Uwaga!

Fanfiction yaoi, czyli traktujące o związkach męsko-męskich. Blog zawiera również treści erotyczne.
Nie lubisz, nie czytaj - ja do niczego nie zmuszam.
Możesz skomentować dowolną notkę, każdy komentarz zostanie przeczytany! :)

niedziela, 18 września 2011

"Rzeżucha love story" (KakaNaru)


Cała seria opowiadań KakaNaru dedykowana jest Irdine w zamian za fanfiki SasuNeji. :) Bohaterowie z tych opowiadań (sequelem do tego jest Szczypiorek w kawowych oparach, a kolejną kontynaucją Sałata w blasku zapalniczek) oraz świat przedstawiony występuje także w fanfikach SasuNeji Irdine (nieformalnie mojej Matki XD). Do przeczytania ich zapraszam tutaj.


Rzeżucha love story
Rzeżucha rosła na wilgotnej watowanej pierzynce, dumnie prezentując swoją zieloność w pierwszych promieniach wiosennego słońca. Ach, rzeżucha! Ileż to soczystej, chrupkiej zieleni zawierało się w tym słowie. Ile witalności tkwiło w tych poskręcanych, giętkich pędach!
Witalności, której — o tej tragicznie wczesnej piątkowej godzinie, dwunastej w południe — Kakashiemu brakowało. Czuł się kompletnie wypluty z energii. Tak strasznie śpiący, tak bardzo piątkowo o-matko-dlaczego-ja-dzisiaj-muszę-wychodzić-z-domu! że siedział przy stole kuchennym i pochmurnym wzrokiem gapił się na wypełniony do połowy kubek kawy.
Może miałby więcej tej energii, diablo potrzebnej do funkcjonowania, gdyby położył się spać o jakiejś wcześniejszej porze… albo gdyby w ogóle zawsze kładł się wcześniej. I gdyby zawsze też wstawał wcześniej i wychodził pobiegać, bo tak z rana to zdrowo. Hmm, może powinien także rozważyć jedzenie większej ilości owoców i warzyw, i ograniczenie nasyconych tłuszczów, węglowodanów, czy tych wszystkich innych pustych kalorii.
I rzucenie palenia na przykład, pomyślał, ale zaraz odegnał ten pomysł jako przykład zbytniej nadgorliwości. Ostatecznie, wciąż będąc pięknym i młodym, Kakashi miał strasznie dużo czasu na odrzucenie precz nałogów, toteż wcale ze wstrętem nie odrzucił tlącego się peta, a wręcz lubo przygarnął go do ust. To zresztą, osądził, nie mogło mieć większego wpływu na niechęć do wstawania z łóżka w piątek.
W tej chwili był nawet bliski powiedzenia sobie, że:
— To przecież jeszcze nikogo nie zabiło.
I naprawdę mruknął to pod nosem!
Szybko się jednak zreflektował, bo uznał, że zabrzmiało to cokolwiek głupio, gdy już poukładał sobie w głowie te wszystkie badania o szkodliwości papierosów i złowieszcze napisy na opakowaniach (te o impotencji sprawiały czasem, że po plecach spływał mu pot zimny, jak lodowce Antarktydy). Nawet jeśli kiedyś sprzedawano tytoń pod nazwą herbaty długiego życia*, to rzecz uległa drastycznej przemianie przez wieki i Kakashi nie mógł tak po prostu uznać wywodów naukowców za niebyłe.
— No, to znaczy… zabiło. Oczywiście, że zabiło, ale to nie tak że od razu, prawda — wyjaśnił głośniej, chociaż nie wiedział, do kogo się zwraca. W gruncie rzeczy nie bardzo miał do kogo; mieszkał sam i akurat nikt dzisiaj nie zostawał na śniadanie, a ani lodówka, ani filiżanka nie wyglądały zbyt na gadatliwe. Z braku rozmówcy, raz jeszcze skierował swój wzrok na bezczelnie zieloną rzeżuchę.
— Wiem, że trochę źle robię — powiedział w stronę roślinki rosnącej na parapecie. — Ale cóż, jestem tylko człowiekiem. Człowiekowi się zdarza, prawda?
Rzeżucha na szczęście milczała, to dobrze. Hatake był może i niewyspany, ale skoro rzeżucha zachowywała się tak jak przystało na zielonkę, to przynajmniej nie miał żadnych omamów, czy zaczątków schizofrenii. Bo oczywiście te słowa przedtem wypowiedział w jej stronę tylko i wyłącznie z powodu przypadkowego na niej zawieszenia oka, tak naprawdę wcale nie pragnął nawiązania dialogu z żadną przedstawicielką flory. Nieważne zresztą… W każdym razie niewyrażanie przez nią żadnych opinii było rzeczą szalenie pozytywną.
Raczej mniej na plus był czekający na niego raczej niekoniecznie ekscytujący dzień — co to miał? Misji chyba nie, zastanawiał się, misje zawsze traktował poważnie i nie pozwalał sobie wtedy na luksus śniadaniowania o dwunastej w południe, więc…
Skupił wzrok na grafiku wiszącym na błyszczących drzwiach lodówki, chwilkę zajęło mu rozszyfrowanie poprzekreślanych znaków i zakolorowanych kratek.
Ach tak — trening z Naruto i może z Sakurą na dokładkę, jeśli tylko Tsunade nie uzna, że robienie zastrzyków pacjentom w szpitalu nie zrobi jej lepiej na zdolności kunoichi.
***
Rzeżucha w świetle kuchennego żyrandola zdawała się nawet bardziej zielona i jakby… zaczynała łypać na niego z tego parapetu. Może łypała dlatego, że było już dość późno i chciała w spokoju odpocząć po intensywnym fotosyntezowaniu w ciągu dnia, a Hatake jej w tym wybitnie przeszkadzał. Albo może tym razem po prostu Kakashiemu się wydawało, bo raczej nie był do końca trzeźwy — co mógł powiedzieć każdy, kto widział jego popisowe skoki, gdy usiłował zzuć buta, stojąc na jednej nodze, oraz równie popisowe rymsnięcie na dywan.
Choć z drugiej strony… nie mogło mu się tylko wydawać, bo ona naprawdę najbezczelniej na świecie na niego łypała! I wyglądała na trochę wkurzoną z tymi bojowniczo nastroszonymi listkami. I chyba niekoniecznie przepadała za Kakashim — co go podkusiło, żeby zasiać te nasionka, co znalazł w najdalszym i najciemniejszym rogu kuchennej szuflady?
Oho, pomyślał, oho, gdyby umiała mówić, pewnie teraz puściłaby mi wykład o wracaniu do domu po północy, kiedy prezentuję się… tak nieszczególnie.
— Wyobraź sobie — odezwał się Kakashi, czując jakiś odgórny przymus uzasadnienia swojego aktualnego stanu — że dzień nie był aż taki zły.  
Rzeżuchę chyba nie obchodziła usilnie hiperpoprawna artykulacja wyrazów, brzmiąca trochę jak „nje był aszzz takje zuuuy”, więc nadal po prostu sobie stała na parapecie.
— Szczególnie jak już skończyliśmy ćwiczyć techniki i dałem się namówić temu małemu wyłudzaczowi na postawienie ramenu. Chociaż wiesz, to nie tak, że mnie się da namówić, jak czegoś sam nie chcę, bo… się nie, i wiesz? — zakończył, usiłując przekonać kogokolwiek, kto słuchał, że niezależnie od sytuacji „asertywność” to jego drugie imię.
Uśmiechnął się, uznawszy, że wyjaśnienie mu się udało i pomacał po kieszeniach, wydobywając z ich czeluści zapalniczkę. Popstrykała kilkakrotnie, zanim udało mu się podpalić papierosa od tej właściwszej strony.
— No ale ta dieta Naruto to mnie trochę niepokoi — wywnętrzał się, wypuszczając dym przez zęby. — Bo jeśli każdy tak mu będzie stawiał ramen i będzie jadł tylko ramen i ramen w kółko, to widmo otyłości klinicznej już czai się za rogiem. Myślę, że nie zaszkodziłoby mu, gdyby raz na czas zjadł coś bardziej warzywnego. Witaminowego. Zielonego.
Rzucił rzeżusze długie spojrzenie; mrugał oczami przez chwilę, lustrując spodek wyłożony wilgotną watą i jego lokatorkę. Na krawędzi umysłu coś zaszemrało głośniej „Ładnie wyrosła”, ale zignorował to, uznając za część składową zwykłego szumu, jaki teraz dźwięczał mu w uszach.
Już prawie miał się pytać, jak rzeżucha sądzi, czy powinien kazać Naruto wtrząchnąć jutro kilogram brukselki, z sadystyczną przyjemnością patrząc, jak chłopak krzywi się na samą myśl o warzywach i powtarzając: To dla twojego dobra, mój drogi, krnąbrny uczniu. Ja tylko o ciebie dbam, żeby cię nie trzeba było z wyra ściągać przy pomocy dźwigu, ale… Ale w porę ugryzł się w język, mierząc wzrokiem swoją rozmówczynię; tym razem wnikliwie i uważnie. Chyba nigdy nie będzie aż tak nieprzytomnie pijany, żeby na serio pytać o radę rzeżuchę. Mimo że najwyraźniej był wystarczająco pijany, by zagadać do niej przedtem! Do rzeżuchy!
O zgrozo, o litości, o matko, o Losie!!! Nigdy więcej bycia namówionym na ramen, a potem pójścia na towarzyskie piwko („A może jeszcze po jednym, co?”) i degustacji jakiejś wytrzaśniętej znikąd wiśnióweczki domowej roboty — wytworu niewiadomo czyich rąk! Nigdy, przenigdy NIE!!
Kakashi patrzył na parapet z autentycznym przerażeniem.
Nawet jeśli chodziło o czysto towarzyskie opijanie sukcesów Uzumakiego w wykorzystywaniu rasengana w nowych technikach — nie. W tej wiśnióweczce musiało coś być, niech no tylko się dowie, kto tam mu czego podsypał, a poleje się krew i ulice nagle zaroją od Wróżek Zębuszek, wybyłych na ucztę życia. Ten raz rano dawał się wytłumaczyć, bo być może nie obudził się do końca, no i to był tylko raz, ale teraz, cholera — już drugi?!!
Wściekle zdusił peta w popielniczce na stole i krokiem prawie marszowym wyszedł z kuchni.
Rzeżucha nadal niewzruszenie zajmowała miejsce na parapecie — była niemalże zadowolona z tego psychicznego rozchwiania właściciela zajmowanego przez nią okna. Poza tym, ona [i]wiedziała[/i]. A Kakashi miał dowiedzieć się dopiero za kilka sekund, potykając o czyjeś nogi leżące na progu do jego sypialni.
Nogi, a raczej tych nóg właściciel jęknął głucho.
— Do jasnej…! — Rozbrzmiało głośno w ciemnym mieszkaniu, a chwilę później w korytarzu rozbłysło światło. — Naruto? Skąd ty tu…?
Kakashi ułapił się futryny i w dziwacznym ni to rozkroku, ni to szpagacie starał się utrzymać równowagę i nie upaść na zalegającego na podłodze gościa. Uzumaki mruknął pod nosem i niemrawo poruszył kończynami, dobrą chwilę później uniósł głowę w górę i patrząc z lekka nieprzytomnie, powiedział:
— Mam za daleko do domu, nie dojdę. Chodniki atakują — zabuczał.
W takim stanie nawet dwie ulice dalej stanowiły perspektywę bezkresną jak ocean, wiadoma sprawa, co dopiero te rzeczywiste cztery ulice i skwerek. Chociaż to jeszcze nie tłumaczyło, jakim cudem Naruto wlazł na czwarte piętro i przeniknął do wnętrza mieszkania Hatake.
— Nie zamknąłeś drzwi, sensei — dodał, jakby czytając mu w myślach, Naruto i większość rzeczy stała się jasna natychmiastowo. Szczególnie ta, dlaczego właśnie rzeczone drzwi wejściowe były otwarte na oścież, mimo że Kakashi mógł przysiąc, że trzasnął nimi wprost ogłuszająco. Może to zwabiło Naruto na górę; ćmy do światła, a Uzumaki w stronę hałasu?
Pasowałoby te drzwi jednak zamknąć, bo mi się jeszcze sąsiedzi poschodzą, przeszło przez głowę  Hatake, kiedy podjął nadludzki wysiłek i wspiął się po ścianie aż do postawy do chodzenia zdatnej. I zamknął je rzecz jasna, a w międzyczasie Naruto przybrał pozycję siedzącą, zwijając nogi bliżej korpusu, co znacząco odkorkowało ruch w tej części korytarza. Blondyn zaczął się gapić nagle bardzo wielkimi niebieskimi oczami; to zatrzymało Hatake z ręką na klamce.
— Łał — wykrztusił po dłuższej chwili chłopak, uderzając dłońmi o uda. — Kakashi-sensei, nojacie, łał!
Niepewny, co tak właściwie zaimponowało Naruto, Kakashi wykrzywił trochę usta. Chyba gratulował mu umiejętności trafienia kluczem w zamek albo wzorowego przykładu użycia łańcucha. Na to raczej wyglądało; nie każdy potrafi robić te rzeczy tak stylowo, przecież.
— Nie masz na sobie maski, no kurde! — wykrzyknął euforycznie blondyn i uśmiechnął się szeroko-szeroko; gdyby nie uszy, uśmiech ten bez wątpienia objąłby całą głowę. — I wyglądasz pod nią normalnie jak człowiek! — Naruto wyszczerzył się jeszcze i pokiwał głową, jakby przytakiwał sam sobie.
— Niemożliwe — stwierdził Kakashi, przesuwając ręką po gładko ogolonej twarzy. — Tragedia.
— Niech no tylko opowiem o tym Shikamaru i Kibie, i Nejiemu… — zatrzymał się na chwilę, by przełknąć ślinę i wziąć głębszy oddech, kontynuując wyliczankę - … i Choujiemu, i Lee, i Sakurze, i Ino, i w ogóle! O, i Konohamaru też oczywiście. No i Iruce-sensei!
— Dobra, dobra — odezwał się w końcu Hatake, w obawie, że Naruto przypomni sobie imiona wszystkich ninjów Konohy i zapragnie poinformować o tych znajomościach swojego mistrza. — Tylko, że to jest absolutna tajemnica i nie powinieneś o tym nikomu opowiadać. — Kakashi zmrużył czerwone oko, jakby akcentując swoje nastawienie do ujawniania takich szczegółów dotyczących jego strony zewnętrznej. Gdyby wyszło na jaw, że Naruto widział go bez maski na twarzy, to zaraz by się wszyscy pozlatywali, aby zweryfikować jego rewelacje, więc nie przesadzajmy.
Usta Naruto niemalże od razu wygięły się w podkówkę.
— Ojej — wydusił z siebie z prawdziwą, rozdzierającą trzewia boleścią. — A to byłby taki hit, że sensei wcale nie wygląda jak jakaś zmutowana żaba.
To był komplement dość wątpliwej jakości i Hatake coś go nie docenił.
— Bo cię wyrzucę na klatkę schodową — dorzucił jounin i Naruto nagle pochłonęła perspektywa schodzenia po schodach na ulicę i przemierzania całej tej ogromnej odległości do swojego domu, a nie maska lub czy jej brak na twarzy szarowłosego mężczyzny.
— Będę już grzeczniutki — obiecał Naruto. — Zajmę tylko ćwierć łóżka i użyję małego ogryzka koca, dobrze?
Kakashi, nadal opierając się o drzwi wejściowe, chwilę przetrawiał informację o zajmowaniu tylko ćwierci łóżka, a w tak zwanym międzyczasie, Uzumaki głośno zastanawiał się, czy w stosunku do koca nie powinien był raczej powiedzieć, że użyje skrawka, a nie ogryzka.
— Dlaczego łóżka?
— Bo nie masz kanapy. Zdążyłem zobaczyć, jak sobie tak leżałem na korytarzu — odparł Naruto.
— Dywan?
— Żartujesz.
— Niech będzie, z poduszką?
— Ka-ka-shi-sen-sei! — wyskandował Naruto, zniecierpliwiony. — Skraweniek łóżka dla biednego niedysponowanego ucznia? Co z miłością do bliźnich?
— Biedny niedysponowany uczeń! — prychnął Hatake. — Było ci aż tyle chlać?
— Było mnie poić? Wciąż jestem niepełnoletni, wiesz — wybełkotał nieoczekiwanie. — I jest ciemno, i późno, a jak mnie napadną, kiedy sobie stąd pójdę, to to będzie twoja wina, Kakashi. I będziesz się musiał tłumaczyć babuni Tsunade.
Naruto błysnął zadowolonym uśmiechem.
O ty przemyślny diable! Na poczuciu winy będziesz grał, tak? Na moich uczuciach dobroci i współczucia; na mojej szlachetnej duszy?
Chytrość musiała jakoś przejść do krwiobiegu chłopaka od tego demonicznego Lisa zapieczętowanego w jego brzuchu. Bardzo źle.
— No to łóżko? — upewnił się jeszcze Naruto i wyciągnął ręce w stronę Kakashiego, by ten pomógł mu wstać.
Hatake albo po alkoholu serduszko zbyt mocno miękło, albo naprawdę wolał się jutrzejszego poranka nie tłumaczyć Tsunade, jakim cudem Uzumaki Naruto zaginął w drodze do domu. Normalnie, gdyby nie te szczególne warunki jakie zaistniały tego wieczora, Naruto zostałby bezpardonowo wywalony i choćby rozdzierająco miauczał pod drzwiami i drapał w ściany, nie zmusiłoby to Kakashiego do wpuszczenia go do swojego łóżka.
— Ale ja od ściany — zastrzegł jeszcze Kakashi, podźwigając Uzumakiego w górę.
Naruto zachwiał się przy wstawaniu, ale dzielnie mamrotał jakieś „tak, tak, okej, spoko, że przy ścianie, aha” w czasie niedługiej wędrówki do skromnych rozmiarów sypialni jounina.
— Za to łóżko, sensei — wyznał blondyn, kiedy już wskoczył na miękki materac i zapadł twarzą w poduszki — to ja cię normalnie będę kochać do samiuśkiego końca moich dni. O tak!
I chwilę później chyba już spał, jeśli o tym świadczyło niezbyt głośne pochrapywanie. Uch… uch, tak twarzą w poduszkach? A jak mu zaślini powłoczki?
Teraz zaczynał wątpić w swoją wspaniałomyślność; wszak moje łóżko, moją twierdzą, nie wliczając pewnych sytuacji, kiedy należy kogoś do takiego wyrka wpuścić — w celach jednak znacznie różnych od przenocowywania swoich nietrzeźwych uczniów, którzy sprytnie grają na jego uczuciach i szantażują, jak tylko się da. Może do jutra… dzisiaj rana Naruto zapomni, że taka możliwość zaistniała i nie będzie się starał więcej tego na nim próbować. Lepiej, żeby tak było, inaczej Hatake będzie musiał posłużyć się drastycznymi środkami, o których w chwili obecnej nie miał najmniejszego pojęcia i chyba nie do końca chciał mieć.
Kakashi westchnął niewesoło, przemył twarz w łazience i wskoczył do łóżka. Od razu uświadomił sobie, że coś z określaniem wielkości u Naruto było nie do końca w porządku — skrawek łóżka zajmował zdecydowanie większą jego część niż, dajmy na to, taka połowa. Podejmowane co i rusz próby wyegzekwowania większej powierzchni swojego własnego łóżka dla siebie, przez zepchnięcie blondyna na twardą podłogę, wszystkie skończyły się niepowodzeniami wieńczonymi zdenerwowanymi mruknięciami oraz jeszcze bezczelniejszym rozpychaniem się na materacu.
To było straszne doświadczenie. Naruto przez cały czas wiercił się na posłaniu; cudacznie oplątywał nogi o uda i biodra Kakashiego, jak tylko potrafił broniąc się przed spadnięciem na podłogę. A gdy odpieranie czyhającej nań grawitacji go zmęczyło, przytulił się do nauczyciela i wepchnął głowę pod jego ramię, skutecznie niwelując niebezpieczeństwo możliwego spotkania z ziemią, choć tutaj Naruto nawet nie był blisko zapadnięcia w sen. Hatake mężnie wytrzymał kilka kolejnych minut wiercenia, wzdychania i bełkotliwego prawie cichego szeptu, że gdyby Naruto był na miejscu Kakashiego, to z całą pewnością, nie chowałby takiej no w sumie przystojnej twarzy pod jakąś tam maską na twarzy. Uzumaki przesunął jeszcze — zdumiewająco delikatnie — palcem po jego twarzy, muskając szczupłe policzki i lekko wystające kości policzkowe i kompletnie bezsensownie zatrzymując się na ustach. Na tym cierpliwość jounina się skończyła; ugryzł chłopaka w palec, co ten skwitował zduszonym okrzykiem „To ty nie śpisz!” i szybko zabrał kontuzjowaną kończynę. Kakashi przewrócił oczami i zdenerwowanym głosem oznajmił, że Naruto ma się natychmiast do jasnej cholery kłaść spać, bo zaraz Hatake przestanie ręczyć z siebie i wtedy nie będzie tak miło i przyjemnie, jak teraz jest.
W przytłumionym świetle padającym z okna, jounin zauważył jeszcze mocno zawstydzony wyraz twarzy Uzumakiego, gdy ten ponownie kładł swoją głowę na jego klatce. Teraz już potulnie zamknął oczy i objął Kakashiego ciaśniej. A skoro blondyn już się nie szamotał, jounin uznał, że nie ma co narzekać na tak intymne dzielenie z nim swojego torsu i swojej poduszki, i niech mu już będzie…
Naruto westchnął głęboko i zacisnął dłoń na koszulce jounina.
Mimo wszystko stanęło jednak na tym, że Kakashi kolejnego dnia obudził się tak samo niewyspany jak poprzedniego, z ostrym świdrującym uszy alarmem budzika tuż nad głową. Życie boli — i Naruto też się o tym przekonał właśnie w tej wypełnionej budzikowym dzwonkiem chwili. Na nic zdały się jego cierpiętnicze jęki: Wyłączto, wyłącztoproszęproszęproszę!, a chwilę później zbolałe, słabe: Mdli mnie, gdzie…bueeeeh…, bo życie nic sobie z tego nie robiło i nie zamierzało potraktować go ulgowo.
— Wyglądasz jak… — zaczął Hatake, siedząc na łóżku i patrząc, jak wpółżywy blondyn wysnuwa się zza drzwi toalety. Wyglądał jak zdecydowana antyreklama używania alkoholu, lekko mówiąc.
  Pewnie źle — stęknął Naruto, pocierając czoło ręką. Hm, migrena? — Ale nie kończ, proszę, sensei, nie uświadamiaj mi tego, no…
Kakashi wzruszył ramionami, szybko nasuwając maskę na twarz. Lepiej, żeby Naruto sobie nie przypomniał, bo naprawdę skończy się wycieczkami do jego skromnego mieszkanka ludzi, których jego osobista facjata interesuje bardziej niż ich własna, bo własnej rzecz jasna porządnie obgadać nie można. Problemem jednak pozostawała snująca się, skacowana postać blondyna, majaczącego na progu łazienki i korytarza; chyba nie mógł się zdecydować, czy chce jeszcze zapoznawać się z wyposażeniem toalety, czy już mu tych znajomości wystarczy.
— Twoja wina — rzekł, wstając — chcesz herbaty?
Odpowiedziało mu powolne kiwnięcie i ponowne trząśnięcie drzwi. Hatake cmoknął z niezadowoleniem; ci chłopcy teraz takie delikatesy są i nie dość, że zmuszają ludzi do udzielania im miejsca w łóżkach, to jeszcze zajmują toaletę, rano, kiedy inni też cholernie chcieliby skorzystać, bo ich pęcherz grozi pęknięciem. Co za ludzie.
Nalewając wodę do czajnika, starał się nie spoglądać na kran, ani nawet nie słuchać szumu wody; to nie należało do przyjemnych rzeczy, kiedy jest się w takiej sytuacji. Nie spoglądał także w stronę okna i egzystującej tam rzeżuchy, jakby obraził się na nią dokumentnie. Skupił się za to na popielniczce i rzeczach do niej przyległych; może da radę wypalić jednego ćmika, zanim Naruto wypełznie z toalety...
W unoszącej się z czajnika parze i dymie papierosowym sprawnie ignorował obecność zieleniny, która nieomalże doprowadziła go do schizofrenii. Roślinka jednak nic sobie nie robiła z fochów Kakashiego i nadal napastowała swoją złośliwą zielonością myśli mężczyzny. Nie miała litości, najmniejszej.
Naruto jakoś w końcu przydryfował do kuchennego stolika i nienormalnie blady na twarzy usiadł na stołku.
— Kakashi-sensei — zaczął nagle poważnie — musisz wziąć odpowiedzialność za to wszystko.
— Za co znowu?! — wykrzyknął Kakashi, odsuwając się od czajnika z gotującą się wodą oraz od myśli o sarkastycznych rzeżuchach.
— No musisz, nie ma bata. Spaliśmy w jednym łóżku, a to już z nas robi… em. Coś.
No straszna sprawa. Tylko że z tym spaniem, to rzeczywiście było tylko spanie.
Chyba że było tam coś więcej, o czym Kakashi nie wiedział, że było. Hmm… nie, nie było, sorry Winnetou. Naruto chyba trzeba poratować jakimiś tabletkami na rozjaśnienie w głowie, bo jeszcze gotów jakieś inne rewelacje porozgłaszać światu.
— Myślisz, że jednak powinienem był cię wyrzucić na korytarz? — zastanowił się głośno Hatake.
— Chodzi o to, że tego nie zrobiłeś, sensei. I pozwoliłeś mi chrapać ci nad uchem i nie zrzuciłeś mnie z materaca, a wręcz mnie przytuliłeś. To było fajne.
Kakashi popatrzał się dziwnie na Naruto, który zamiast chorobliwej bladości, zyskał na twarzy nowy kolor — niezdrową czerwień. Czy można było użyć mniej nieporadnych słów w zdaniu? Zabrakło chyba tylko kwestii zaślinienia poduszek.
Jounin poskubał palcami materiał maski opinającej jego brodę i zastanawiał się, co powinien w takiej sytuacji zrobić. Długo mu to nie zajęło, zanim usiadł z dwoma filiżankami i imbrykiem herbaty na taborecie przy oknie i powiedział:
— A może tylko ci się wydaje, że było fajne?
— No co ty, sensei — oburzył się Naruto. — Było fajne. I nawet cię pocałowałem, kiedy w końcu zasnąłeś.
Więc kwestia zaślinienia jednak się pojawiła…
— I chętnie pocałuję cię znowu, jak już nie będziesz spał. Ale najpierw muszę skądś wytrzasnąć szczoteczkę do zębów, no nie.
— Och — skomentował krótko Hatake, w zamyśleniu przeczesując palcami czuprynę zielonych kiełków z pobliskiego parapetu. Coś wczoraj chyba myślał o warzywach odnośnie Naruto i jego diety… I czy nie było mowy o rozpoczęciu zdrowszego trybu życia, wypełnionego brukselką i witaminami, przez niego samego?
Brukselki Kakashi rzecz jasna pod ręką nie miał, ale coś wystarczająco zielonego gięło się pod jego palcami. Może wreszcie ta roślinka przestanie go wnerwiać i jakieś z tego korzyści wynikną.
— Ale ja mam pewne standardy — powiedział jounin.
— Jakie? Przyniosę sobie własny koc następnym razem. Naprawdę własny. Mogę polecieć nawet zaraz, tylko ten, uh. Niech mi głowa tak trochę… Ale jak coś, to może dasz mi się dzisiaj zaprosić na-
Kakashi zachichotał niemalże diabolicznie.
— Obcinam ci dostęp do fast-foodów.
Ciężka cisza.
— Ale nie na zawsze, prawda? Bo jak tak, to ja też będę musiał ci coś obciąć — wymamrotał enigmatycznie.
— Naruto, co ty chcesz mi obcinać?! — Wyobraźnia Kakashiego podsunęła mu kilka kuriozalnych obrazów.
— To. — Uzumaki postukał palcami o szklaną popielniczkę. — Śmierdzi, po prostu.
Więc wyobraźnia na szczęście się zagalopowała trochę. Chociaż ta wizja obcinania też należała do jednej ze straszniejszych perspektyw, które rozważał wczorajszego ranka.
— Nie na zawsze — uznał Kakashi; ech, uzależnienia…
— Hm, nie uważasz, że ta rzeżucha urosła aż nadto? — zapytał jeszcze z nagła, a zielenina po raz pierwszy zamarła w trwodze, Naruto takoż, choć oprzytomniał chwilę później, lamentując za swoim ramenem na śniadanie, obiad i kolację. Rzeżucha jednak nie oprzytomniała, kilka minut później zamarła definitywnie na kanapkach, poustawianych na talerzu. Rzeżucha zamarła na amen i Kakashi beznerwowo już mógł patrzeć w stronę okna, nie martwiąc się o zaczątki schizofrenii, które zaczynają się od z pozoru niewinnych rozmów z zieleninami.
Dwa dni później Kakashi posadził na parapecie szczypiorek…
end.
* Gdyby kogoś interesowało, taka mała ciekawostka z mojej podręcznej książeczki.
W Japonii tytoń i fajki pojawiły się jakoś pod koniec XVI w. (prawdopodobnie przywędrowały tam z Laosu). W 1609 rząd w Edo zakazał palenia, gdyż stwierdził, że dziwactwo to powoduje pożary. W 1610 zakazano nawet wyrobu i sprzedaży tytoniu, co wobec nałogu okazało się niespecjalnie skuteczne. Tytoń oczywiście nadal sprzedawano, ale pod nazwą herbaty długiego życia.

piątek, 2 września 2011

"Nie w porządku" (ItaDei)

Mru Mru prosiła o ItaDei, więc postanowiłam napisać. Co prawda pewnie nie jest taki, jaki powinien być – ale w końcu jest! :) W sumie to takie pierwsze skojarzenie, jakie mi przyszło na myśl o tym pairingu – może być dość, hm… typowe, chociaż oceny typowości w skali 1-10 się nie podejmę, bo po prostu nie czytam akurat tych fików.
W sumie taka miniaturka, nie do końca opisówka, bo seks nie jest graficzny (choć jest :) i tak szczerze powiedziawszy, ciężko mi się to tworzyło. I ostateczny rezultat niestety jest daleki od tego, co bym chciała, aby zostało tutaj powieszone po tak długachnej fanfikowej przerwie. Naprawdę dość daleki ;(, ale że siedzę nad edycją i siedzę, i zdania oraz fabuła nadal wyglądają, jak widać – decyduję, że za wiele to ja z tym już nie zrobię. Cóż, ItaDei na pewno nie znajduje się w kręgu „moich” pairingów – może to też ma jakiś wpływ. Albo może to jak najbardziej oczywisty leń i brak umiejętności?
PS Osobiście myślę, że nie dopracowałam dobrze charakterystyki Deidary – krytyka zamierza mi to wytknąć konkretniej? :) Przydałoby mi się…
Nie w porządku
            Deidara mógł sobie myśleć, patrząc na swoje gliniane rzeźby, że są idealne. Że jest to najprawdziwsza sztuka, perfekcja przeniesiona ze sfery tylko ideowej do rzeczywistości. Chociaż, mówiąc szczerze, wcale nie uważał, że najlepszy w jego sztuce był wygląd, nie.  Nie o powierzchowność, nie o nieskazitelność formy i linii chodziło Deidarze. Najlepsze było to, że potrafił sprawić, aby na jego żądanie rzeźby wybuchały – z ogniem i dymem rozpadając się na kawałki. Wtedy dopiero czuł perfekcję bardzo blisko siebie, jakby usiadła na obok niego na ławce i uśmiechała się do niego porozumiewawczo, szturchając swoim kolanem. Jakby mówiła: „I tu mnie masz, Deidara!” i śmiała się jeszcze.
            Oczywiście, mógł tak sobie myśleć wtedy, kiedy jeszcze ścieżki jego i Akatsuki nie przecięły się i sytuacja uległa dość znacznej zmianie. I to że taka zmiana nastąpiła poniekąd nie było w porządku, a poniekąd… poniekąd nawet mu się podobało. Zależy, z której strony akurat na rzecz spoglądał. Bo do spoglądania mógł sobie wybrać akurat dwie całkiem od siebie różne.
            Najpierw go to frustrowało. Kiedy Akatsuki go znalazło, znaczy się – wtedy zaczęło go frustrować. Bo to zdecydowanie nie było w porządku, że Itachi miał sharingan. Wystarczyło jedno spojrzenie tych czerwonych oczu w jego, niebieskie, aby przeszły go dreszcze. Od razu wiedział, że okropnie nienawidzi tej legendarnej mocy klanu Uchiha. Tej która przy tym pierwszym spotkaniu okazała się tak potężna, że o mały włos, a Deidara wysadziłby w powietrze wcale nie Itachiego, Kisame i Sasoriego, a samego siebie. Poczuł się wtedy jak kretyn, który chciał się popisać czymś, czego tak właściwie wcale nie umie, ale oczywiście pragnie zostać za to pochwalony. I jeszcze ta mina na twarzy Itachiego, zdająca się mówić, że to co dzieje się wokół nie obchodzi go bardziej niż średnia roczna opadów w Rio de Janeiro. Że nie obchodzi go to, że przy pomocy jednej iluzji pokonał Deidarę i że Deidara potem nie mógł przestać myśleć o tej porażce, czekając tylko na kolejne spotkanie i rewanż.
Blondyn zresztą sam siebie nakręcał, wyobrażając sobie, że taki Itachi na pewno musi mieć ego wysokie jak drapacz chmur, więc gdyby został przez niego rozłożony na łopatki, to by mu właściwie dobrze zrobiło. Bo to nie może być tak, że Itachi jest po prostu ofensywnym fenomenem i wybuchowa glina Deidary nie ma przeciwko niemu żadnych szans, prawda.
            Dodatkowo wtedy jeszcze pojawiło się w głowie Deidary pewne irytujące spostrzeżenie, do którego wstydził się przyznać przed samym sobą. To koszmarne spojrzenie szkarłatnego sharingana zdało mu się niezwykle piękne. Jakby to właśnie ono było uosobieniem estetyki, która objawiała się w jego wybuchach – ogniste, niebezpieczne, a mimo to tak… idealnie wyważone. Całkiem wbrew swojej woli został przez te oczy zafascynowany. Wydawało mu się, że gdyby tylko mógł zbliżyć się trochę, spojrzeć głębiej, to odkryłby to, co zostało ukryte na ich dnie. Że wystarczy dać jeden, może dwa kroki do przodu, chwycić Itachiego za brodę, stanąć na palcach i… odnaleźć tę prawdziwą istotę sztuki. Może nawet prawdziwszą, niż ta którą odnajdywał u siebie – co skonstatował z przerażeniem. To ‘coś’ nie dawało mu spokoju, kiedy przywoływał na myśl postać Uchihy. Bo właśnie przy nim był ‘tego’ tak blisko, a mimo to nie mógł się zbliżyć na tyle ile chciał. Geniusz Itachiego stanowił idealną barierę, za którą nie potrafił sięgnąć.
            Bowiem Uchiha był genialnym ninją i o tym mógł mu opowiedzieć każdy w Akatsuki. I jakże! Opowiadali, choć nie koniecznie chętnie. Że to geniusz walki i strategii, obdarzony nieprzeciętną inteligencją. Geniusz technik ninja i mistrz w używaniu sharingana. Że był cholerną, pełną gracji oraz elegancji perfekcją. Taką z wielkiej litery, definiowaną przez słowniki. To że inni ninja klasy S stawiali Uchihę w takim świetle, nie zachęcało wcale do poznawania bliżej, powiedzmy, przy kawce i ciastku – za to na pewno zachęcało do zmierzenia się z nim. Któż nie chciałby sprawdzić swoich sił w starciu z kimś takim?
            Po tym pierwszym spotkaniu długo nie następowało drugie – takie twarzą w twarz, nie przez szaro przejrzystą projekcję przy okazji ekstrakcji któregoś z Ogoniastych Demonów – a kiedy w końcu nadarzyła się okazja, okazało się, że chociaż jedna umiejętność prowadzenia konwersacji nie zależy od stopnia zaawansowania w użytkowaniu sharingana.
            - Chcesz ze mną walczyć. – Tak właśnie Itachi zaczął ich pierwszą właściwie rozmowę. Nie powiedział: „Dzień dobry”, nie powiedział: „Och, to świetnie, że dzisiaj mamy taki piękny dzień!”, nie powiedział niczego innego, ba! nawet nie zadał pytania, tylko po prostu to stwierdził.
Chyba tutaj Deidara uznał, że może uznać kontakty międzyludzkie za dziedzinę, w której Itachi geniuszem nie był. Wirtuozeria jakby trochę zblakła – Itachi był zdawkowy i sztywny, jakby ledwo przed kilkoma minutami wykąpał się w krochmalu.
            - Oczywiście! – wypalił od razu blondyn i potem nagle zamilkł. Nie wiedział, czy powinien powiedzieć coś jeszcze, czy może lepiej nie, więc musiał poczekać aż Itachi ponownie raczy się odezwać. To zajęło kilkanaście sekund nieustannego obserwowania siebie nawzajem; czy któryś nagle nie uzna, że należy olać wszystkie kurtuazyjne gadki i od razu przejść na płaszczyznę jutsu?
            - Dlaczego? – zapytał w końcu.
            Ale to pytanie również było trochę niewłaściwe. Jak mógł w kilku słowach ująć cały ogrom tego dlaczego właśnie chciał? „Bo mnie pokonałeś wtedy, bo jestem od ciebie lepszy i powinieneś o tym się dowiedzieć z pewnego źródła, bo tak po prostu” jakoś nie zawierały w sobie „Bo twoje oczy ścigają mnie w snach i męczą aż do rana.” (wolałby już chyba się udusić własnym płaszczem, niż naprawdę to powiedzieć!)
Toteż powiedzenie:
            - Nie pamiętasz, un? Obraziłeś moją sztukę – było jednak najlepszym z możliwych wyjściem. Nieujawniającym zbyt wiele, całkiem inteligentnym i bliskim prawdy; w końcu tym były jego techniki, prawda? Sztuką.
            - Wszyscy inni którzy chcieli poddali się dawno, a ty – Itachi pochylił głowę do przodu – ciągle przepowiadasz mi porażkę. Trenujesz, poś-
            - To chyba normalne, że trenuję! – wykrzyknął Deidara, nerwowym ruchem, kładąc jedną z rąk na biodro i stukając o nie palcami. Ekspresja na twarzy Itachiego nie zmieniła się, cały czas wyrażała pewnego rodzaju znużone zainteresowanie, podczas gdy na policzkach Deidary już kwitły rumieńce ze wzburzenia. – Każdy ninja trenuje, un!
            - Po prostu zastanawiam się, dlaczego tak bardzo tego chcesz. Jestem zaskoczony.
            Zdecydowanie nie wyglądał na zaskoczonego. Nie wyglądał na zaskoczonego nawet później, kiedy Deidara już się zdenerwował i wydarł się, że tak naprawdę chodzi o to, że nienawidzi tego całego sharingana, przez którego Uchiha pokonał go za pierwszym razem. Że najpierw brunet pokazał mu swoje zdolności, zgniótł go na proch („O tak, na proch!”, krzyknął ryjąc czubkiem sandała o ziemię i wzbijając w powietrze kurz), a potem praktycznie zniknął, wsiąknął w swoje misje i nie pokazywał się Deidarze przez długie miesiące, w czasie których nie dość, że świadomość porażki nie została zapomniana, ale wręcz obraz Itachiego z sharinganem w oczach wypalił się w umyśle tak głęboko, że niemożliwe stało się wyparcie go z pamięci.
            - Nie jestem przecież typowym, zwykłym ninją, jakich na pęczki w Ukrytych Wioskach, nie jestem z tych co operują kilkoma podstawowymi technikami i próbują zawalić przeciwnika dorzucanymi wciąż i wciąż kunaiami! Jestem artystą, un!! – zaakcentował. – Jestem artystą i też mam swoje Kekkei Genkai, Itachi! I, och tak, ja także jestem dobry w fachu shinobi, jeśli jeszcze o tym nie wiesz, un.
            - Wiem.
            To było straszne, że Itachi wydobył z siebie tylko to krótkie słowo. I to po takiej ognistej wypowiedzi, jak mocno Deidara nienawidzi mocy Itachiego, tych oczu koloru czerwieni, które samym spojrzeniem zdolne były skrzesać iskry. To było beznadziejnie straszne. Deidara prychnął i już miał rzeczywiście sięgać do sakwy po glinę, bo ta rozmowa nie prowadziła do niczego więcej, jak jeszcze większej frustracji, lecz…
            - Ale to chyba nie wszystko? – zapytał Itachi spokojnie i zmniejszył dystans między nimi do mniej niż dziesięciu centymetrów. Deidarę albo zamurowało, albo go krew zalała; z początku nie potrafił stwierdzić które, więc w swoim niezdecydowaniu tylko powoli zaczynał się gotować. Rumieniec stał się prawie bordowy, toteż wyglądał dość ciekawie w połączeniu z długimi, złotymi włosami. – Prawda?
            - Nie kłam – nakazał jeszcze Itachi, mrużąc trochę oczy; z tak bliska ich kolor migoczący pod czarnymi rzęsami jeszcze bardziej oczarowywał Deidarę – będę wiedział, jeśli to zrobisz.
            Blondyn już nie wiedział, co właściwie powinien zrobić w takiej sytuacji – miotał się pomiędzy swoimi emocjami, między tym co chciał, żeby zostało powiedziane, ale nie mógł z siebie wykrztusić. Był pewny, że gdyby jakoś to z siebie wyrwał, brzmiałoby to kompletnie niedorzecznie. Nie chciał być niedorzeczny, nie chciał znowu wyjść na kretyna przy tym facecie – przecież chodziło mu o zrobienie na nim dobrego wrażenia przy pomocy swojego jutsu? Chodziło mu? Noo… chyba tak…
Nie wiedział i tak szamocząc się wewnętrznie, po prostu – nie myślał wtedy już chyba w ogóle – jedną rękę przerzucił przez te dzielące ich centymetry i zarzucił Itachiemu na bark i nagłym ruchem przyciągnął do dołu, aby go pocałować. To brzmi tak idiotycznie – gdyż mógł mu równie dobrze rozkwasić nos o kolano – ale cóż, tak właśnie się stało.
           - Więc muszę ci się podobać – stwierdził Itachi, z ustami wciąż blisko warg Deidary.
          - Cholernie – sapnął, pozwalając, aby jedna z jego rąk figlarnie ugryzła kark Uchihy. Z zadowoleniem odkrył, że tutaj udało mu się go wreszcie zaskoczyć; nieporuszona mina została z jego twarzy zmazana, sprawiał wrażenie jakby bardziej zainteresowanego całą sprawą. Dużo bardziej zainteresowanego.
            - Co prawda to jeszcze nie świadczy – odezwał się Deidara; jego głos zabawnie zachrypnięty – że rezygnuję z mojej szansy na rewanż, un. Po prostu odsuwam ją trochę w czasie.
            I tutaj pojawiała się ta druga perspektywa, w której to co było „nie w porządku” w poprzedniej, jakoś zostawało całkiem zasłonięte przez to co było „bardzo w porządku”. W tej było tyle metrów opustoszałych korytarzy jednej z ciemnych kryjówek Akatsuki, tyle problemów z zacinającymi się drzwiami do pokoju, ze ściąganiem płaszczy i dojściem do łóżka w pokoju Uchihy, że było ciekawie. Potem doszła skóra, tyle miękkiej, gładkiej skóry do odkrycia, tyle dotknięć i pocałunków, że było wręcz ekscytująco.
Miał Itachiego bardzo dla siebie, bardziej niż kiedykolwiek mógł pomyśleć, że będzie. Miał jego dłonie na plecach, udach, pośladkach; miał jego bujające się biodra; miał jego smak na ustach; jego twardego pulsującego penisa wewnątrz siebie. Owijał swoje trochę zbyt agresywne dłonie wokół niego i wtedy miał jego oczy, czerwień patrzącą tylko na niego, tak blisko-blisko.
            …Idealna broń, idealne piękno, idealny… cały. Tak, kurwa, cały idealny. Już bez tej kamiennej twarzy, bez niskiego spokojnego głosu, ale z krzykiem, z emocjami wypisanymi na twarzy – jeszcze bardziej idealny. O ile coś takiego było możliwe; żeby być jeszcze bardziej.
            - Jesteś pieprzoną perfekcją, un – wyszeptał Deidara, skrywając twarz w zagłębieniu szyi Itachiego. Pachniał piżmem, wyraźniej niż się spodziewał.
            - Świadomie użyłeś słowa „pieprzony”? – nutki rozbawienia zadrżały w słowach Itachiego; Deidara nie mógł powstrzymać parsknięcia.
end.
* Deidarze zostawiłam dżapańskie „un”, bo kiedy wpisywałam mu w kwestię spolszczone „mmm”, czy warianty, brzmiało to bardzo kretyńsko. Chociaż i tak brzmi. xD