Uwaga!

Fanfiction yaoi, czyli traktujące o związkach męsko-męskich. Blog zawiera również treści erotyczne.
Nie lubisz, nie czytaj - ja do niczego nie zmuszam.
Możesz skomentować dowolną notkę, każdy komentarz zostanie przeczytany! :)

sobota, 21 grudnia 2013

"Hypnotised" Rozdział 4 (KakaNaru)


Na początek może o tej parodii ankiety, co mam ją po prawej - wygląda na to, że ponad 60% odwiedzających ma ochotę na pizzę. :D Dziękuję za podzielenie się tak ważną opinią!
 
Betowała: Ski, loff bardzo, że męczę Cię już czwarty rozdział i nie narzekasz. <3

Moje wyżyny kompetencji w researchu, czyli dodatkowe konsultacje (których mam nadzieję jednak nigdy nie powtarzać): G.

Swoją drogą, tak przy okazji, dowiedziałam się, że strzeliłam w miasto lepiej niż myślałam — okolice Düsseldorfu zamieszkuje największa japońska społeczność w kontynentalnej Europie.

Za to rypnęłam się w datach. Strona konferencji, na którą wysyłam Kakashiego, nie działała mi przez jakiś okres czasu i daty wzięłam sobie z kapelusza. Jak się okazało, są naprawdę niewłaściwe, dlatego uprzejmie proszę o przełknięcie tej błędnej daty nadsyłania streszczeń prezentacji – reszta jest już jak najbardziej w porządku. ^^”

Ostrzeżenia: Pojawia się delikatna scena erotyczna. Generalnie nie jest to nic, co może komuś załatwić jakąś traumę, wypieki na policzkach, czy zafundować porządną i dogłębną powtórkę z anatomii z fizjologią, ale i tak nie mam zielonego pojęcia, czy coś takiego już wymaga dodania jakiegoś indeksu w tytule, bo na +18 to się na bank nie łapie. ;)

Uwagi: Przepraaaaszam…? (Ale wciąż mamy co najmniej jeden rozdział przed sobą!) I przynajmniej w końcu skończyłam z Düsseldorfem, co miałam zrobić już dwa rozdziały wcześniej. XD
Cały fanfik jest dla Ird, i w sumie chciałam wkleić rozdział na Święta i mam nadzieję, że to nie jest, mimo wszystko, nieudany prezent…

Część IV

Najpierw zmarznięte i trochę mokre od deszczu palce na twarzy, potem drżące, ale nadal dziwnie zdeterminowane usta i zimny nos prawie wciskający się w policzek. Bo padało, cały dzień i cały wieczór — na zewnątrz wszystko było mokre i w świetle ulicznych latarni błyszczało jakby powleczone cieniutką warstwą lakieru. I powietrze było wilgotne i ciężkie, kiedy wciskało się przez uchylone okna i również zimnym powiewem przez drzwi do przedpokoju.
Gwałtowniej.
Drzwi już trzasnęły; cieplej, bez przeciągu. Rozpinane suwaki, guziki, zrzucane kurtki i koszule; torba i buty od dawna na podłodze. Mokre włosy i ciepła skóra pleców pod palcami, zimne ręce na karku i klatce piersiowej, kolejne zgrzyty zamków błyskawicznych, trzeszczenie materiału i usta, usta, usta. Nadal chłodne, słodko-gorzkie, jakby od miętówki. Ciekawe i podniecające; ten smak który zostawał na języku i w kącikach ust. Wargi na wargach, na policzkach, na szyi, tuż pod żuchwą — skrzypnięcie kolejnych drzwi, do pokoju, jęk łóżka pod ich ciężarem.
            Było dość ciemno; światło z kuchni padało białawym prostokątem przez otwarte drzwi do przedpokoju. I to… uczucie, to rozgorączkowanie, prawie nieprzytomność umysłu — dawno nie czuł się aż tak. Jakby był pijany z pożądania, które kiełkowało gdzieś od jakiegoś czasu, ale dopiero w tej chwili spadło na niego jedną, wielką falą, porywając i nie dając szans na sprzeciw. Nie żeby chciał się sprzeciwiać. Dotyk nagiej skóry i oddech, gorący i trochę porwany z ekscytacji, który czuł na ustach — elektryzowały. Napięcie w powietrzu niemalże trzaskało, tak jak trzeszczały sprężyny w materacu, kiedy obaj kotłowali się na prześcieradle, ściągając z siebie ostatnie dzielące ich tekstylne bariery.
            Nie było pytań — nawet jakby chciał, nie umiałby znaleźć na nie miejsca w tej przestrzeni między nim a Naruto. Granice Kakashi musiał wyczuć sam, domyślić się ich w tej chwilowej gorączce, a w razie ich dotknięcia cofnąć się na pewniejsze terytorium. I tych granic nie myślał ruszać, nie tak szybko i nie w tym momencie, kiedy obaj zdawali się być nie do końca przytomni. Może potem; może na pewno…
Skóra na brzuchu była prawie całkiem gładka, dopiero poniżej pępka pod opuszkami palców czuć było wpierw drobne, potem trochę gęstsze włosy. Kilka centymetrów niżej, niżej niż wystające lekko kości bioder, skóra jeszcze delikatniejsza, z kilkoma wyczuwalnymi żyłkami — członek już w erekcji. Jeden dotyk — praktycznie stęknięcie wyrwane z ust Naruto i ręce ciasno zaplecione na karku. Pocałunek wyszedł teraz wilgotny i namiętny, potem już to wszystko zbiegło się prawie w jedno — w biodra przyciśnięte do bioder, dwóch erekcji i dłoni między nimi.
Łańcuch spotkań więc, tych których Kakashi nie potrafił przewidzieć i które co i rusz go zaskakiwały, skumulował się w tym jednym spotkaniu mającym miejsce dnia kolejnego po wizycie w kawiarni. I było najbardziej zaskakujące ze wszystkich i to począwszy od faktu, że był już późny wieczór, kiedy do drzwi mieszkania na Chlodwigstraße zadzwonił dzwonek. I za drzwiami stał Naruto z trochę nerwowym uśmiechem na ustach i tą pożyczoną płytą w ręce. Miał mokre włosy i równie mokrą kurtkę na sobie.
— Dobry wieczór — powiedział — mam nadzieję, że nie przeszkadzam za mocno. Bardzo jest pan zajęty?
            Kakashi chyba wolał nie zgadywać, jaką miał minę, kiedy uświadomił sobie, że jego obsesyjna halucynacja z ostatnich dni złożyła mu wizytę w jego mieszkaniu i to wieczorem. Dość późnym.
            — Nie, tylko trochę  — odpowiedział Hatake, chociaż, tak naprawdę to w pracy tonął po uszy i w ogóle nie potrafił się na niej skupić.
            — Przyniosłem płytę i bardzo dziękuję za pożyczenie, i… — blondyn zaczął mówić dziwnie napiętym głosem, a potem przerwał, jakby się zaciął. Kakashi tylko stał naprzeciw w otwartych drzwiach. — Boże, jak pan to strasznie wszystko utrudnia! Chcę być z panem szczery, tak bardzo-bardzo szczery — mówił teraz tak szybko, że prawie połykał głoski — i powiem panu prosto z mostu. Pan mi się podoba. Tak mi się pan podoba, że chciałbym pana pocałować.
            Czy Kakashi był tym zdziwiony? Trochę — z jednej strony byłby ślepy, gdyby stwierdził, że niczego nie widział, a z drugiej spodziewał się, że większość z tego była po prostu jego życzeniem i nadinterpretacją jednego, czy drugiego dłuższego spojrzenia, czy jakiegoś bezpośredniego komentarza, który odnosić miał się do czegoś zupełnie innego. Nie utrudniał już jednak nic Naruto. Nie utrudniał też samemu sobie — odsunął zmarszczki, siwe włosy na bok — i wszystko potoczyło się samo i to takim tempem, że obaj mieli pełne prawo być zaskoczeni takim obrotem spraw. Że pocałunek był nie jeden, a kilka, i nie były tylko przy drzwiach, a również na łóżku, a tak w ogóle, to finał zwieńczyła atrakcja wcale od pocałunku inna.
Gdy tak pomyśleć, Kakashi chyba był bardziej ogłupiony niż Naruto (chociaż nie mógł wiedzieć tego z całkowitą pewnością), bo to wszystko było już raczej angażowaniem się bardziej, niż angażował się przez kilka poprzednich lat. W sensie, dzielili jakieś wspólne zainteresowania, Kakashi znał jego imię, a Naruto jego adres w Düsseldorfie — to było sporo.
Jeżeli na świecie są ludzie, których można określić słowami „mistrzowie pierwszych razów” — pierwszych randek, pierwszych pocałunków i pierwszych stosunków, z których każdy jest zamkniętym rozdziałem i po którym nigdy nie nadchodzą kolejne — Kakashi raczej od dłuższego czasu w tej grupie tkwił i nieczęsto się z niej wychylał. I nie wiedział, czy na pewno chce się wychylać tym razem. A może nawet wychylić się tak bardzo, żeby w końcu z ram tej grupy wypaść na dobre. To byłoby dość trudne, zważywszy i na przyzwyczajenie, i na pewnego rodzaju strach przed zobowiązaniem i przywiązaniem. I na dobrą sprawę Kakashi nie był w stanie zdecydować o tym w przeciągu tych kilku minut.
            Leżeli potem dłuższą chwilę na łóżku i na zewnątrz nadal padał deszcz. Było słychać go za oknem — nieustanne, głośne stukanie kropel o szybę i parapet. Czuł przy sobie zapach Naruto — już ciepłej skóry, spermy i wody kolońskiej. Trochę morski i słony, trochę świeży i cytrusowy zapach, potem dopiero, na dalszym planie, czuć było wiatr i deszcz, którymi chłopak musiał przesiąknąć na tej wieczornej, jesiennej słocie.
            Naruto przewrócił się na łóżku i po chwili Kakashi znów poczuł jego usta na swoich, ramiona i nogi znów go obejmujące.
            — Wiesz, że tak naprawdę niczego ci nie obiecuję? — Kakashi jednak zdecydował się jakoś zwerbalizować swoje nieposkładane myśli. — Wolałbym nie obiecywać; obietnice prowadzą tylko do rozczarowań.
            — Nie szkodzi, to nie ma znaczenia, chociaż Mark Twain napisał kiedyś, że, tylko nie próbuj się śmiać z mojego akcentu, better a broken promise than none at all — odpowiedział mu Naruto, wciąż z twarzą blisko Hatake i z rękoma opartymi na jego klatce piersiowej. — Czyli może czasami warto coś obiecać, chociaż nie jestem pewny, czy w kilku przypadkach naprawdę rozczarowanie nie bywa zbyt wielkie, żebyśmy powinni decydować się na to zawsze.
            — Nie pamiętam nic z Twaina — wymamrotał Kakashi — tylko coś o chłopcach, trupach i jaskiniach. I murzynach na tratwach.
— To sporo i nawet nieważne. Chociaż to akurat jeden z tych wielkich pisarzy amerykańskich. I mówiąc o obietnicach… podobała mi się tamta piosenka o obietnicach właśnie, z tej płyty co chyba leży teraz gdzieś w korytarzu, zaplątana w kurtki i koszulki. Co ty na to, żebym ją teraz puścił?
            I tak zastał ich trzeci tydzień ich znajomości.
            I jednocześnie tylko dzień przed wysłaniem streszczenia prezentacji na konferencję…

***

            Praca wrzała, notatki latały wokoło, a palce prawie nieustannie uderzały w klawisze klawiatury. Stuk, stuk, stuk, nawiązanie do hipotezy, stuk, stuk, dowód statystyczny, stuk, stuk, tutaj będzie analiza wykresu…
            Abstrakt miał skończony i wychuchany do perfekcji jeszcze przed dziewiątą rano. Maila zatwierdzającego od profesora Orochimaru odebrał po dwunastej, kiedy siedział w biurze i starał się dopisać coś bardziej szczegółowego do prezentacji. I, zaskakująco, wciągnął się w to na tyle, że spóźnił się prawie dziesięć minut na swój własny wykład z polimerów. Za to przynajmniej twarze studentów zupełnie niezaskakująco wyglądały na zawiedzione.
Tak po prawdzie, Kakashi chętnie by sobie ten wykład odpuścił i raczej skorzystał z tego nagłego natchnienia, które pozwalało tej jego cholernej prezentacji w końcu rosnąć wprost proporcjonalnie do czasu nad nią spędzanego. Przedtem niestety tekst po prostu znikał, skoro Kakashi usunął z niego kilka porządnych fragmentów uznanych za coś, czego nie mógł powiedzieć poważny uczony w poważnej prezentacji na takiejże konferencji.
Ale skoro już stanął przed drzwiami do auli i nawet drzwi te odkluczał, nie miał już zbytnio wyboru. Jakaś raczej mniejsza niż większa chmara studentów weszła do sali w krok za nim i rozsiadła się na krzesłach, niebosko hałasując.
Jego wena będzie musiała trochę poczekać… Odłożył swoje papiery na bok, w czeluściach torby znalazł pendrive’a z prezentacją w niezastąpionym PowerPoincie i sięgnął po mikrofon.
            — Dzień dobry — zaczął, włączając projektor. Ekran mignął biało, potem pojawiło się ciemne tło, na które powoli wskoczył napis: Previously on Lost (in chemistry)… Usłyszał krotki chichot (rzecz nudziła się wszystkim dopiero pod koniec semestru — wtedy musiał sięgać po inne hasła) i dopiero wtedy kontynuował: — Omówiliśmy polietyleny i polipropyleny, liznęliśmy temat ich polimeryzacji i katalizatorów, do których to dzisiaj wrócimy i skończymy obgadywać w większych szczegółach. Zacznijmy od ostatnich slajdów, w ramach krótkiego streszczenia…
            Prawie równocześnie z końcem wykładu rozdzwonił się telefon Kakashiego. W sumie tyle co mu zostało do powiedzenia, to tylko: „Do zobaczenia za tydzień”, więc nawet nie przeciągał tej minuty, jaka teoretycznie mu została. Nie to żeby w tych ostatnich chwilach w ogóle ktokolwiek go słuchał, sądząc po szmerze, jaki coraz wyraźniej dawał o sobie znać wśród kręcących się na krzesłach przyszłych chemików.
            Telefon tym razem był służbowy, z Glasgow, i dotyczył propozycji umów na letni semestr zajęć — jedno laboratorium z analitycznej (coś co raczej budziło jego spore wątpliwości, bo to nie do końca była jego branża), organiczna i zapowiadane już znacznie wcześniej nanomateriały, jego konik.
            Kakashi pakował się, trochę marudząc do telefonu na propozycję tej pierwszej umowy. Bo teoretycznie to on mógł, tym bardziej, że musiał czymś sobie wypełnić pensum dydaktyczne, ale tak praktycznie to jednak wolałby nie. Nie wspominając, że musiałby nad sylabusem do zajęć przesiedzieć więcej czasu niż zwykle przesiadywał, a w ogóle to…
            — Dzień dobry…?
            Przekręcił głowę w stronę wejścia do sali — zza framugi wychylała się blond głowa Naruto. Zabawne, wcale nie umawiali się na ten dzień, ani na tę godzinę i właściwie to ciekawe, skąd on wiedział gdzie Kakashi aktualnie się znajduje? Chyba nikt mu przypadkiem nie zainstalował jakiejś aplikacji śledzącej w telefonie…
Nie minęła właściwie sekunda, a Naruto zza framugi wychylił się już cały i przybliżył do biurka.
            Nawet dobrze — ta rozmowa teraz nie prowadziła w sumie do niczego i mogłaby się bezsensownie przeciągnąć jeszcze o dziesięć minut, a i tak ostatecznie przecież poprosiłby o wysłanie szkiców umów.
            Can’t really talk right now — uciął więc krótko rozmowę w słuchawce. — I’ll be obliged if you send me the drafts via email. I’ll take a look at them later and ring you then, okay?
            Telefon stuknął odłożony na biurko.
            — Przypuszczam — odezwał się Kakashi już w stronę Naruto — że przypadkiem pomyliłeś wydział humanistyczny z chemicznym i również przypadkiem znalazłeś się akurat pod aulą? Niecodziennie widzi się literata w tych murach; wszechobecność nauk ścisłych trochę ich przytłacza.
            — Haha, nie, tak naprawdę zrobiłem to dość celowo i nawet kryje się za tym dłuższa, wręcz dwuwątkowa historia. — Naruto błysnął uśmiechem. — Głównym wątkiem jest to, że właśnie skończyłem swoje zajęcia, ale zanim wyszedłem na nie z mieszkania, Sakura kazała mi zanieść Sasuke kanapki, bo najwyraźniej zapomniał. Ja na jego miejscu bym ich zapominał codziennie, bo Sakura jest akurat jedną z tych osób, które od kuchni należy trzymać z daleka pod groźbą otrucia, a w najlepszym przypadku po prostu ciężkiej niestrawności.
            — Drugą z takich osób jestem ja, jak sądzę? — konwersacyjnie zapytał Kakashi, opierając się o biurko.
            — Nie do tego stopnia akurat. Jej ostatni tort z bitą śmietaną okazał się być tortem z masłem, co prawda słodkim, ale zawsze… W każdym razie, wracając do wątku głównego, z mojego wydziału tutaj jest rzut beretem i zaniosłem Sasuke te nieszczęsne kanapki. I nie, możesz uwierzyć, że nie był bardzo z tego powodu zadowolony.
No a teraz wątek poboczny, a w tymże ja i ty. Już dzisiaj rano przypomniałem sobie, że tak w zasadzie to nie mam twojego numeru telefonu i pomyślałem, że byłoby to niezmiernym komunikacyjnym ułatwieniem, gdybym jednak go miał. I, będąc u Sasuke w laboratorium, bo on ostatnio chyba stamtąd nie wychodzi, po prostu dowiedziałem się, gdzie jesteś. I tak oto znalazłem się tutaj, żeby zadać pytanie o ten numer właśnie.
            — Nikt nigdy nie prosił mnie o numer w taki sposób.
            — Najwyraźniej nikt inny nie cierpi na taki słowotok jak ja. Czasem myślę, że to powinni leczyć, ale tak na dobrą sprawę nie bardzo wiem u jakiego specjalisty. 
            — Sam nie mam pojęcia — parsknął śmiechem Kakashi i zerknął przelotnie na zegarek. — Teraz muszę wyjść z sali i zdać klucz. Nasz mały biznes skończymy u mnie w biurze, jeśli nie masz nic przeciwko i masz chwilę. Muszę jeszcze wziąć komputer.
            Kakashi spakował wszystkie papiery do torby i razem z Uzumakim opuścili pomieszczenie.
            — Byłeś już może w Rheinturm, tak fatycznie, definitywnie i na serio? — zapytał Naruto, kiedy wchodzili po schodach do biura Kakashiego. — Ostatnio mówiłeś, że kojarzy ci się z Berlinem, ale tak właściwie to nie wiem, czy naprawdę zdążyłeś się wdrapać tam na taras widokowy i zerknąć na panoramę? Bo jak nie, to miałbym nawet propozycję.
            — Nie, jeszcze nie. Zwiedziłem głównie kilka klubów, trochę centrum i biblioteki; to niezbyt wiele. — Kakashi otworzył drzwi do małego biura zapchanego kilkoma biurkami i regałami. Spakował komputer i sięgnął po kurtkę wiszącą na wieszaku przy drzwiach.
            — To co powiesz na wycieczkę jutro? Tam jest obrotowa restauracja, jak będą miejsca, to nawet możemy coś zjeść. Jak nie, zawsze mogę jakoś skombinować nam chociaż kawę.
            — To proszę o telefon jutro rano. — Kakashi napisał numer na kartce i podał ją Naruto.
            — To teraz — uśmiechnął się Naruto, schowawszy kartkę do kieszeni dżinsów — jakaś szansa, że ktoś teraz wejdzie?
            — Ogromna.
            Naruto więc ograniczył się tylko do zarzucenia ramion na kark Kakashiego i głośnego pocałunku w usta.
            Zapisanie tego numeru i oddanie karteczki było kolejnym krokiem Kakashiego w stronę angażowania się — odkrył to jakieś pół godziny później, kiedy stał na przystanku, czekając na autobus. Nie pamiętał, kiedy komukolwiek takiemu jak Naruto dał swój numer telefonu; nie pamiętał kiedy również taki numer telefonu przyjął. Licząc od tego momentu, chyba musiało to być już naprawdę kilka lat temu…

            *** 

            Faktycznie do Rheinturm wybrali się około jedenastej rano i miejsc w restauracji niestety nie zastali — wszystkie stoliki były już zajęte, więc udali się na taras widokowy. Naruto za to skombinował kawę w termosach i mimo paskudnej pogody z nieustającą i lodowatą mżawką oraz zachmurzonym niebem, wycieczka na szczyt Wieży Reńskiej była przyjemna. Kawa była naprawdę smaczna i gorąca, widok był ładny, a Naruto przez większość czasu produkował się jako przewodnik, co chwilę wychylając się i machając rękoma, wskazując, gdzie jest coś, na co warto by zerknąć w wolnym czasie.
— O — przebiegł bardziej na lewo, prawie potykając się o jakieś krzesło, i wskazując ręką bliżej nieokreśloną przestrzeń między kanałami wypełnionymi wodą (któryś z nich na pewno był Renem), łódkami i kawałkami lądu — a tam kiedyś mieszkałem jeszcze z Jiraiyą, moim opiekunem, jak chodziłem do podstawówki. Ale podstawówki stąd nie widać w ogóle, a Jiraiya mieszka teraz po drugiej stronie rzeki i widzę się z nim może raz na tydzień, czy dwa.
            — Nie masz rodziców? — zapytał Kakashi wtedy. Zupełnie nagle i nietaktownie jak na dobrze wykształconego Brytyjczyka. Raczej nie spodziewał się tego po sobie.
            — Nie — odpowiedział Naruto. — Ponoć to była trochę patologiczna rodzina akurat; ojciec pił i ciągle był bezrobotny, a matka miała depresję i co jakiś czas jakieś chore jazdy. Jiraiya mówił, że te blizny na twarzy to też przez nią. Po prostu kiedyś wyjęła nóż z szuflady i mi to zrobiła. — Naruto wyciągnął rękę i wskazał palcem na sześć dobrze widocznych blizn na twarzy; Kakashi zauważył je już trochę wcześniej. — Więc muszę się całkiem cieszyć, że nawet ich nie pamiętam.
            — Nie chciałeś ich nigdy… nie wiem, spotkać? — Szli dalej naokoło tarasu widokowego.
            — Nigdy nie widziałem w tym sensu. I raczej nie mam ochoty. Nie wiem, co mógłbym im powiedzieć: „Dzień dobry, pamiętacie może dziecko, które kiedyś mieliście? No cóż, to ja.” Całkiem bez sensu. Zakładając, że jeszcze żyją, bo tego też nie wiem. Jiraiya był lepszym ojcem niż ktokolwiek inny mógł być, nawet jeżeli on sam jest dość, no, powiedzmy, że ekscentryczny. Ale miłość do literatury mam po nim; Jiraiya jest pisarzem. I chyba nawet w większości pisze takie powieści, jakie lubisz.
            — Porno?
            — Bardzo mocno porno — zaśmiał się Naruto. — Ale nie dali mu mnie dlatego, że pisze porno. Oprócz tego prowadzi sklep, więc ma całkiem akceptowalny przychód.
            — Czy…
            — Nie, to nie sex-shop, to sklep spożywczy akurat. Ale gdybym nie wiedział, też bym pewnie strzelił w to pierwsze. Pasowałoby do kontekstu.
Och, a wiedziałeś, że wieża, na której aktualnie stoimy, służy też za największy na świecie zegar cyfrowy? Jeśli wytrzymamy ze sobą tak do szesnastej i będzie już ciemno, i nadal będziemy w pobliżu, to ci pokażę.
            Potem w tym zimnym, siąpiącym wciąż deszczu przeszli się promenadą, żeby w końcu wylądować na obiedzie w jakimś niewielkim lokalu w bocznej uliczce. I to zdecydowanie podobało się Kakashiemu; było miło. Nawet bardzo.
            — Ty też masz bliznę — zauważył Naruto, dolewając sobie coli do szklanki. — Nie zwróciłem uwagi wcześniej.
            — Taaak, to mniej traumatyczne niż twoje i akurat przez moją głupotę. Szczęście, że to tylko blizna i może teraz mam tylko trochę słabszy wzrok w tym oku. Takie rzeczy zdarzają się, jak wpuszczą cię do laboratorium na okrutnym kacu i każą pracować, kiedy ty całkiem nie pamiętasz, czym jest BHP i jesteś bardziej chętny uznać, że to jakaś dziwna nazwa drinka, którego przedawkowałeś poprzedniego wieczoru. Byłem tak nieuważny, że coś mi po prostu… no, wybuchło. Szczęśliwie jednak mój kac skończył się na wizycie w szpitalu i tej bliźnie, chociaż mogłem równie dobrze zrobić sobie jeszcze jakąś większą krzywdę. Teraz zawsze zakładam gogle i maseczki; widziałeś pewnie, ile mam ich w mieszkaniu. Wolę nie nadwerężać mojego szczęścia już bardziej.
            — Boże, straszne. Dobrze, że się trzymam tej literatury; tutaj nic nie wybucha. Przynajmniej nie tak naprawdę. Wolę nawet nie wiedzieć, co potrafiłbym popsuć, gdyby ktoś położył jakieś żrące paskudztwa koło mnie.
            — Teraz bawię się raczej w chemię organiczną, bardziej w nanotechnologię i materiały węglowe, a to jest chyba trochę bezpieczniejsze od kwasów. I dla mnie ciekawsze.
            — Cokolwiek powiesz. Do rozumienia chemii było mi zawsze dość daleko, więc muszę to wziąć na słowo, że ciekawe. Na tyle żeby to studiować?
            — Najwyraźniej. Nie masz innego przykładu chemika w mieszkaniu? — uśmiechnął się Kakashi.
Sasuke był całkiem dobrym przykładem, jeżeli chodziło akurat o to pytanie. Kiedy ostatnio pili razem kawę z wydziałowej kawiarki (przeokrutnie mocną; ten ekspres nie robił chyba żadnej innej) rozmawiał z nim o niczym innym, tylko o węglu.
            — W zasadzie nigdy nie pytałem o to Sasuke. On zawsze był mocno nadambitny i w zasadzie wszyscy nauczyciele od razu zaproponowali mu pójście do gimnazjum. Ja miałem średnią, która ledwo wystarczała, żebym tam poszedł i gdyby nie Jiraiya, pewnie wyładowałbym w szkole realnej co najwyżej*. No ale tak naprawdę, mimo że z Sasuke znamy się hoho i trochę dłużej, jakoś tak nigdy nawet nie zapytałem, dlaczego akurat ta chemia i w ogóle dlaczego kariera naukowa. Wydaje mi się to niego tak pasować, że nawet nie pomyślałem, żeby pytać. Więc pytam ciebie, skoro już o tym pomyślałem.
            — No… dla mnie to akurat było ciekawe na tyle, żeby to studiować. Potem pomyślałem, że taki chemik może też wcale nieźle zarabiać, ale to trochę później. Nikt wybierając studia, chyba nie myślał aż tak poważnie o tym, ile będzie zarabiał i co właściwie ma zamiar robić później. W zasadzie tego ostatniego nie sposób przewidzieć.
            — No trochę nie. Ja nadal nie wiem, na przykład. I w sumie nie wiedziałem też, że jednak pójdę na literaturę. W sensie, że zrezygnuję z tamtych poprzednich, z mediewistyki. I… och, idzie nasz obiad. — Naruto kiwnął głową w kierunku kelnera zmierzającego z tacą do ich stolika.
            Talerze z jedzeniem stuknęły o blat stolika.

*** 

Kakashi zdziwił się trochę, kiedy szóstego grudnia dostał prezent nie tylko od Naruto który rano wpakował się do jego mieszkania na herbatę „bo jakoś tak miał po drodze”, ale nawet od Sasuke (też dostarczony przez Naruto). Na początku właściwie zdziwił się tak generalnie, bo dawanie sobie prezentów na świętego Mikołaja raczej nie należało do żadnej brytyjskiej tradycji i nie umiał na poczekaniu wytrzasnąć prezentu innego niż wyjęte z szafki opakowanie sypanego Earl Greya. Naruto jednak nawet nie wydawał się zły, że swój nieduży breloczek w kształcie liska i wielką czekoladę wymienia na kartonik z herbatą, o której Kakashi nawet nie wiedział, czy lubi. Dzięki Bogu, że chociaż nie była napoczęta!
— No dobra — chrząknął wtedy dość zawstydzony tą sytuacją. — To wieczorem zapraszam cię na kolację. A Sasuke podrzucę później czekoladę na biurko.
Jak to z reguły bywa z takimi kolacjami, ta skończyła się jakoś rano — śniadaniem. Kilka kolejnych skończyło się też podobnie do tej, aczkolwiek nie zawsze o porach odpowiednich na spożywanie śniadań. No i nie zawsze zaczynały się kolacjami. Fakt jednak był taki, że Kakashi nawet, chwila za chwilą, przyzwyczajał się do Naruto. Do tego że był gdzieś blisko, że zaraz zadzwoni, że zaraz przyniesie mu kawę z kuchni albo przyniesie obiad zawinięty w styropian, gdy Kakashi zasiedzi się w laboratorium i zapomni o wszystkim poza chemią. I tak to było — widzieli się co dwa, trzy dni, czasem codziennie, jak się zdarzyło, a czasem kilka dni pod rząd. Za wyjątkiem tych kilku dni, kiedy Kakashi wyjechał na Święta zobaczyć się z matką, on i Naruto widzieli się zdecydowanie bardzo często.
Jeżeli były jakieś bariery, jeżeli faktycznie były jakieś bariery od samego początku — te bariery opadały z każdym kolejnym dniem, z każdą kolejną spędzoną razem minutą i każdą przegadaną godziną. Czasami o nich myślał — że może faktycznie nie powinien, że on przecież do takich rzeczy nie jest stworzony i nie może — ale to przychodziło i odchodziło, zawsze zbywane myślami, że to w końcu tylko do jakiejś połowy lutego, tylko coś około miesiąca, nie dłużej. Przecież nie będą się szukać przez pół Europy, komu by się chciało…
— Denerwujesz się trochę? — zapytał Naruto, kiedy wyjeżdżali z Düsseldorfu na autostradę A44 prowadzącą w stronę lotniska.
Uzumaki jakimś cudem perswazji pożyczył od Sasuke samochód tylko po to, żeby móc pożegnać Kakashiego na lotnisku przed wylotem na konferencję do Lizbony.
— Nie, przed czym? Przed tym, ze terroryści porwą mój samolot, czy przed jakąś spektakularną klapą na konferencji? Z samolotem tak naprawdę nic nie zrobię, jeśli pojawią się terroryści, a od kwestii klapy zawsze będę miał profesora obok; w razie podchwytliwych pytań, to on będzie odpowiadał. A profesorowie odpowiadają tak, że nawet jak nie na temat, to nie masz jak się do tego przyczepić, bo, cóż, to profesor.
— Pewnie nie możesz się doczekać aż sam będziesz jakimś.
— Nooo, to by ułatwiło wiele rzeczy. Zamiast tłumaczyć w rozbudowany sposób, dlaczego tak, a nie inaczej, mógłbym skończyć na: „bo tak”. Oszczędziłoby mi to sporo czasu.
Naruto pokręcił głową, zwalniając odrobinę i wjeżdżając na autostradę.
— Serio, oni naprawdę prawie wszyscy są tacy! I bardziej się przejmowałem tym samolotem — uściślił Uzumaki. — Nigdy nie leciałem samolotem, nie mam pojęcia, jak to jest i… wtedy, jak pojechałeś do matki trochę się bałem. Nie wiem, idiotyczne, ale teraz też tak sobie myślę, że co jakby, no, na przykład ci terroryści.
— Sądzę, że jeśli coś takiego miałoby zdarzyć się naprawdę, to po wszystkim… byłoby mi naprawdę obojętne. — Kakashi wzruszył ramionami, ale Naruto chyba nie mógł tego widzieć wpatrzony w oświetloną regularnie rozstawionymi lampami wstęgę drogi rozciągającą się przed maską samochodu. Mimo że było kilka minut po siódmej, już było ciemno, ale takie są, oczywiście, uroki zimy i połowy stycznia. — Naruto, nie ma sensu zajmować się czymś takim. Czy miałbym szansę coś zrobić? Prawdopodobnie nie. Jeśli miałbym szczęście, może wtedy; jeśli to byłby amerykański film, może na pewno. Teraz pytanie, czy istnieje jakieś prawdopodobieństwo, że to wszystko to amerykański film  o katastrofach.
— Mógłby. One zawsze kończą się szczęśliwie.
— Taaaak. — Kakashi postukał palcami o futerał na laptopa leżący mu na kolanach. — Zadzwonię do ciebie, jak wylądujemy. Czyli za… — zerknął na zegarek. — Za jakieś pięć, sześć godzin.
— Lepiej, żebyś to zrobił. Mam jutro zajęcia o ósmej i jak nie zadzwonisz, to nie zasnę. A tak to zostaną mi jakieś trzy godzinki spokojnego snu.
— Ustawię sobie przypomnienie na komórce — zaśmiał się Kakashi.
W oddali już widać było białą, wyglądającą trochę jak stadion bryłę düsseldorfskiego lotniska. W środku, jak przypomniał sobie Kakashi, wyglądało na coś pomiędzy szpitalem — przez rażącą czystość i białość prawie wszystkich elementów wystroju wnętrza — a halą targową — przez wysokie sufity i nieco industrialne metalowe przęsła podtrzymujące dach.
— Terminal A, tak? — zapytał Naruto, po raz kolejny zmieniając pas.
— Tak — potwierdził Kakashi. — Chyba zaczyna padać śnieg — zauważył po chwili, kiedy Naruto już parkował. — Mam nadzieję, że nie zrobi się z tego śnieżyca, bo nie wylecimy.
— Albo nie doleci-
— Nawet nie kończ — przerwał mu Kakashi. — Rozmawialiśmy o tym przed kilkoma minutami i mimo że moje stanowisko się nie zmieniło, raczej nie mam ochoty o tym myśleć.
Drzwi samochodu trzasnęły, alarm piknął. Śnieg zaczął padać trochę mocniej, Kakashi naprawdę miał nadzieję, że jego lot nie zostanie przesunięty w czasie z powodu niesprzyjających warunków atmosferycznych. Ale mają jeszcze jakieś półtorej godziny, to dużo czasu na poprawę pogody.
Powoli ruszyli z Naruto do wejścia do terminalu.
— Wiesz, tak sobie myślę — odezwał się Naruto — to chyba drugi raz w tym roku, jak śnieg faktycznie pada. I może trzeci raz tej zimy, jeżeli weźmiemy pod uwagę Mikołajki.
Tak, w końcu padał śnieg. Dopiero w środku zimy, dopiero pod koniec stycznia, prawie pod sam koniec pobytu Kakashiego w Niemczech. Naruto chyba nie był tego tak naprawdę świadomy, ale tak na dobrą sprawę został im miesiąc takiego „bycia razem”, jak do tej pory. I jak śnieg padał i wreszcie było trochę mroźnie, tak te bariery Kakashiego, które zawsze koło siebie stawiał, topniały. On naprawdę stawał się tak bardzo podatny na wszystko, co reprezentował sobą Naruto, uświadomił sobie — tę młodość, bezpośredniość i to wszystko wymieszane z jakąś determinacją, że tak naprawdę można mieć wszystko, czego się chce, jeśli człowiek wystarczająco ciężko na to pracuje. Podatny i trochę bezbronny; jakby naprawdę nie mógł z tym walczyć i po prostu poddawał się Naruto. I dziwne, i przerażające.
— Jedź zanim rozpada się na dobre. — Kakashi zatrzymał się kilka metrów przed drzwiami terminalu. — Wolałbym, żebyś wrócił do domu bezpiecznie i bez stłuczek. Pamiętam, co Sasuke by ci zrobił, gdybyś chociaż zarysował to jego superauto.
— Och, z pewnością by mnie unicestwił w jakiś ekstrawagancki sposób, jak przystało na takiego drania jak on. Wiesz, że ostatnio je woskował? Dlatego teraz błyszczy jak lusterko — uśmiechnął się Naruto. — No, to co — chrząknął niepewnie, nie bardzo chyba wiedząc, co teraz. — No… to cześć, zadzwoń, jak dolecicie. — Uścisnął Kakashiemu dłoń i chyba naprawdę miał na tym skończyć, odwrócić się i wrócić do samochodu, ale, cóż, nie wyszło.
Kakashi pociągnął Naruto za rękę i krótko, choć mocno pocałował. Mokre od śniegu rzęsy zamrugały, łaskocząc go po policzku, a zaskoczone usta nawet nie zdążył należycie odpowiedzieć. Dopiero potem puścił jego dłoń i odsunął się o krok.
— Do zobaczenia niedługo — pożegnał się Kakashi i po kilku sekundach dodał: — I załóż kaptur, jest trochę zimno. Przeziębisz się jeszcze.
Później, jeszcze czekając na samolot i pijąc kawę wraz z Orochimaru, dostał od Naruto smsa:
Lepiej żebyś naprawdę zadzwonił. Mówiłem serio o tym, że nie zasnę. I przyjadę po ciebie na lotnisko. Chyba. Jak Sasuke mi pożyczy samochód. Całuję bardzo gorąco. Już tęsknię.

***

Konferencja udała się lepiej niż można było sądzić. Prezentacja Kakashiego i Orochimaru przyciągnęła (raczej nazwiskiem profesora) prawie pełną salę zainteresowanych. Jakby tego było mało, uznali oni, że faktycznie te badania podążają w naprawdę interesującą stronę, a organizatorzy zaproponowali im nawet jedną z głównych prezentacji — taką co powinna przyciągnąć ludzi na konferencję samym tytułem i nazwiskami prezentujących — w roku przyszłym, jeśli obaj zdecydują się kontynuować współpracę i badania i, rzecz jasna, zdecydują się wziąć udział w konferencji. I Kakashi, i Orochimaru byli z takiego obrotu spraw zadowoleni. Nie mogliby nie być.
— Mam nadzieję, że pozostaniemy w kontakcie nawet po tym, jak już wrócisz do Glasgow, Hatake — prawie wymruczał to profesor Orochimaru na wieczornym bankiecie jakoś w momencie, kiedy ten powoli przestawał być oficjalny, a jeszcze nie wyglądał jak jakaś całkowicie nieuroczysta popijawa. Cała prawda o bankietach naukowych wyglądała tak, że po upływie kilku godzin raczej wyglądały jak popijawy w pubach — tylko w otoczeniu nakrytych białymi obrusami stołów i drogich żyrandoli. Tak było chyba z każdą, na której był Kakashi od czasu, kiedy wreszcie było go stać na udział w bankietach.
— Oczywiście, będę zachwycony, mogąc kontynuować z panem współpracę — natychmiastowo odpowiedział Kakashi. I naprawdę był zachwycony — nie co dzień dostaje się szansę kontynuowania badań wraz z jednym z tych „głośnych” nazwisk w świecie chemii. Nie co dzień dostaje się taką okazję do zabłyśnięcia.

***

Kakashi i Naruto tak w zasadzie nigdy nie rozmawiali o tym, kiedy Kakashi wyjeżdża. Naruto jednak, jak uważał Hatake, musiał o tym wiedzieć. Pewnie wspomniał mu kiedyś o tym, że ta wymiana to tylko na okres jednego semestru. A jak nie on wspomniał, to na pewno wspomniał mu o tym Sasuke, że Kakashi zostaje w Düsseldorfie do połowy lutego i nie dłużej. Naruto musiał o tym wiedzieć, tylko nie mówił. Czasami Hatake zastanawiał się, czy powinien to powtórzyć Naruto, tak dla pewności, żeby ewentualnie nie robić mu wielkich nadziei nie do spełnienia, ale to uciekało. Jak już pojawiała się okazja, był to tylko moment — wypełniony wahaniem i niezręczną ciszą — i po tym momencie już tylko to, co grało w ich relacji rolę najbardziej namacalną. Może to nagłe uderzenie gorąca, pożądanie i ten odpowiedni moment mijał zepchnięty na bok przez jakiś zapierający dech w piersiach pocałunek, przez jakiś elektryzujący dotyk i kończył się tym, że Kakashi nigdy nie pamiętał, że miał coś powiedzieć. Niepamiętanie było mu nawet na rękę, było trochę jak unik, trochę jak ta ostatnia bariera, która mu została przed tym faktycznym zaangażowaniem we wszystko, co tak ochoczo robił Naruto.
Dla Kakashiego chyba byłoby to jednak zbyt wiele — tak myślał zawsze w tych momentach zwątpienia. Powiedzmy sobie szczerze, miał już prawie czterdzieści lat, w miarę ustabilizowane życie i wizję zawodowych sukcesów na horyzoncie. Jeśli dla Naruto musiałby trochę to życie nagiąć, jeżeli musiałby się dostosować i coś w sobie, nie daj Boże zmienić, z tego wygodnego, całkiem kawalerskiego życia zrezygnować… Nie. Nie, nie mógłby. Nie potrafiłby. Nie widział siebie z kimś na dłużej, nie widział siebie z kimś, do kogo się przyzwyczai zbyt mocno, a ten ktoś po prostu sobie potem pójdzie. Zupełnie tak jak zawsze robił to Kakashi. Przecież zawsze istniała taka możliwość, z tą różnicą wieku nawet tym bardziej pewna. I taki zaangażowany Kakashi zostałby któregoś najpewniej sam — tym bardziej samotny, że opuszczony.
I nic nie powiedział. Tak po prostu nie.
Czasami ludzie popełniają głupie błędy tylko dlatego, że myślą, że to najlepsze, co można zrobić w danej sytuacji. I są w stanie zrozumieć to dopiero, kiedy taki błąd popełnią i nie bardzo mogą już zawrócić i go naprawić, bo albo wszystkie mosty są doszczętnie spalone, albo nie chcą zauważyć, że tak naprawdę jeszcze można coś zrobić.
Połowa lutego — dzień wyjazdu nadszedł szybciej, niż myślał. Bardzo wczesnym rankiem wypił kawę i umył po sobie kubek. Walizka już spakowana, mieszkanie już całkiem uporządkowane i wysprzątane prawie na błysk. Na podłodze nie można było znaleźć żadnych notatek, na półkach ani jednej maseczki ochronnej i ani jednej płyty z muzyką. Wyglądało zupełnie ascetycznie i pusto tylko z telefonem komórkowym i kluczem do mieszkania na kuchennym stole — dwoma rzeczami, które jeszcze przez kilka minut nie znajdowały się na swoich właściwych miejscach.
Klucz miał zostać wrzucony do skrzynki pocztowej. Tak Kakashi umówił się z właścicielem mieszkania, że kiedy opuści lokum, tam zostawi klucz. Taksówka na lotnisko miała przyjechać za jakiś kwadrans, może trochę wcześniej, skoro było ledwo kilka minut po piątej i w mieście nie powinno być prawie żadnego ruchu. Teraz tylko poczekać chwilkę, wziąć walizkę i laptopa pod pachę, zamknąć drzwi na klucz i wyjść.
Kakashi po raz kolejny tego ranka wziął telefon do ręki, po raz kolejny otworzył książkę telefoniczną i otworzył w niej numer Naruto. I po raz kolejny odłożył go na stolik. Wstał z krzesła, przeszedł do okna i wyjrzał przez nie na ciemną ulicę za oknem. Tylko kilka zaparkowanych samochodów, żadnej żywej duszy, nikogo na horyzoncie. Cisza aż świdrowała uszy, prawie namacalna w tym ciemnym i prawie pustym mieszkaniu.
Zadzwonić, pomyślał i wyprostował się nagle, wsparty rękoma o parapet. Może powinienem jednak zadzwonić, dać mu jakiś inny namiar na siebie, może mój zwykły numer komórkowy, może mój e-mail, może adres…
Zadzwonić, czy nie. Tak, czy nie; nie, czy tak…
Nie, bez sensu. Sięgnął po telefon i otworzył tylną klapkę, wyjmując z niego najpierw baterię i potem kartę SIM niemieckiego operatora. Karta SIM wyładowała w koszu, a telefon w futerale na laptopa. Sekundy później usłyszał pojedynczy i krótki klakson taksówki. Przekręcany szybko klucz chrobotnął w zamku, a po chwili na korytarzu słychać było szybkie kroki w akompaniamencie kółeczek od walizki.
— Dzień dobry — powiedział do taksówkarza — na lotnisko proszę.
Siedząc już w samolocie, mignęło mu w myśli, że to może jednak był błąd. Dość spory błąd, którego w tym momencie nie miał jak naprawić.
Dodatkowo, nie wiedział, czy chciał i powinien.
W chmurach kłębiących się poniżej jeszcze tylko przez moment widział Düsseldorf wraz z Renem, wraz z portem i wieżą Reńską, a potem to wszystko zniknęło zastąpione przez inne krajobrazy Westfalii. Już niedługo powinni znaleźć się nad Morzem Północnym, już niedługo wróci do Szkocji zupełnie na stałe.

***

*W Niemczech jest trochę inny system edukacji niż w Polsce (na poziomie do wykształcenia średniego; szkolnictwo wyższe jest praktycznie identyczne) i generalnie po szkole podstawowej (czteroletniej) dziecko i rodzice już muszą decydować, czy chcą, żeby studiowało, czy żeby raczej znalazło sobie zawód. Gimnazjum jest mniej więcej jak nasze liceum, można po nim iść na studia i zdawać maturę; szkoła realna umożliwia zdobycie wiedzy ogólnej i zawodu — na studia można iść po zaliczeniu odpowiedniego kursu do matury i samej matury. Dodatkowo, żeby iść do gimnazjum trzeba mieć odpowiednio wysoką średnią ocen.
Jest jeszcze tzw. szkoła główna, która byłaby raczej czymś w rodzaju naszej zawodowej — i tam, jeśli ktoś by chciał studiować, musi iść przez szkołę realną i kurs maturalny. Rzadko kiedy jednak ludzie faktycznie decydują się na coś takiego.