A sam fik generalnie miał być na Walentynki (stąd akurat ta data w treści się przewija), ale okazuje się, ze nie umiem pisać fików na jakieś specjalne okazje, więc się nie udało i jest teraz. XD
I taaak, to tak zamiast KakaNaru, które miało być do końca marca, ale chyba nie będzie nawet do końca kwietnia, bo nie mam czasu, żeby usiąść i porządnie to jakoś napisać. Ale będzie, kiedyś. ;)
Light my fire!
Oto nadszedł czternasty lutego. I
ten oto dzień zaczął się paskudnie. Naprawdę, naprawdę paskudnie — od budzika
nastawionego o pół godziny za późno i awarii bojlera w łazience, przez co zęby
musiał umyć w zimnej wodzie, brrr. Mocno miętowa pasta do zębów przez tę
lodowatą wodę chyba zmroziła mu język, bo ledwo mógł nim poruszać i w związku z
tym mówić przez kilka kolejnych minut. Do tego wszystkiego na zewnątrz padał
deszcz i wiał paskudny wiatr, który połamał mu parasol; piekarnia po drodze
była zamknięta i został bez śniadania, a autobus spóźnił się o cztery minuty i
do tego był tak wypełniony ludźmi, że szpilki między nich nie dałoby się
wcisnąć, a co dopiero takiego ponad sto siedemdziesięciocentymetrowego chłopaka
jak Naruto. W środku więc czuł się jak sardynka w puszce. I to optymistycznie
rzecz ujmując, bo sardynkom chyba już było odrobinę wygodniej ze względu na to,
że żywych ich do puszek raczej nie pakują. Praktycznie więc — czuł się jak w
imadle. I kiedy stamtąd wyszedł, miał wrażenie, jakby stracił kilka centymetrów
na objętości; tak mocno był wciśnięty między co najmniej czterdziestu równie
ściśniętych ludzi.
Na uczelni zjawił się więc
połamany, niewyspany i głodny. I dodatkowo
był jeszcze spóźniony — zauważył ze strachem, spoglądając na zegarek. Było dwie
po ósmej! Szlag!
Popędził przez hol aż do windy,
ale okazało się, że żadna z trzech nie chciała pojawić się na parterze w ciągu
kilku sekund (a każda sekunda była na wagę złota) i musiał wbiec na schodach aż
na szóste piętro. W sali pojawił się więc dopiero siedem po ósmej, a że
niestety były to te zajęcia, to spóźnienie było równowarte nieobecności. Czyli
równie dobrze mógł pospać sobie jeszcze o jakąś godzinę dłużej, a nie siedzieć
w tym dusznym pomieszczeniu i czuć się jak wyżęta ścierka.
I to taka głodna ścierka, dodał w
myślach, kiedy jego żołądek zaburczał donośnie.
Po prawie półtorej godziny
katorżniczej walki z żałośnie domagającym się jedzenia brzuchem i zamykającymi
się powiekami, Naruto powoli wytoczył się z sali. Jego status ontologiczny nie
zmienił się ani o jotę — nadal była to głodna, strasznie wymęczona ścierka.
Ścierka, która musiała teraz zejść na parter, żeby wydrukować pracę, nad którą
siedziała dzisiaj do czwartej trzydzieści rano.
— Wyglądasz, jakby było
przedwczoraj — zagadał do Naruto Kiba, kolega z grupy, kiedy schodzili razem
schodami. — I masz takie worki pod oczami, jakby ktoś ci je podbił. Impreza?
— Żartujesz. Spałem chyba… ze
dwie godziny? Najpierw pisałem do późna ten cały idiotyczny esej, a potem nie
mogłem zasnąć, bo cały czas chodziły mi po głowie jakieś poprawki i co i rusz
wstawałem, włączałem komputer i edytowałem tekst. Zastanawiam się, czy to nie
jest jakiegoś rodzaju nerwica.
Przeciągłe, strasznie głośne
burknięcie odezwało się z brzucha Naruto.
Kiba parsknął przez nos,
pogrzebał chwilę w torbie i wyjął coś opakowanego w papier śniadaniowy.
— Trzymaj. — Kiba był nie tylko
kolegą z grupy, ale, szczególnie w tym momencie, najlepszym kumplem Naruto.
Przede wszystkim w tym momencie, bo w papier opakowana była kanapka. Kanapka!
Najpiękniejsza chwila tego poranka — jak promyczek rozjaśniający ciemność.
— Kibaaa… — zaczął wzruszony, ale
nagle ktoś go mocno klepnął, czy w ogóle na niego wpadł i kanapka wypadła z rąk
Naruto i spadła daleko, daleko w dół klatki schodowej. Na sam parter. Z
szóstego piętra.— NIEEEE…!
Najpewniej już było po niej. Promyczek
zgasł; nagle, jak zdmuchnięty przez bezlitosny wiatr — zupełnie taki sam jak ta
wichura na zewnątrz.
— Tyyyy…! — zaczął Naruto i ze
złą miną odwrócił się do osoby, która pozbawiła go śniadania, ale… Już jej nie
było. Uzumaki nie wiedział więc kogo wyzywać za tak bezlitosne zamordowanie mu
śniadania. I przy okazji zamordowanie też poranka, bo ten z każdą mijającą
minutą stawał się tylko bardziej beznadziejny.
Oczywiście
w ksero też się coś popsuło i Naruto nie mógł wydrukować swojego eseju — co
oznaczało dwóję, rzecz jasna. Był pewny, że nawet gdyby chciał przebiec się do
jakiegoś innego punktu ksero, w tym innym miejscu raczej też by nie mógł
niczego wydrukować. No a wykładowca w żadnym wypadku nie zaakceptuje tak
idiotycznej wymówki, że nie mógł wydrukować, bo, no… nie mógł.
Naruto najwyraźniej miał dzisiaj
jakąś kumulację pecha i generalnie chyba powinien wrócić do domu, żeby nie
kusić losu. To konwersatorium, które zaczyna się za pięć minut, i to nieszczęsne
seminarium z nieznośnych pierdół, to jednak co najmniej kilka okazji, żeby
wydarzyło się coś niemiłego. A jak wyjdzie z uczelni — uważnie rozglądając się,
czy aby jakiś zabłąkany tramwaj nie chce go przejechać — to może chociaż resztę
dnia spędzić w łóżku.
Zakładając, że nie udusi się
kołdrą, ale może nie powinien spoglądać na to aż tak pesymistycznie…
Szybko ulotnił się z uczelni i o
dziwo bez większych problemów dotarł do mieszkania. Odetchnął z ulgą, kiedy
okazało się, że klucze nadal tkwiły w jego kieszeni (co ważne, nawet razem z
telefonem i portfelem). Dziwnie bezproblemowo otworzył drzwi i ściągnął kurtkę
oraz buty. I prawie się ucieszył — bo jednak dotarł do domu cały i zdrowy — ale
szybko znów ścisnęło go w żołądku. Nie jadł nic od rana, a jego
przyszła-niedoszła kanapka zginęła najpierw spadłszy z szóstego piętra, a potem
zadeptana buciorami współstudentów niewrażliwych na umierającego z głodu
Naruto. Pewnie nawet nie byli świadomi tej tragedii, dla jakiej stali się
anonimowym i bezlitosnym tłem.
I mógłby sobie teraz coś zrobić
do jedzenia. Jakąś kanapkę najlepiej.
Szybkie zerknięcie do chlebaka
upewniło go jednak, że, nie, kanapki nie będzie dane mu zjeść tego dnia.
Chlebak był pusty. Kolejne szybkie zerknięcie do lodówki pozwoliło stwierdzić,
że i lodówka była praktycznie pusta — nie licząc jakiejś końcówki dżemu, kilku
jajek i kartonika mleka.
Och, ale kartonik był nawet pełny
do połowy — ucieszył się Naruto, potrząsając opakowaniem. Gdyby teraz tylko
wytrzasnął skądś mąkę i jakiś olej, to mógłby zrobić naleśniki! Patelnię gdzieś
miał, więc chyba nic prostszego i szybszego do zrobienia chwilowo nie było.
Chwilę tylko zawahał się, niezbyt
pewny, czy, w obliczu tego pecha, naprawdę powinien robić naleśniki, co było
działaniem potencjalnie niebezpiecznym. Uznał jednak, że powinien — chyba nie
dałby rady zabić się patelnią. Albo poślizgnąć się na plamie oleju. A tak w
ogóle, to był mężczyzną, a mężczyźni od wieków nie boją się stawiać czoła
niebezpieczeństwom, więc co tam takie naleśniki!
Wbił więc jajka do garnka,
dosypał trochę i mąki i solidnie dolał mleka. Potem posolił, dodał cukru i
całość wymieszał. Kolejnym krokiem było zabranie oleju z szafki i solidne
zalanie nim patelni. I już, już, za moment mógł smażyć cieniutkie, okrągłe
naleśniki i w końcu coś zjeść…
Jednak od chwili „solidnego
zalania patelni olejem” rzeczy przybrały dziwny obrót — po pierwsze solidnie
zalał również palnik i płomienie buchnęły pod sam okap, a kleks ciasta ciśnięty
z daleka na środek patelni jakoś tak w przeciągu kilku chwil się zwęglił. Nim
Naruto zdążył zmniejszyć ogień, to płomień objął również zawartość patelni i
tak sobie płonął nieniepokojony przez kilkanaście sekund, w kłębach dymu pożerając
ścierkę leżącą na pobliskim blacie.
No to wygląda kiepsko, Naruto.
Bardzo kiepsko. Bardzo-bardzo. Co robić, corobić, corobić, corobić…
Naruto skakał przy wejściu do
kuchni, w rozsądnej odległości od kuchenki, i gorączkowo zastanawiał się, co teraz.
Wrzucić do zlewu i zalać wodą? Rany, no chyba nie, to doprowadziłoby do
wybuchu. Albo? Nie, lepiej nie… Rany, to CO?! Przecież nie może tego tak
zostawić, nawet kawałek blatu już zaczął się fajczyć!
Płomienie w tej chwili zdążyły
również objąć okap i kawałki plastiku, czy z czegokolwiek było to zrobione,
żarząc się, zaczęły spadać do ognia — tam gdzie prawdopodobnie nadal tkwiła
patelnia. Kwestią czasu pozostawało więc, kiedy zapalą się sąsiadujące z okapem
szafki.
Dobra, nie ma czasu!
Naruto przeskoczył szybko do
swojego pokoju, otworzył okno i ile sił w płucach, krzyknął:
— PALI SIĘ!!! Pomocy!
Dopiero sekundę potem uświadomił
sobie, że może powinien jednak zadzwonić po straż pożarną. Gdzie do jasnej
cholery zostawił telefon… Obmacał się po kieszeniach — tam gdzie zawsze trzymał
komórkę — ale nie znalazł niczego. Jeśli już wcześniej nie spocił się z nerwów,
to teraz już na pewno. Rany, chyba zostawił ją w kuchni i nie miał jak
zadzwonić po straż.
— Pożar, pomocy!!! — krzyknął raz jeszcze przez okno i już
całkowicie nie myśląc, wyskoczył z pokoju, przedarł się przez kłęby czarnego
dymu w korytarzu i wybiegł na klatkę schodową.
— Pali się, pali się, pali się!
No, rany, pali się, pomocy!
I tak biegnąc prawie na oślep w
końcu wpadł na kogoś — to było dość twarde lądowanie na kimś wysokim i ubranym
w coś z czarnego i twardego materiału. Mundur…?
— Pomóż mi! Pożar w kuchni… olej,
okap…
— Spokojnie — odpowiedział
mężczyzna i odepchnął Naruto. Wydawało mu się, że facet puścił mu oczko zza
szybki w hełmie, ale… mając na względzie dym w korytarzu i ogólne oszołomienie,
Naruto mogło się to równie dobrze po prostu wydawać. Chyba na pewno mu się wydawało — jaka była
szansa, że kiedy krzyknie się przez okno, wezwie się strażaka? I że taki facet
puści mu oczko przez szybkę w hełmie? To ostatnie chyba było po prostu akurat
najgorsza z możliwych halucynacji, jakich można dostać ze stresu. O ile ze
stresu można dostać halucynacji…
Ale mężczyzna, na którego wpadł w
korytarzu i który targając gaśnicę, wbiegł do mieszkania Naruto (ciemne kłęby
dymu były aż nazbyt wyraźnym drogowskazem) faktycznie wyglądał jak strażak.
Bardzo jak strażak. Zresztą w tym momencie, kiedy kuchnia Naruto zamieniła się
w śmiertelną pułapkę, do środka mógł wbiec albo strażak, albo zdesperowany
samobójca i chyba jednak ten samobójca był odrobinę mniej prawdopodobny.
Samobójcy zwykle nie noszą ze sobą gaśnic.
Kiedy Naruto już się trochę
ogarnął — była to może minuta później — od razu pobiegł w ślad za tym facetem.
W mieszkaniu nadal było ciemno od dymu, śmierdziało olejem i spalenizną, ale
nie słyszał już buzującego ognia. W kuchni zastał otwarte okno i białą pianę na
kuchence, okapie i przyległych szafkach. Przestrzeń nadal była zadymiona, ale
było już trochę lepiej…
— O cholera. — Oczywiście było
lepiej, ale nie w kwestii zniszczeń, bo te na pierwszy rzut oka były ogromne i
Naruto nawet nie wiedział, skąd on wytrzaśnie środki na remont. Już pal licho szafki i patelnię, ale ściany
upapranej sadzą chyba nie da się po prostu pomalować i trzeba będzie zdzierać
tynk. Albo coś podobnego. Przynajmniej lodówka i stół wyglądały na
nienaruszone, chociaż nieziemsko brudne. I jego komórka chyba też miała się
lepiej niż myślał — chwycił telefon z blatu stołu i nerwowo przetarł ekran
kciukiem. Działał.
— Wyjdźmy stąd; musi zagasnąć. To
potrwa chwilę — odezwał się strażak w tej głuchej ciszy, która dźwięczała w
kuchni. Naruto kiwnął głową i ściskając telefon przeszedł do pokoju, gdzie bez
sił opadł na krzesło przy biurku. Taaak, to był perfekcyjnie pechowy dzień.
Lepszych Walentynek nie mógł sobie wyobrazić, doprawdy. Może chociaż ogień
wypalił mu jakieś serduszko w meblach na (bardzo marne) pocieszenie.
Jego wybawiciel szczęśliwie już
chwilę później dołączył do niego. Naruto błyskawicznie wstał i dopadł do
strażaka, dość wylewnie i nieskładnie dziękując za uratowanie mu kuchni i
mieszkania.
— Masz szczęście, że mieszkam
piętro niżej i właśnie wracałem z pracy — odparł strażak, ściągając brudne od
sadzy rękawice i rzucając je na łóżko Naruto. Chwilę później ściągnął z głowy
hełm i ten również położył na posłaniu. Co by nie mówić o strażakach i
mundurach… jego wybawiciel był naprawdę jednym z tych seksownych strażaków. Wysoki
brunet o takim spojrzeniu ciemnych oczu, że aż miękną kolana…
I Naruto trochę mechanicznie
usiadł. I dobrze zrobił, bo strażak rzucił mu tym razem spojrzenie, które
właściwie nie tyle zmiękczyło mu kolana, co po prostu ścięło go z nóg.
— Co ty sobie myślałeś? — zapytał
strażak. I najwyraźniej chciał odpowiedzi, bo nie odezwał się potem już w
ogóle, tylko mierzył Naruto tym ciemnym wzrokiem.
A to było dobre pytanie — co
sobie myślał?
— Że zrobię naleśniki… — I to
była czysta prawda.
— I jak zapalił ci się olej, to
wtedy po prostu stałeś i patrzyłeś? — prychnięcie. — Myślałeś, że zgaśnie ot
tak, z ciągle podłączonym gazem?
— Chciałem go wyłączyć… chyba,
ale ogień wtedy już zjarał mi ścierkę. I zawołałem po pomoc, i przyszedłeś ty,
i uratowałeś…
— Kretyn — uciął szybko strażak i
z rozmachem usiadł na łóżku. — Tyle dobrego, że nie wpadłeś na gaszenie oleju
wodą. Nie wyszedłbyś wtedy stamtąd bez uszczerbku.
Strażak nie krzyczał. Mówił dość
głośno i dosadnie, ale tak naprawdę nie podniósł głosu — co chyba było gorsze,
bo w tym przypadku Naruto nawet nie bardzo miał jak wybuchnąć krzykiem, że niby
jak to obcy facet pakuje mu się do mieszkania, ratuje jego życie i jeszcze śmie
się wydzierać, że Naruto jest idiotą. Chamstwo w biały dzień!
— …przepraszam — odpowiedział
Naruto po długiej chwili ciszy i gapienia się w wysokie, czarne buty strażaka.
Usłyszał szelest ubrania, jakby
strażak się wyprostował, i dopiero wtedy Naruto — naprawdę przybity poczuciem
winy — był w stanie unieść na niego oczy.
I rany, był cholernie przystojny.
Naruto chętnie paliłby sobie kuchnię co tydzień, jeśli tylko zagwarantowaliby
mu, że to ten właśnie strażak będzie przybywał go ratować. No, dobra, może
przesada. Ale gdyby wiedział, pod jakim numerem mieszka, to codziennie przychodziłby
pożyczać a to szklankę cukru, a to szklankę mąki, a to jakieś jajka — to na bank.
— W sumie to myślałem o tej
wodzie — przyznał się Naruto — ale jakoś tak… No, wybuchy, kule ognia i te
wszystkie filmiki z youtube jakoś mnie powstrzymały.
Spojrzenie strażaka, które Naruto
poczuł na sobie, ważyło chyba tonę. Odchrząknął zdenerwowany i przeczesał włosy
palcami, jakby to miało go uspokoić. Nie poskutkowało za dobrze.
— Zrobiłbym ci coś do picia,
herbaty, czy kawy — zaczął Naruto, tylko po to, żeby jakoś wypełnić ciszę,
skoro nadal jest tak jawnie obserwowany — ale… no. Chwilowo nie mam na czym.
— Będziesz potrzebował pomocy z
remontem — zauważył strażak. — Trzeba będzie wyrzucić meble, zedrzeć tynk i
przemalować. Nie wspominając, że aktualnie jesteś bez kuchni i nawet tej
herbaty rano sobie nie zaparzysz.
— No dzięki, że przypominasz —
burknął Naruto, raczej trochę zły. — Jeszcze bym nie zauważył.
— Właściwie nie chciałem być
złośliwy.
— Nie?
— Nie. Chciałem zaproponować,
żebyś na czas remontu… Wiesz, skoro aktualnie nie masz ani czajnika, ani nawet
kuchenki, chętnie ci ich użyczę, kiedy będziesz ich potrzebował. To tylko
piętro różnicy. Mieszkam sam i raczej nie zrobi mi to wielkiego problemu.
O rany — Naruto aż się odchylił
na krześle z wrażenia. I chyba nawet otworzył usta ze zdziwienia. Taki facet —
przystojny jak diabli, w mundurze, który uratował mu życie — proponuje mu, żeby
korzystał z jego kuchenki już po dziesięciu minutach od pierwszego spotkania?
To ułatwi cały plan z pożyczaniem cukru i mąki; Naruto będzie miał do tego
cukru i mąki teraz jakoś znacznie bliżej…
— Tylko nie gotuj; gotowanie jest
wykluczone — dodał jeszcze brunet. — Hmm… Jak masz na imię?
— Naruto — drugi raz tego dnia
Naruto mógł szczerze się uśmiechnąć. — I, haha, no, teraz nie ma bata, że
dotknę się garnków przez jakiś miesiąc! Hmm… A ty jak masz na imię?
— Sasuke.
— Dobrze, Sasuke, myślę, że warto
też od razu wspomnieć, tak na samym początku, że mi się podobasz.
— Dokładnie to samo miałem na
końcu języka… hm, Młotku.