w garść siebie i swojego życia, nie postawi na szali wszystkiego w celu zyskania tych oczu, o których tyle opowiadał mu Itachi, jeżeli nie, to... czy może być za późno? W taki dzień jak dzisiaj, kiedy ledwo poruszał się od łóżka do stolika i od łóżka do toalety, nie będąc w stanie podjąć się żadnego zadania, nie mógłby stanąć naprzeciwko Sasuke. Nie byłby wtedy jego największym, najboleśniejszym koszmarem, nie byłby godnym przeciwnikiem, stojącym na straży sharingana – nie byłby nawet w połowie tak dobrym złudzeniem, jakim chciałby być. Gdyby młody zobaczył go teraz, klęczącego przy krześle i jak najżałośniejsza mara wymacującego drewniane panele w poszukiwaniu tabletek, pewnie zrobiłoby mu się go żal. Itachi nie zobaczyłby w jego oczach tej wyczekiwanej, twardniejącej przez tyle lat nienawiści, niemal wytęsknionej pogardy dla tego, czym był; w zamian za to pewnie ujrzałby współczucie, wymieszane z żalem. Zakładając, że byłby w stanie w ogóle zobaczyć jego oczy, teraz nie był tego taki pewny. Nie, dzisiaj zdecydowanie był na wszystko nieodpowiedni dzień i powinien minąć jak najszybciej.
– Kisame – zawołał cicho Itachi, z nadzieją, że będący gdzieś w pobliżu partner, usłyszy jego proszalny ni to jęk, ni to zwykłą frazę i pomoże zgarnąć porozsypywane tabletki. Wszystkie z tych okrągłych, podłużnych i owalnych. Wszystkie z tych, które trochę rozluźniały uścisk choroby, ostatecznego efektu ubocznego nadużywania mangekyou sharingana, wszystkie z tych, które odsuwały jej namiętne, rozgorączkowane usta od jego powiek, zostawiając piekące, bolesne widma dotyku.
Kisame jednak nie było. Nie zjawił się ani po minucie, ani po pięciu, żaden dźwięk właściwie nie pozwolił stwierdzić Itachiemu, że ten wielki mężczyzna znajduje się gdzieś w pobliżu. Uchiha przesunął więc rękoma jeszcze raz po podłodze i wsypał do fiolki te pigułki, które udało mu się odnaleźć. Nie kłopotał się już określaniem ich przynależności do opakowań. Rozgryzł kilka i połknął, pewny, że i tak żadna chemia niczego bardziej nie pogorszy, a jedyne co może zrobić to pomóc i ruszył w kierunku łóżka. Pod stopami czuł znów te same – okrągłe, podłużne, owalne – tabletki, których zebrać mu się nie udało. Później, jak ten ćmiący ból głowy i oczu przejdzie, będzie musiał z nimi zrobić porządek. Kisame, jeśli jakimś cudem odezwie się w nim empatia i nawet zajrzy zobaczyć, czy Itachi oślepł doszczętnie, czy może nawet wyzionął ducha, przedawkowawszy jakieś przeciwbólowe, z pewnością nawet nie zwróci uwagi na usianą lekami podłogę.
Legł na łóżko, twarzą w poduszki. Chciał zasnąć i obudzić się, jak wzrok trochę mu się rozjaśni.


– Biedactwo – usłyszał niski głos Itachi gdzieś zza siebie. Poruszył się na prześcieradle i uniósł w końcu twarz, do tej pory wciśniętą głęboko w poduszkę. Poduszka zdawała się być nieprzyjemnie wilgotna – to oczy łzawiły mu przez ten cały czas, jak spał, czy może zwyczajnie się obślinił? Raczej oczy, uznał, policzki miał równie wilgotne co poduszka. Do tego powieki mimo łzawienia zdawały się być ciężkie i lepkie, ciężko było mu je podnieść, żeby stwierdzić, że… cóż, było nawet jeszcze gorzej. Ciśnienie które teraz uczuł w gałkach ocznych było nie do zniesienia – już najwyższy czas, aby zaaplikował sobie kolejną powiększoną o cholera wie ile dawkę zagłuszacza bólu. Nie widział już teraz nawet białości, najczarniejsza ze smolistych czerni zalała cały obraz, odbierając do reszty Itachiemu zdolność do określenia swojego położenia wzrokiem. Nie miał przed sobą tamtej mlecznej szyby z prześwitującymi krawędziami przedmiotów, ta została pomalowana na czarno, bez najmniejszego prześwitu. Potarł jeszcze palcami obrzękłe oczy, ale niczego to nie poprawiło, więc zaraz przestał.
            – Godzina… – powiedział nieco schrypniętym głosem. – Która godzina?... Madara?
            – Już wieczór, po jedenastej – odpowiedział. – Przespałeś cały dzień?
            – Tak. – Itachi też właśnie sobie uświadomił, że przespał cały dzień, a lepiej z nim nie było. A powinno.
            – Nieźle tutaj wszystko porozwalałeś – odezwał się jeszcze starszy Uchiha, a Itachi usłyszał, jak jego dłoń sunie po prześcieradle, możliwe, że wygładzając jakąś zmarszczkę na materiale, a potem ląduje na jego barku, podciągając jego głowę do góry, tak żeby mógł zerknąć na jego twarz. – Wyglądasz okropnie, jak nigdy.
            – Nie wiem – odparł krótko Itachi, potrząsając głową, aby zrzucić dłoń Madary ze swojego karku. – Możesz uwierzyć, że nie gapiłem się w lusterko przez cały dzień.
            – Bo spałeś? – łóżko zatrzeszczało trochę; Madara musiał usiąść.
            – Bo zwykle tego nie robię.
            – Ale za to wywaliłeś całą aptekę na podłogę – zauważył kwaśno i znów sięgnął dłonią do jego karku, ale Itachi odtrącił jego dłoń jeszcze raz. – Naprawdę jest tak źle?
            Młodszy Uchiha uniósłszy się na łokciach, usadowił się na materacu twarzą do Madary, aby ten już oszczędził sobie tych badawczych, dociekliwych dotyków i napatrzył tyle, ile miał ochotę na spuchnięte powieki, na białka przypuszczalnie poznaczone gęstą siateczką krwistych żyłek, a może nawet na jakiś niewielki wylew – do wyboru do koloru, głównie czerwonego. Przeliczył się trochę, Madara ponownie chwycił za jego brodę i spróbował obrócić jego twarz tak, aby móc zaobserwować stan, w jakim znajdowały się jego oczy w zapewne lepszym świetle. Itachi zamrugał, jego oczy łzawiły.
            – Mógłbyś z łaski swojej przestać? – zapytał dla odmiany oschle Itachi, jedną dłonią ściskając przegub mężczyzny mocniej niż było to konieczne, a drugą ścierając łzy z policzków. – Niczego rewolucyjnego nie odkryjesz, jest gorzej. Trochę.
            – Trochę – powtórzył mężczyzna, nie cofając dłoni, mimo że nacisk palców młodszego Uchihy z pewnością nie należał do delikatnych. – Wiesz, że jeśli już…
            – Jeszcze nie już – przerwał z nagłą werwą Itachi; werwy takiej nie miał  sobie od rana, co jego samego wprawiło w niejakie zdziwienie.
            – Może jednak powinieneś się zastanowić nad… Sasuke. I nad jego sharinganem. Myślałeś może? – zapytał delikatnie.
            Itachi myślał o Sasuke i o jego sharinganie, nawet przed kilkoma godzinami, tutaj Madara trafił. Jednakże myśli jego biegły innym torem niż myśli Madary – nie miały celu w zdobyciu wiecznego mangekyou, co raczej odroczyłoby dolegliwości związane z narządem wzroku na daleki o miliardy kilometrów termin nigdy.
            – Tak, myślałem – odparł i uśmiechnął się wąziutkim, nieładnym uśmiechem. – Nie uważasz, że zabrałoby to strasznie dużo czasu, skoro Sasuke nie uzyskał mangekyou?
            Madara widocznie się zniecierpliwił, z trochę głośniejszym świstem wypuścił powietrze przez nozdrza, aż Itachi poczuł podmuch na swoim ciągle nieco wilgotnym policzku. Cóż, jego stwierdzenie było całkiem na miejscu; nie było tak naprawdę o co się irytować, skoro miało jak najbardziej rzeczywiste podstawy.
            – A nie uważasz – zaczął, nie oddalając ani o centymetr pochylonej nad nim twarzy; tak mógł mówić cichym choć ostrym, trafiającym wprost do Itachiego głosem – że wypadałoby coś z tym zrobić? Znam finał – zastrzegł – może i od tych wszystkich proszków ci przejdzie na kilka dni, może nawet na tydzień, ale to nie tak, że przestaniesz używać sharingana w ogóle, prawda? Przed tym finałem nie uciekniesz, choćbyś nie wiem, jak próbował. Nie możesz. Czy masz jakieś inne wyjście?
            Itachi nie skomentował, tylko zacisnął usta i patrzył się prosto przed siebie, nie było innej możliwości, więc jednocześnie patrzył się prosto na Madarę. Sam znalazł sobie inne wyjście, ale nie czuł potrzeby informowania o tym najstarszego z Uchihów – raczej nie zrozumieliby się w tej kwestii. Jego decyzja, to jego decyzja, a jego sharingan to jego sharingan i nie było sensu w dawaniu się pokierować Madarze tak, jak dla niego było najodpowiedniejsze.
            – Posprzątam – poddał się w końcu mężczyzna, kończąc temat na teraz.
            Itachi usłyszał, jak tabletki stukały o siebie wkładane do fiolek. Tak jak przedtem musiały być okrągłe, owalne i podłużne… te wszystkie które rozsypał.
           
           
            Nie spał, tylko leżał. Nie mógł zasnąć po przespaniu całego dnia – chociaż pewnie ta sztuka udałaby mu się, gdyby spróbował połknąć jakoś ze cztery tabletki nasenne z rodzaju tych działających na ośrodkowy układ nerwowy i przy okazji pewnie całkowicie nieintencjonalnie podejmując się próby samobójczej. Takich tabletek jednak na pewno nie posiadał, zresztą gdyby wziął jeszcze cokolwiek chemicznego, skończyłby z silnym bólem żołądka, wymiotując w toalecie, starając się ucelować w środek muszli, a nie na dywanik koło prysznica. Jedyne czym teraz były traktowane jego oczy, to jakaś delikatna, pachnąca szałwią maść, którą przyniósł mu Madara. Różnica jaką poczuł przejawiała się tylko w tym, że teraz miał okropnie nieprzyjemne wrażenie zlepienia rzęs i mokrości sięgającej aż kości jarzmowych – starszy Uchiha delikatnie nałożywszy smarowidło na skórę powiek, potem bandaż, założył jakąś technikę leczącą i przykazał, aby nie tarł, nawet w wypadku, gdyby swędziało. To zabrzmiało dla Itachiego wtedy trochę, jakby Madara starał się mu matkować, strofując jakby miał ledwo osiem lat i absolutnie nie umiał sobie poradzić sam ze sobą. A nie miał ośmiu lat i, dziękuję bardzo, radził sobie ze sobą całkiem dobrze, wszak jakoś przeżył te dwadzieścia lat. Chyba Madarę musiała bardzo dotknąć wizja straty kogoś z tak rozwiniętym sharinganem jak ten Itachiego, że doprowadziło go aż do takiej troskliwości. Bo troskliwy nie był, przynajmniej nie jakoś szczególnie, gdyż troskliwość raczej nie idzie w parze z wielką potęgą i bezwzględnością, które zdawały się być jego reprezentatywnymi cechami.
            Dokładnie tak, obie i potęga, i bezwzględność stanowiły o tym, jakim niebezpiecznym człowiekiem był Madara. Pełnym ambicji, egoistycznym, śmiałym, niewahającym się doprowadzania do końca swoich planów – jego wpływ na trzynastoletnią niegdyś osobę mordercy klanu Uchiha był ewidentny. Postawiony twarzą w  twarz z tak wyrazistą figurą, Itachi ani wtedy, kiedy ledwo co zmył z siebie krew swoich krewnych, ani później, kiedy już stał się częścią organizacji Akatsuki, nie miał wątpliwości, że może stać się młodszą kopią Madary, prawie nim. I oczywiście, pewnie stałby się nim, gdyby nie to, że wszystkie decyzje podejmował sam. No i Sasuke, o którym przez długi czas myślał, że zrobienie tego, co zrobił, było dla jego dobra.
Uch…  poniekąd był jednak podobny do Madary i to bardziej, niż sobie by tego życzył – bycie amoralnym ścierwem, praktycznie socjopatą, musi być zapisane w genach, bo dobra Sasuke mógł tam szukać ze świecą i nie znaleźć nawet za dwa tysiące lat. Po prostu go tam nie było. Rzecz jasna, mógł sobie wmawiać tysiąc razy, że to wszystko tylko po to, by Sasuke mógł stać się silnym shinobi, wierzącym w wielkość i dumę swojego klanu. Sam Itachi honor ten miał za nic i nie wahał się, zniszczyć go w jeden długi, krwawy wieczór.
Itachi zsunął nogi z prześcieradła z zamiarem udania się do łazienki i zmycia maści z powiek; zamiast w końcu przyzwyczaić się do jej zapachu, ta szałwia zaczęła go nagle niepomiernie drażnić. Jeszcze nie zdążył dać kroku, gdy zaskoczył go głos Madary, pytający, co właściwie ma zamiar zrobić, wybierając się na późnonocne spacery.
            – Myślałem, że śpisz – odpowiedział wcale nie na pytanie Itachi.
            – Ktoś powinien się poświęcić i przejąć rolę twojej prywatnej pielęgniarki – zażartował Madara, choć zrobił to głosem chłodnym, w którym nie dźwięczała najmniejsza nuta rozbawienia.
            – No i – dodał po krótkiej chwili – ktoś powinien ci w końcu uświadomić, że te wszystkie leki nie odstraszą ślepoty na długo. Przechodziłem przez to. To nieuleczalne, to cena za nieporównywalną do niczego moc, której przecież nigdy nie wahałeś się używać.
            Itachi nie przejął się zbytnio słowami Madary, nie wstając jednak z posłania, jakby czekał tam na coś, co niewątpliwie miało się wydarzyć i nie mógł tego uniknąć. Przechylił głowę na bok, mnąc kawałek prześcieradła w dłoni; usłyszał szelest pościeli.
            – Bez sharingana – głos Madary znów blisko jego ucha, palce znów dotykającego jego twarzy – jesteś kompletnie bezbronny, kompletnie niezdatny do niczego, Itachi. Bez tsukuyomi, bez amaterasu, bez misternych iluzji jesteś taki zwyczajny, taki łatwy do pokonania. Jestem pewny, że nie tego chciałeś, żeby w jednej chwili zostać pozbawionym wszelkiej siły.
            Zmarszczył brwi, wcale nie zaskoczony, kiedy poczuł najpierw nos Madary na skroni, a potem mokry ślad po języku na policzku.
            – Niewielu Uchihów doświadcza tego co ty, tego co doświadczałem ja. Niewielu jest dostatecznie silnych, by tego dokonać – mówił Madara, powoli wiodąc palcem wzdłuż jego boku, zahaczając palcem o oczka siatkowanej koszulki – a jeszcze mniej jest w stanie sięgnąć po najwyższy honor, po najwyższą formę sharingana, naszego rodowego dziedzictwa, Itachi.
            Itachiemu chciało się śmiać na słowa, jakie dobrał Madara – jeszcze mniej Uchihów jest w stanie sięgnąć po najwyższą formę sharingana, tak? Po niesławny wieczny mangekyou sharingan? Jedyną znaną osobą, która ten wątpliwy zaszczyt osiągnęła był Madara i jakkolwiek świadczyło to o jego ogromnej potędze, świadczyło także o jego ogromnym egotyzmie – pragnieniu mocy większej, niżby śniła się komukolwiek innemu, niżby przemknęła przez myśli jakiegoś innego egocentryka, nie mającego na tyle szczęścia lub pecha, żeby urodzić się Uchihą Madarą. Kimś kto dostaje wszystko, czego zapragnie, nie zważając ani na zasady, ani na przeszkody – niwecząc wszystko po drodze.
            – Niewielu, tak niewielu – powtarzał, odgarniając długie ciemne włosy Itachiego z karku i wiodąc ustami po jego policzku, aż nie zeszły na szyję – jest na tyle utalentowanych, na tyle zdolnych, by poradzić sobie z odpowiedzialnością, jaką nakłada na nas taka wspaniała moc.
Poczuł jak dłoń Madary napiera na jego bark i pociąga do tyłu, aby oparł się o jego tors; ciepły, śliski w czymś na kształt jedwabiu. Wcale się nie zdziwił, kiedy usta Madary wylądowały na jego, takoż ciepłe i śliskie. Nie było tutaj wiele do zaskakiwania, nawet kiedy wciąż nic nie widząc, wylądował na poduszkach i mógł tylko przepowiadać doświadczeniem, co teraz zrobi starszy Uchiha, jego wieloletni mentor i poniekąd, cóż, kochanek, choć dla ostatecznego pozbawienia tej relacji jakiegokolwiek większego ciepłego skojarzenia, rzecz jasna Itachiemu nigdy na myśl nie przyszło, żeby określić go takim mianem. Dla czystego bezpieczeństwa lepiej było unikać takich słów, sugerujących jakąś jednoznaczną relację – ta była wystarczająco wieloznaczna, by unikać jej określania.
            Palce Madary dotykały piersi Itachiego, jego ud, bioder z niemalże uwłaczającą, szyderczą delikatnością. Jakby nie wystarczyło to, że teraz rzeczywiście, bez uaktywnionego sharingana, był prawie bezbronny, ale musiał być przez Madarę traktowany jak coś niemożliwie delikatnego, tylko o jedno mocniejsze tknięcie od ostatecznej rozsypki. Przez tego Madarę, który znajdował się zawsze o krok przed wszystkimi innymi i tego samego, który starał się go pochłonąć doszczętnie, i skonsumowawszy, zamienić jego w siebie. Bogowie wiedzą, co by się mogło zdarzyć, gdyby Itachi już zawczasu nie postanowił sobie, że decyzje podejmuje sam, nieważne, jakie zdolności lalkarstwa i pociągania za sznurki byłyby na nim wypróbowywane.
Szydercza delikatność przejawiała się nawet w tym, w jaki sposób, Madara ściskał jego członka i głaskał pośladki szorstkimi, mocnymi dłońmi. Jakby chciał mu uświadomić cieleśnie, że jest och! taki kruchy, że jego bycie lub niebycie zależy tylko od otoczenia – czyli w większym lub mniejszym stopniu od Madary, od tego co mężczyzna zechce uczynić, a czego zaniecha. Trudna do przewidzenia subtelność ust, dotyków, a nawet ciężka do określenia delikatność zębów poskubujących jego skórę tu i owdzie, w końcu jednak się zakończyła. Czerń zakołysała się wokoło – jednostajnie, miarowo, pewnymi ruchami gorącego ciała mężczyzny, którego twarzy nie mógł teraz widzieć. Mocne pocałunki poszatkowały jego oddech i zdały się wyssać całe powietrze z jego ust, kiedy kołysząca się ciemność przemówiła nagłym ostrym szarpnięciem bólu i wróciła znów do tego samego miarowego jednostajnego rytmu…
Pokój był ciemny jak był, kiedy wszystko wróciło na miejsce. Itachi na swoją stronę łóżka, a Madara na jego krawędź. Tylko wzrok zagubił się gdzieś w drodze, już poprzedniego wieczora, i nie chciał przyjść z powrotem. Kiedy zamknął oczy, nie zmieniło się nic, jedynie tylko Madara opuścił swoje miejsce i wyszedł, zamknąwszy drzwi.
Czarny bezkształt wisiał nad pokojem nieporuszony za zlepionymi maścią rzęsami.
end.

niedziela, 2 października 2011

"Szczypiorek w kawowych oparach" (KakaNaru)

mecha zdała prawko! Za pierwszym razem!!! –> rzecz jasna, musiałam się pochwalić na forum publicznym; śmiało można gratulować tudzież wznosić toasty. ;D

Mamusia moja Irdine chciała kontynuacji, no więc poniekąd szczypiorkowa kontynuacja się pojawia; poniekąd bo to długości niewielkiej i skupione właściwie na jednej scence rodzajowej, niekoniecznie bardzo szczypiorkowej, bo coś ustalony dedlajn za krótki był, poza tym to rzeżucha była The Evil One. xD Nie nazwałabym jednak tego właściwą kontynuacją, a raczej takim bonusem, który chyba jest także trochę dziwny, ale coś się nie łapie za bardzo w pisaniu, będąc w stanie poimprezowym. Och, i tak, mogę nawet śmiało napisać, że to jest słit-opko, bo jest całkiem słit, jak się spojrzy z odpowiedniej perspektywy. ;D


Szczypiorek w kawowych oparach
            Zieloności, ach, zieloności… leciało tak? Co myślał przedtem, jakie orgazmiczne okrzyki aprobaty wznosił ku niebiosom, ku temu białemu sufitowi, chwaląc witaminy, zieloność i giętkość? O, była jeszcze witalność.
Szczypiorek bujnie, wieloma zielonymi listkami, wyrastał ponad ziemię w doniczce. Zdecydowanie wyglądał na witalnego. Kakashi trochę nie.
Tak więc — witalności!!... o matulu, o szczypiorku, witalnoooości!...
… nooościiiii…
-ściiii-
            Nie, tak właściwie to nie było aż tak źle, jak Kakashi potrafił to sobie odmalować w myślach. Jego paleta barw była w tej chwili stosunkowo zbyt mroczna, do sytuacji nieadekwatna zupełnie — tak można było stwierdzić, kiedy patrzyło się obiektywnie, rzecz jasna.  Bo gdy już wejdzie się na wyżyny empatii i wczuje w sytuację tego biednego, tak boleśnie doświadczonego przez los mężczyzny… Cóż, cała sprawa nabiera dokładnie takich niewesołych kolorów — czysty mrok atakuje pole widzenia, po prostu namacalna beznadzieja porannych godzin.
Czas jest bezlitosną i wredną cholernie rzeczą, mija. Mija szybko — po wolnym weekendzie nadchodzą dni robocze, dni pełne pracy, dni kiedy trzeba wstawać wcześnie rano… czyli tak jednym słowem; ulubione dni pracoholików („Praca? Ach, jak ja kocham podliczanie słupków o pół do czwartej rano! Czysta rozkosz.”) i znienawidzone tych, których od pracoholizmu dzielą lata świetlne. Tych drugich jest troszkę więcej niż tych pierwszych, uznał Kakashi, choć myśli przetaczały mu się w głowie z prędkością godną źle zmotywowanego ślimaka, do tych drugich nawet mógłbym się zaliczyć w dzień taki jak ten.
Był bowiem już trzeci dzień, w którym do pracy iść się nie bardzo chce, a to robi z niego środę. Środę tak bardzo rano, że za oknem panuje mdła, mglista szaro-granatowa ciemność; niespecjalnie zachęcająca, to można stwierdzić z całą pewnością. W tę ciemność za niedługo powinien wyjść Hatake; chętny, uzbrojony w gotowość do pracy oraz w tę… no, witalność, która o godzinie piątej rano była raczej towarem deficytowym. Trochę pomagało widmo hipotetycznej kary za spóźnienie, bo kar takich nie normował u nich żaden ustawowy dokument i zależały one tylko od humoru Piątej hokage. A ten był, hm, zmienny jak kalejdoskop i dla bezpieczeństwa zdecydowanie lepiej było trzymać się od niej z daleka, kiedy akurat była w niezbyt dobrym nastroju.
            — Kawy, kawy, kawy — zajęczał więc Kakashi defensywnie, w nadziei, że łaska kofeiny zaraz zstąpi na niego i poratuje w nieszczęściu, uwitalniając jego organizm.  
Nie zstępowała jednak tak prędko, jak Kakashi mógłby sobie tego życzyć; Naruto aż obrócił się do niego ze zdziwieniem. Uzumaki z zainteresowaniem przypatrzył się temu kompletnie wyplutemu z energii stworzeniu, leżącemu z głową na kuchennym stole i niespokojnie wodzącemu oczami od zegarka, do okna i czasami zahaczającemu o blondyna. Te błagalne jęki cokolwiek nie pasowały do profilu charakterologicznego jego nauczyciela; musi być jakieś kuriozum objawiające się tylko w takich porannych godzinach.
Naruto pogapił się jeszcze chwilę i stwierdził, że rzeczone kuriozum, z brodą wciąż na blacie stołu,  już nie czasem zahacza o niego spojrzeniem, ale obserwuje uważnie a wyczekująco. I marszczy brwi, gestem cokolwiek zniecierpliwionym.
— No kawy, Naruto, kawiarka jest zaraz za tobą, tylko się odwróć… — rzekła osobliwość całkiem jednoznacznie i zaraz skryła głowę pod ramionami. — Długo będziesz tak stał i napawał się nieszczęściem mnie biednego, mnie niewyspanego?
            — Nie, chyba nie — zastanowił się Naruto, nieświadomie poruszając puszką, która kryła w sobie ten zniewalający zapach, który zawsze uwodził i nęcił nozdrza i zmysł powonienia Hatake. Ten głęboki aromat, widmo gorzkości na języku, od których był tylko o krok… Wystarczy zdjąć wieczko, wystarczy nasypać kopiastą łyżkę tego zmielonego boskiego ziarna…!
Kakashi ponownie uniósł głowę, chwilkę popatrzył się na wymytą i błyszczącą w świetle żarówek popielniczkę (jego ręka machinalnie powędrowała ku zapalniczce), uniósł wzrok jeszcze wyżej znad stołu i spojrzał na szczerzącego się do niego blondyna. Pomruk niezadowolenia wydobył się z jego gardła; coś tutaj bardzo nie grało, dlaczego on tylko stoi i macha tą puszką?
— Skoro jednak nie zamierzasz robić mi kawy, to dlaczego tutaj jesteś tak wcześnie rano? — zapytał zdołowany bezruchem Uzumakiego, prostując się w końcu na stołku. — Chcesz patrzeć, jak ginę i umieram z braku kofeiny? Jak wysycham? — zakończył iście melodramatyczną nutą, która po prostu musiała wzruszyć blondyna.
— Nie-e, myślę, że to przez to, że mam za daleko do domu — zastanowił się Naruto nad swoją poranną bytnością w domu jounina, sprawnie ignorując resztę. Pomachał puszką jeszcze trochę; głodne oczy Hatake już nie spuszczały jej z oczu.
— No co ty nie powiesz, Naruto. Za daleko te trzy-
— … cztery…
— Te cztery ulice — poprawił się jounin — i skwerek to za dużo do przebycia dla nadpobudliwego ninji, który na co dzień sobie biega, skacze i cholera wie co jeszcze na dużo większe dystanse?
— No, trafiłeś w sedno, sensei. Samiutkie sedno. Bardziej w sedno trafić nie mogłeś, serio.
— A naprawdę?
— Mam za daleko do domu i chciałem zrobić ci śniadanie — rozpromienił się Naruto i finalnie otworzył puszkę, co sprawiło, że i Kakashiemu gęba się rozpromieniła, a endorfiny zaczęły się wytwarzać przez samą tylko myśl o tym cudzie, który za chwilę będzie mógł spłynąć mu gardłem do żołądka.
— Ale kawę już ci robię, już, już. Za dwie chwilki będzie — obiecał blondyn i Hatake był pewny, że to najgorętsza obietnica, jaką usłyszał z tych ładnych, pełnych ust w ciągu prawie dwóch tygodni całkiem nierzadkiego spotykania się. Zdało mu się, że na szary nieboskłon nawet zaczyna wspinać się słońce, znęcone tym zapewnieniem, a przez to środa zaczynała wyglądać mniej nieprzystępnie.
— O. Nawet lampka się włączyła, mogę puszczać… — zrelacjonował Naruto, a Kakashi nie omieszkał powiedzieć mu, że jest cudowny i niesamowity. — Iiii!... Chwila. Sama woda leci, czy to się nie popsuło? Hm, hm, hm…
Potok cudowności i niesamowitości sypiący się z ust Hatake nagle się urwał. Mężczyzna zastygł w niecierpliwym oczekiwaniu, a poczucie beznadziejności sprzed kilku chwil, które Naruto udało się rozwiać obietnicą filiżanki czarnego napoju, znów podeszło bardzo blisko i schwyciło go za gardło, targając niepokojem. "Popsuło?"— zawyła bezsilnie jaźń Hatake i już prawie kazała mu skakać do czajnika i grzać całe wiadra wody, byleby tylko mieć czym zalać zmielone ziarna kawowca.
Rzucił zapalniczkę na blat, a ta smętnie stuknęła.
— Oho — rzekł jednak Naruto, przerywając tamten niespokojny ciąg myślowy. — No dobra, nie wsypałem kawy — głowa Kakashiego bezsilnie uderzyła o stołowy blat i została ponownie nakryta ramionami; za dużo stresu — ale już to nadrabiam, spokooo...
Naruto zachichotał nerwowo i poddał kawiarkę kolejnym wyjątkowym  ministracjom.
— Sorry, sensei — w tle kawiarka odezwała się miłym dla ucha warczeniem, a szklanki na półkach zadźwięczały od jej drżenia — ale ja też jeszcze trochę śpię, wiesz, jak to tak bywa rankiem o piątej, nie? Można się pociachać zupełnym przypadkiem i nawet tego nie zauważyć.
Kakashi wiedział doskonale, co znaczy być niewyspanym, toteż wybaczył uczniowi ten wielki błąd w sztuce — wszak przyjemny i błogi zapach już rozszedł się po kuchni, więc nie mogło być źle. Mogło być już tylko lepiej.
W chwili, kiedy filiżanka z ambrozją pojawiła się w dłoniach blondyna, Kakashi był skłonny powiedzieć (gdyby go kto zapytał), że Naruto wyglądał wtedy niezaprzeczalnie pięknie, niczym spełnienie wszystkich fantazji ludzi mających pobudkę bladym świtem w środę.
— Naruto. — Mało brakowało, aby mu się oczy zaświeciły.
— A buzi? — zapytał Uzumaki, przekornie stawiając naczynie na drugim końcu stołu. Daleko, bardzo daleko. Opalona buzia nachyliła się blisko Kakashiego, rumieniąc się tylko trochę na kościach policzkowych.
— Sadystooo! — zajęczał, choć całowanie Naruto nie było rzeczą nieprzyjemną. I wcale chętnie wstał i się do tego zabrał, targając i tak nieporządnie ułożone blond kosmyki.  — Jak ty mi życie komplikujesz — stwierdził, upiwszy łyk.
— Prawda? — odezwał się Naruto z dziwną radością słyszalną w głosie, nadal przylepiony do torsu Hatake i nie odlepiający się nawet wtedy, gdy mężczyzna ponownie usiadł. Blondyn po prostu ułożył mu się na kolanach i zadowolony głaskał po sztywnawych szarych włosach. — Czy tak nie jest ciekawiej?
— Hm, trochę jest — przyznał — ale żeby robić jedną kawę przez kwadrans?
— Nie mówiłem, że mam doświadczenie — burknął Uzumaki, nadymając policzki i wiercąc się trochę na kolanach Kakashiego. — Mówiłem tylko, że chcę, żebyś miał przyjemny ranek, toteż zrobię ci kawę i śniadanie, żebyś w dobrym nastroju poszedł na tę swoją misję. Chciałem dobrze. I mam dzisiaj wolne — ciągnął — więc mogłem wcale nie wstawać tak wcześnie, i wcale nie iść do sklepu po bułki, i wcale tutaj z tobą nie siedzieć, tylko sobie spać. I to powiedzmy nawet do czternastej, o. Pasowałoby ci to bardziej? Gdybym tak sobie spał do czternastej? — zapytał z pretensją.
— Nie mówiłem, że to pasowałoby mi bardziej — odparł Kakashi — miałem na myśli raczej to, że mógłbyś się w tym trochę wprawić. A to znaczy między innymi, robić mi kawę częściej, hm? — Hatake odłożył filiżankę na stół i uszczypnął delikatnie w jeden policzek. — Nie chcesz, czy się gniewasz?
Naruto westchnął i nadal trochę obrażony, stuknął palcem w to samo miejsce, gdzie chwilę wcześniej uszczypnął go jounin. Mruknął z zadowoleniem, kiedy poczuł przyciskające się tam miękkie usta.
— Nie gniewam się, no — zdecydował, obejmując szyję Kakashiego i chwilkę majtając nogami w powietrzu. — Tylko myślę, że jak zaraz nie zacznę robić ci kanapek, to wylecisz stąd głodny, bo się nie wyrobię.
Kakashi zamrugał z pewnego rodzaju niedowierzaniem.
— Ale cię wzięło na uprzyjemnianie mi dnia, Naruto. — Uzumaki zrobił minę i otworzył usta, by coś odpowiedzieć, ale Hatake zaraz kontynuował: — Całkiem, muszę rzec, podoba mi się to. Możesz częściej — mrugnął do niego. — Ale…
Zerknął na zegarek — już pół do. Widmo spóźnienia trzasnęło go nagle między oczy; tym zielonym szczypiorkiem go trzasnęło, bo stał akurat na parapecie, a za oknem już się całkiem ładnie porozjaśniało. Żeż no, jeszcze trochę a naprawdę się spóźni… Tsunade go zje i nie zostawi nawet kosteczki!
— Ale kanapki może zrobię ja? — zaproponował szybko.
Naruto rzucił krótkie spojrzenie siatce z pieczywem położonej na blacie szafki. Długo się nie zastanawiał.
— Dobra, skoro tak bardzo nalegasz, to co ja mam powiedzieć?
 — Będą specjalne zdrowe kanapki — powiedział Kakashi, ujawniając światu swoją ledwie co nabytą obsesję. — Witaminowe, wiesz, bo witaminy trzeba jeść, no a śniadanie, to najważniejszy posiłek dnia, nie? I patrz, nawet posadziłem tydzień temu szczypiorek! — pochwalił się Hatake, a wobec tego Naruto mógł już tylko zejść z tych wygodnych kolan i usadzić się na nieco mniej wygodnym (i zdecydowanie mniej interaktywnym) stołku.
— Ładny wyrósł, ten tego — bąknął, nie wiedząc, czy takiej reakcji oczekuje od niego Kakashi. Szczypiór jak szczypiór; zwyczajny, zielony, choć musiał przyznać, że dużo go było; całkiem ładna wiązka listków.
Dla Kakashiego szczypiorek, po niedawnych niezbyt szczególnych doświadczeniach z rzeżuchą, był bardziej interesujący i przede wszystkim całkiem sympatyczny. Ekspedientka w ogrodniczym z dumą podkreśliła, że to efemerofit; cokolwiek miało znaczyć to enigmatyczne słowo, które brzmiało tak mądrze, że wręcz nie śmiał się spytać o jego znaczenie — potaknął tylko, pełen konfuzji grymas skrywając pod maską. W domu nie zajrzał także do słownika, nie chcąc odbierać szczypiorkowi tej nobliwej świętości należnej roślinom gatunku ładnie brzmiącego, którego nazwa właściwa wypadła mu z głowy już w sekundy po wyjściu ze sklepu.
Najważniejsze jednak było to, że miał dużo witamin, tak więc, uznał wtedy, dodawanie szczypiorku do jedzenia powinno jakoś zrównoważyć papierosy, alkohol, fast-foody, niedosypianie i resztę rzeczy, prawda? Powinno, powinno, ale czy koniecznie to zrobi? I tutaj Kakashi powątpiewał, choć nie śmiał w głos — jeszcze czar cudnej ułudy, który tak ładnie poukładał mu się w głowie, prysłby i jounin obudził się pełen zawiedzionych nadziei, z ręką w szczypiorku, który wcale aż tak magicznie nie podziałał.
— Ale na kolację — zaczął Naruto, obserwując jak skrojony szczypiorek spada mu na kanapkę z, o zgrozo! także zdrowym twarożkiem, pstrząc go kolorem zieleni — pójdziesz ze mną na ramen, co, Kakashi? Myślę, że z tymi witaminami przesadzać nie należy.
— Przesadzam? — zastanowił się Kakashi, przygryzając wargę i nadal bez ustanku krojąc zieleninę. Zielony deszcz obsypywał bułkę z uporem tego zenitalnego w lasach równikowych.
— Kiedyś pewnie zaczniesz nawet biegać rano. I w ogóle przestaniesz palić, i używać alkoholu, tak ci witaminy przestroją myślenie, mówię ci, sensei. Można sobie trochę poobcinać od tego, śmego, czy owego, ale bez przesadyzmu.
— W sumie racja — zgodził się Kakashi; popielniczka wyglądała  bardzo zachęcająco. A zapalniczkę już nawet znalazł. — To dasz mi się zaprosić na ramen dziś wieczór, jak już wrócę?
— No — ucieszył się Naruto — dam się, dam się, bardzo chętnie się dam.
— To jesteśmy umówieni.
— Ale pod warunkiem, że będę mógł dzisiaj też zostać na noc, dobra? — chytrze dodał Uzumaki, ponownie wskakując na kolana jounina i obcałowując jego twarz. — Nie możesz się nie zgodzić, sensei.
Szczypiorek nie uszkodzony za specjalnie został odstawiony na parapet akurat na czas, by sobie pooglądać, jak czerwona kula słońca wznosi się nad sąsiednią kamienicę.
Środa wyglądała już nawet całkiem sympatycznie, osądził Kakashi, biorąc łyk kolejnej filiżanki kawy.
Był całkowicie nieświadomy, że za pięć minut wybije szósta; głowa i usta Naruto skutecznie zasłoniły mu zegar wiszący na ścianie…
end.