Uwaga!

Fanfiction yaoi, czyli traktujące o związkach męsko-męskich. Blog zawiera również treści erotyczne.
Nie lubisz, nie czytaj - ja do niczego nie zmuszam.
Możesz skomentować dowolną notkę, każdy komentarz zostanie przeczytany! :)

niedziela, 12 października 2014

"Hypnotised" Rozdział 5 (KakaNaru)

LOL, zapomniałam wrzucić na bloga, chociaż napisane już było... trochę czasu temu. Przepraszam. Teraz sobie przypomniałam, bo zaczęłam prace nad kolejnym rozdziałem (no i w międzyczasie coś tłumaczę, ale nie jestem pewna, czy tekst tłumaczony Wam się spodoba - pomijając, że chwilowo nie mam zgody i coś się na nią nie zapowiada :p).



Wszystkie kwestie krajoznawcze/statystyczne są faktem i niektóre generalnie są niewyjaśnialne, o czym można przeczytać na początku rozdziału.

Dodatkowo, tym razem, odległości podaję w wielkościach natywnych, coby dodać realizmu miejscowego. ;) Co jest przydatne w tym rozdziale: 1 mila = 1, 6 km.

Część V

W porównaniu do innych miast Wielkiej Brytanii z Glasgow jest coś bardzo nie tak.
Nie chodzi chyba o położenie, ani o surowszy klimat niż na południu, w Londynie, gdzie Kakashi przeżył większą część swojego życia. Nie chodzi raczej też o w znacznej części piękną, wiktoriańską architekturę, ani nawet o historię miasta. To że coś nie było w porządku, widać było dopiero po przyjrzeniu się statystykom. To największe obok Edynburga miasto Szkocji, położone jeszcze nie w górach, ale praktycznie u ich stóp, raczej dość rozwinięte przemysłowo, ma wyraźnie niezbyt dobry standard długości życia mieszkańców. Żeby nie powiedzieć, że średnia długość życia generycznego glaswegiana jest bardzo kiepska.
I, co zabawniejsze, nikt tak naprawdę nie jest pewny, dlaczego to miasto położone nad rzeką Clyde, pełne długich kamienic z czerwonego lub żółtego piaskowca, ze świętym Mungiem i łososiami w godle może poszczycić się długością życia niższą nie tylko od położonego o niecałych pięćdziesiąt mil na wschód Edynburga, ale też od tej w Strefie Gazy. Naukowcy rozkładają bezradnie ręce, mamrocząc coś o „efekcie Glasgow” i całą sprawę starają się podsumować surowym klimatem, a może zanieczyszczeniami, a tak w ogóle to tą kulturą, wiedzą państwo, o czym mówię, o tej niewyedukowanej młodzieży, co zbiera się w gangach. To na pewno o to chodzi! O chuliganów. [1]
Faktem było, że istotnie mężczyzna urodzony we wschodniej części miasta rzadko dożywał wieku pięćdziesięciu pięciu lat. Faktem było też, że czasem strach wybrać się na wieczorny spacer, szczególnie w okolicach Calton, położonego na East Endzie, ale tak niska średnia długość życia naprawdę mogła być tłumaczona tylko jakimś specyficznym efektem Glasgow. To sprzyjało chyba też większej liczbie psychopatów niż w innych częściach Wielkiej Brytanii. A przynajmniej tak właśnie widniało to w statystykach.
Może wszyscy tutaj zostają kiedyś psychopatami, pomyślał Kakashi, powoli spacerując chodnikiem położonym tuż nad rzeką. I wszyscy umierają względnie młodo. Psychopaci chyba zawsze umierają młodo.
No, albo Glasgow to jedno z tych miast, gdzie rzeki zamiast dawać życie, właśnie życie z ludzi wysysają i doprowadzają ich na skraj szaleństwa i depresji, zamykając w kwadratach czystych ulic z kamienicami wyrastającymi z każdej ich strony. Może to ta poranna mgła znad Clyde, która mlecznym obłokiem spowija miasto, jest trucizną, która wlewa się w płuca i umysły mieszkańców, zostawiając ich chorych i szalonych. Te białe, pulchne, kłęby dymu może tak naprawdę są po prostu śmiertelną pułapką, w którą nieświadomie łapią się wszyscy glaswegianie, oddychając powietrzem tylko pozornie identycznym jak w reszcie Brytanii.
A któż to może wiedzieć… Kakashi przystanął i odpalił papierosa, wpatrując się w dal. Bardzo lubił rzeki. Szczególnie te płynące przez serca miast i miasteczek. I lubił też mosty nad nimi przewieszone. Jak wychodził na spacer nogi zawsze niosły go w pobliże rzek. To nie było zależne od niego — wychodził z domu i szedł na północ. Tak po prostu jakoś go do tej wody ciągnęło.
Rzeka Clyde tego dnia stanowiła widok całkiem śmiertelny, niepiękny — zupełnie szara pod takimże niebem, z drobnym deszczem siąpiącym z góry na niewielu przechodniów. Port też był wypełniony całkiem pustymi statkami, jak doczesnymi skorupami niegdyś świetnego przemysłu stoczniowego. Dopasowała się do reszty szarości, surowości miasta. Do braku perspektyw, bezrobocia i potrzebie ciągłego porównywania się z południem, z Anglią, z Anglikami i z całą ich cholerną angielskością.
Kakashi skręcił już z mostu i ruszył obok stadionu Rutherglen, znajdującego się w katolickiej dzielnicy Toryglen — mieszkał zupełnie niedaleko, może dwadzieścia minut od tego miejsca, w Mount Florida. Jego kamienica nie wyróżniała się niczym specjalnym, jego lokum też wyglądało całkiem zwyczajnie — kuchnia, łazienka, dwa pokoje i korytarz. Nie za duże, nie za małe, całkowicie idealne do mieszkania i utrzymania. Kupił je już z meblami, więc — chociaż akurat to porządnie sfatygowało jego portfel — oszczędził sobie latania po sklepach i wybierania pasujących do siebie dywanów, kanap i kolorów farb. Nie miał ani świetnego gustu, ani czasu na takie zajęcia, a wyposażenie było i dość ładne, i całkiem komfortowe do mieszkania dla kawalera. Jedynym minusem był brak balkonu, ale z tym, po kilku latach, Kakashi nauczył się jakoś żyć. Wystarczyło tylko zmusić się do wychodzenia przed budynek z papierosem. Może też to ma jakiś dobry wpływ na kondycję, ta konieczność wspinania się po schodach…
Był piątek po południu; dwudziesty piąty kwietnia. Kakashi zakluczył drzwi do mieszkania, oparł się o nie i uświadomił sobie, że nie wiedział, co ze sobą zrobić. Znowu nie wiedział.

***

Motocyklem przez miasto. Prawie całkiem starty biały napis „South” na drodze. Czerwień, pomarańcz, zieleń, wreszcie zieleń — kolory rozmazujące się przed oczami. Ile na liczniku? Pewnie z osiemdziesiąt, może dziewięćdziesiąt mil, ocenił w myślach, nie patrząc na deskę rozdzielczą. Na pewno sporo. Po zderzeniu ze ścianą byłby mielonką. Po zderzeniu z innym autem najprawdopodobniej też byłby mielonką. Musi zwolnić. „Stay in lane”, ograniczenie do trzydziestu mil, linia ciągła, światła po prawej stronie — Clyde Tunnel. Ciemniej, biało, długa lampa nad nim w półokrągłym sklepieniu podrzecznego tunelu, czerwień samochodowych lamp odbijająca się w płytkach. Tunel i ciąg białych lamp skręcały lekko w lewo. Ciemniej, znów biało… Ledwo widać napis: „Stay in lane” przy wyjeździe z tunelu. Zwolnił na tyle, by móc wykierować… Droga A739 prowadziła na Govan tuż koło Głównego Południowego Szpitala; koło kilku pubów, od których chciał rozpocząć zabawę tego wieczora.
Kiedy parkował, coś ściskało go w dołku — jak ktoś uderzył go tam pięścią i nie cofnął dłoni.
Nieważne.
Zamknięcie oczu.
Zimna, smukła butelka w ręce — krople wody spływały po szkle, zostawiając mokre, okrągłe ślady na kontuarze.
Jedna, druga… czwarta szklanka. Wszystkie z czymś kolorowym na dnie, z cienkimi powłoczkami barwy jak powidokami po światłach z ulicy, z klubu, z ulicy, z pubu, z ulicy…
Kolejne mgnienie oka.
Oddech na policzku, czyjś język w ustach, paznokcie wbite w czyjeś plecy.
— Nie, żadnych numerów. — Głos zgubił się w hałasie, a potem w czyimś gardle. — I nie u mnie.
Zapach papierosów, moczu, potu i lateksu — ten ostatni mdlący i przez chwilę dominujący w zimnej, klubowej toalecie.
Znów zamknięcie oczu — zawieszenie jakby w niewiedzy, kiedy wydarzenia po prostu przepływały mu przez palce. Działy się niezależnie od niego; tak nieistotne były, tak bardzo nie miał na nie wpływu. Wszystko tak czysto biologiczne, tak czysto fizjologiczne, że nawet niekoniecznie sensowne. To mija i przychodzi, mija i przychodzi, mija i…
Świadomość przyszła do niego nagle i stanowiła uczucie, jakby wynurzył się z basenu po długich chwilach spędzonych pod wodą. Wszystkie bodźce, przedtem rozmyte, teraz uderzyły w niego całą mocą — zbyt jasnym światłem, dźwiękiem radia, zapachem piwa i dotykiem weluru pod palcami. Trzeźwiał już w autobusie w Toryglen bardzo wcześnie rano w sobotę. Lampy już zgasły, a jasnoszare niebo pokrywały ciemne wstążki chmur. Później, jak już zaśnie i się obudzi, będzie musiał wrócić po motocykl i zapłacić bajońską sumę za parking.
Niedługo majowe święto bankowe i długi weekend, pomyślał, opierając czoło o zimną szybę. Może odwiedzi matkę. Może tam w końcu się uspokoi.

***

            W kolejny poniedziałek, zupełnie niespodziewanie Kakashi dostał wiadomość elektroniczną na swoją służbową skrzynkę e-mail. Nie znał tego aliasu, a wiadomość miała enigmatyczny temat: „Czego nie zdążyłem”. Kliknął, raczej pewny, że to jakieś zaległe sprawozdanie od jednego z tych leniwych studentów, którym fakt braku odpłatności za studia rzutował bardzo na ilość olewactwa wkładaną w edukację, ale… zaskoczył się.

Sehr Geehrter Herr…

Mail był długi, po niemiecku i do tego rozpoczęty tym wyszukanym hasłem. Dopiero niżej napisano imię i sam tekst wiadomości. I Kakashi już wiedział, że to niekoniecznie taki mail, jaki się spodziewał dostać kiedykolwiek. 

Kakashi,

Przeglądałem ostatnio notatki Sasuke i stwierdziłem, że bardzo fascynują mnie nanorurki i Pana szare oczy. To drugie jednak znacznie bardziej i chętnie wskazałbym to Sasuke jako ciekawszy przedmiot badań, gdyby nie fakt, że wtedy byłbym o Pana chyba zwyczajnie i nieprzytomnie zazdrosny. Najchętniej zgłębiałbym tę kwestię sam. A jeszcze chętniej z Panem.

Sucho w ustach.
Naruto.

Zdaję sobie sprawę z tego, że fakt otrzymania ode mnie maila jest dla Pana dość niespodziewany — sam nie spodziewałem się, że go napiszę, ale jak wydusiłem Pana adres od Sasuke, to dalej już samo poszło. Zresztą po tych trzech miesiącach istnieje pewne prawdopodobieństwo, że mnie Pan nawet nie kojarzy. Nieważne. Piszę, bo czułem, że jak nie napiszę, to coś mi ucieknie. 

Jak zwykle żadnych zobowiązań, tak jakby co — trudno zobowiązywać się przez jednego e-maila. To nie umowa.

Co chciałem napisać, to to że faktycznie się do Ciebie przywiązałem. Trochę przez głupotę, ale przyznaję, że niestety nie należę do geniuszy i na takie braki u mnie powinno się raczej zawsze brać poprawkę. Bardzo więc możliwe, że mocno schrzaniłem całą sprawę i niepotrzebnie zaangażowałem się aż tak w coś, co od samego początku miało dość marne rokowania. Może dla Ciebie jednak właściwszym rodzajem związków są związki chemiczne i nie powinniśmy (albo nie powinienem się pakować) w żadne inne ich rodzaje. 

Ten mail miał być krótki, jakiś link, enigmatyczny podpis i tyle. Ale w miarę patrzenia w okno wpisywania wiadomości, tym mniej mi się to podobało i ostatecznie nic nie wysyłam. Samo słowo pisane, żadnych linków. Ale dziękuję za płytę. Kupiłem sobie identyczną koszulkę i również wyglądam teraz jak uczestnik jakichś rekolekcji. 

Nie wiem…
Raz przeszło mi też przez myśl, że z rana kupuję bilet i lecę do Glasgow Cię szukać. Byłem wtedy wcięty i nie wiem, co by to rozwiązało, bo skończyłbym pewnie gubiąc się w mieście i śpiąc w jakimś zaułku. Raczej bym Cię nie znalazł. To byłoby typowe dla mojego życiowego pecha, więc wolałem po prostu wytrzeźwieć.

I tak — tęsknię. To chciałem w sumie napisać od początku, ale piszę na końcu, bo jakoś tak wyszło. I „do widzenia”, czy może „żegnaj”, którego nie miałem ci tak naprawdę okazji powiedzieć. 

Naruto
PS Naprawdę nie chciałem pisać epopei w mailu, bo tak się maili nie pisze, ale chyba to zrobiłem. Przepraszam. I nie musisz wcale odpowiadać. Chyba lepiej będzie, jeśli tego nie zrobisz.
 
Nie miał pojęcia, co zrobić. Zatrzasnął laptop, wstał od biurka, wykonał te cztery kroki, jakie dzieliły jego biurko od drzwi i okrążył tak pomieszczenie ze trzy razy, gryząc kciuk i podejrzliwie patrząc na grafitową powłokę komputera. W końcu otworzył pokrywę laptopa, wpisał żądane hasło dostępu i przeczytał maila jeszcze dwa razy. Niczego to nie zmieniło. Za trzecim razem, po kolejnej wycieczce od biurka do drzwi i od drzwi do biurka, również nic nie zaskoczyło. Stał zgięty wpół nad biurkiem i marszczył brwi i czoło.
            Był w kropce.
Pisać, nie pisać? Co pisać, co może naprawdę odpisać. Czy można cokolwiek?
Przepraszam, miałem nadzieję, że nie napiszesz.
Przepraszam, miałem nadzieję, że to koniec.
Przepraszam, mogłem ci powiedzieć, że to koniec.
Przepraszam, ale chyba jestem tchórzem i tego nie zrobiłem.
„Der Feigling”, „tchórz”, ależ to śmieszne słowo. Z tym przyrostkiem zdrabniającym sugeruje niewielkość winy tchórzostwa. Jakby to wszystko, wszystkie te akty tchórzostwa zawsze, były tak naprawdę całkiem głupie i nieistotne.
…może były?
Chciałby, żeby były, żeby naprawdę udało mu się to sobie wmówić i nie czuć się tak paskudnie sam ze sobą nad otwartą wiadomością.
Przepraszam, mam nadzieję, że nie stałeś pod drzwiami dwóch godzin i ich w końcu nie wyważyłeś, bojąc się, że coś mi się stało.
Przecież on zupełnie mógłby to zrobić, gdyby nie znalazł mnie nigdzie…
Przepraszam, myślałem, że wiesz, że to się skończy…
Przecież mógł nie wiedzieć.
Kakashi nachylił się jeszcze bardziej nad biurkiem, opierając łokieć o blat i targając włosy roztargnionym ruchem.
Albo mógł wiedzieć, mogłem mu o tym nawet powiedzieć, że to tylko semestr, ale mogło mu wylecieć z głowy. Mógł też nie chcieć wiedzieć.
Proszę, nie dręcz mnie…
Szybki odgłos pukania do drzwi. Trzy stuknięcia zaraz po sobie. Kakashiemu serce stanęło w gardle, nagle podskoczył i się wyprostował.
Naruto…?
— Kakashi?
Drzwi się otworzyły, stał za nimi John MacDougall, asystent w sąsiednim zakładzie. John nie tylko nazwisko miał typowo szkockie, wygląd szedł z nim w parze. Dość krępa sylwetka i kręcone włosy o kolorze jasnego, rudawego brązu, tak jak piegi, którymi usianą miał twarz i kawałek szyi widoczny znad kołnierzyka koszulki polo.
— Tak? — zapytał Kakashi, głosem nadal dziwnie napiętym.
— Będziesz zajęty w następną środę wieczorem? Alistair jest na zwolnieniu, to chyba wiosenna grypa, czy coś równie paskudnego i brakuje nam kogoś do drużyny w pub quizie[2]. Zgodzili się na zastępstwo, jeżeli podamy nazwisko do dzisiaj.
Nie miał przecież nic do roboty, czemu nie?
— Nie, w porządku. O dwudziestej?
— Cudownie. O dwudziestej trzydzieści. To w Solid Rock Cafe, na Hope Street. Kiedyś tam chodziliśmy chyba wszyscy.
— Tak, trafię bez problemu. Dzięki.
— Dzięki, do zobaczenia.
Dziwne uczucie niepokoju towarzyszyło Kakashiemu przez cały dzień. Czuł się, jakby faktycznie czekał aż wpadnie na Naruto; jakby oczekiwał, że ten naprawdę przyleci do Glasgow go szukać. Wieczorem, z ulgą, wślizgnął się przez drzwi mieszkania i oparł o ścianę pod wieszakami.
Przepraszam, że tęsknisz.
Wszystko było takie trudne. Czuł się zmęczony. Naprawdę potrzebuje tego długiego weekendu.
Na maila póki co nie odpisał nic i nie wiedział, czy odpisze.

***

Trzydziestego kwietnia rano Kakashi telefonicznie zamówił najpierw torcik dla swojej matki, którą miał zamiar odwiedzić w sobotę. Lubiła słodycze, więc torcik marcepanowy był koniecznością. Miał małe deja vu, kiedy prosił by nie przesadzali z dekoracjami, bo i tak większość z nich jest niejadalna i potem nie wiadomo, jak taki deser kroić. Chyba za często zamawiał torty w tej cukierni, że już mu się cała ta akcja z ciastem wbiła w pamięć do tego stopnia. Potem poszedł do laboratorium i o trzynastej zjawił się na uczelni odebrać swój przydział papierologii na długi weekend. Liczył, że zdoła się z tym uporać już do piątku i nie będzie musiał ze wszystkim nadganiać w poniedziałek. Nie wyobrażał sobie też targania papierzysk do matki, bo tam i tak nigdy nie mógł się skupić na tyle, żeby zrobić cokolwiek. Tam po prostu nie robił nic poza jedzeniem, rozmowami i spacerami nad brzegiem Morza Północnego.
Część papierów wyjął ze skrzynki, część powinna leżeć na biurku w jego gabinecie — i tam też skierował swoje kroki moment później. Wolną ręką nacisnął na klamkę. Mruknął z zadowoleniem, kiedy drzwi nie opierały się i po prostu otworzyły — ktoś musiał być w środku, więc nie było potrzeby gimnastykować się z kluczami.
— Cześć — rzucił do wnętrza pokoju, a ściślej do pleców Edwarda, jednego z kolegów, z którymi dzielił pomieszczenie. I do jeszcze jednej osoby…
— Cześć, Kakashi. Naruto przyjechał już ładną chwilę temu.
To się nie działo.
— Cześć. — Naruto pomachał Kakashiemu z dodatkowego krzesła przy biurku Edwarda. Siedział tuż pod oknem, pod światło i Kakashi ledwo widział jego twarz, ale nie mógł się pomylić.
— Nie byliście umówieni trochę wcześniej? — zapytał Edward, obracając się na krześle i przewieszając jedno z ramion przez jego oparcie. — Naruto siedzi tutaj już trzecią godzinę; zdążył wypić po kawie ze mną, z Johnem i nawet z kierownikiem.
— Byliśmy umówieni…? — Wbił wzrok w twarz Naruto z żądaniem odpowiedzi, ale ten tylko uniósł palec do ust, jakby nakazując milczenie. I nic, ani słowa wyjaśnienia więcej, tylko ten palec przy ustach, którego Kakashi nawet za dobrze nie widział.
— Nie byliście? — zainteresował się Edward.
— Byliśmy — stwierdził Naruto, ale zaraz dodał: — A może, och, może zapomniałem ci powiedzieć, jak się żegnaliśmy, że to o dziesiątej? Zadzwoniłbym, ale chyba przypadkiem gdzieś zawieruszył mi się twój numer.
— Pewnie tak — Hatake prawie wysyczał to przez zęby. — Co mamy zamiar omawiać na naszym spotkaniu?
— Ten wspólny projekt, Kakashi — odezwał się Edward. — Kierownik wyraził zainteresowanie, więc jeśli to przejdzie wyżej i nawiążemy współpracę z jakąś firmą petrochemiczną, których w pobliżu niemało, to są ogromne szanse na dofinansowanie.
— Możemy również porozmawiać o tym, jak mnie zostawiłeś, ale to tak między wierszami. Chemia przede wszystkim — mruknął Naruto. Kakashi usłyszał jak filiżanka stuka o blat biurka.
— Zaraz, Boże, o czym wy obaj, do diabła, mówicie? Jaki wspólny projekt? — nie wytrzymał już Kakashi. — I Naruto nawet nie jest chemikiem, do jasnej cholery. Jest pieprzonym literaturoznawcą. Nie wmówicie mi, że zdołał się przekwalifikować w trzy miesiące!
— Może jest zdolny — rzucił Edward, a Kakashiemu zrobiło się słabo. Musiał odłożyć papiery na biurko i przycupnąć na jego skrawku. — I nawet chce prowadzić innowacyjne badania nad syntezą dodatków do paliw rakietowych. Może z tym Szkocja będzie mogła zacząć konkurować z NASA.
— Sasuke zgodził się pożyczyć mi swoje notatki — wyjaśnił Naruto, rozpierając się wygodniej w rogu pokoju, między krzesłem i oknem. — A profesor Orochimaru udostępnił laboratorium. Mają tam straszną kawę, wiesz, Kakashi?
— U nas jest podobna. Smakuje bardziej jak drożdże niż jak kawa, okropność — zauważył Edward.
— Ta jest przecież smaczna.
— Tę kupowałem sam. Moje osobiste kawowe zapasy, trzymam ją w biurku pod kluczem, hihi.
— Nie… ja wychodzę. — Kakashi nagle skoczył na równe nogi. Zrobiło mu się biało przed oczami, kiedy szybkim ruchem zbierał papiery z biurka i przyciskał do piersi, modląc się, by nic mu nie wypadło.
— Nie porozmawiamy? — Głos Naruto tak blisko jego ucha, że byłby wypuścił wszystko, co trzymał, gdyby nie zaciskał palców na dokumentach aż tak kurczowo.
Kakashi odwrócił się powoli i napotkał szeroki uśmiech Naruto. Uśmiechał się i uśmiechał ciągle i ciągle, kiedy Kakashi starał się znaleźć słowa, jakich powinien użyć. Znaleźć nie mógł; miał za to wrażenie totalnego paraliżu, chwilowej afazji. Uśmiech Naruto, o ile było to możliwe, poszerzał się, aż wszystko nie zaczęło w tym uśmiechu znikać łącznie z Naruto — jakby był kotem z Cheshire. Od czubków palców, przez łokcie i łydki, po tors — znikał, roztapiał się w sobie, w tym wygięciu warg. Tak jakby ten mężczyzna przed Kakashim nagle przestał istnieć, tak jakby nagle został wymazany ze świata, łącznie z resztą tego świata.
Edwarda też już nie było.
Pokój był pusty.
Kartki wypadły Kakashiemu z rąk i zupełnie bez dźwięku upadły na ziemię. Wszystkie gładkie, białe. Nigdy niezapisane.
Po chwili — kiedy spuścił z nich wzrok — i one, i podłoga zniknęły. Nie było przed nim zupełnie nic.
Tak jakby wszystko się skończyło.

***

Kakashi poderwał się na fotelu, ciężko dysząc. Kartki rozłożone na torsie zsunęły się na drgające w spazmatycznych oddechach podbrzusze, a potem z szelestem spadły na podłogę. Te jednak były zapisane, a okazjonalnie nawet ozdobione jakąś adekwatną ryciną.
— Boże… — wychrypiał sam do siebie, mrużąc oczy w żółtawym świetle lampy. Gardło miał suche jak wiór, a tamto musiało mu się po prostu śnić. Rany, ale jakiż to był durny sen! Co mu siedzi w głowie, do jasnej cholery.
Kakashi nie potrafił jednak wyjaśnić, dlaczego ten durny sen aż tak nim wstrząsnął. Gdyby to były drastyczniejsze rzeczy, jakieś pożary, wypadki, tragedie, to wtedy oczywiście, ale niespodziewana wizyta i zniknięcie? Dlaczego czuł w piersiach jakąś dławiącą pustkę, podchodzącą do gardła i zaciskającą się na nim ciasną obręczą? Przełknięcie śliny teraz prawie bolało.
Prawą ręką otarł spocone czoło i w szarym półmroku poranka zerknął na budzik — po piątej. Był więcej niż pewny, że nawet jeśli się bardzo postara, w końcu zabierze się do spania porządnie, w łóżku, i tak już nie zaśnie. Nie po tym kopniętym śnie, w którym Naruto najpierw został chemikiem, potem przyszedł, gapił się na niego i zauśmiechał aż do, chyba, końca świata. Jedyny plus był taki, że skoro Hatake faktycznie już nie spał i nie zaśnie, to może wziąć się za robotę.
Kakashi zsunął nogi z kwiecistego podnóżka i przeszedł do niewielkiej łazienki na piętrze. Odkręcił kran i ochlapał twarz lodowatą wodą, a potem podsunął pod strumień kubek od mycia zębów i wypił wodę duszkiem. Dużo lepiej, przynajmniej włosy nie lepiły się już do twarzy i to w gard… Ale to coś w gardle nadal go dławiło. Myślał, że wystarczy, że napije się wody i drapanie zniknie — bo powinno — ale to nadal siedziało tam w środku i uciskało jego krtań. A niech to!
Odchrząknął kilka razy, ale to średnio pomogło. W kuchni, na parterze, zerknął przez okno na termometr. O piątej rano w Arbroath wciąż było lodowato, tylko cztery stopnie, ale może krótki bieg trochę go orzeźwi i pozwoli się ogarnąć. Śniadanie zje, jak wróci, a potem dokończy pracę. Może uda mu się wszystko skończyć jeszcze przed obiadem.
Arbroath mieściło się na wybrzeżu Morza Północnego, na północny-wschód od Glasgow, jakieś siedemnaście mil za Dundee, a od samego Glasgow oddalone było o niecałe sto mil. Było tutaj jeszcze chłodniej niż w Glasgow, a pogoda bywała jeszcze bardziej ekstremalnie deszczowa z samego tylko względu na bliskość morza. Z domu matki Kakashi do wybrzeża miał jakieś pięć minut drogi spacerem, wystarczyło przejść ulicą do końca, przez boisko i już prawie był na plaży.
Zakluczył brązowe drzwi frontowe i wsunął klucz do kieszeni w bluzie. Zeskoczył ze schodków i poskakał chwilę w miejscu. Z jego ust unosiła się para, a zimny wiatr kłuł w policzki, przez moment chciał wrócić do domu po czapkę, ale zrezygnował. Przecież to góra godzina, tyle wytrzyma. Mimo to rzucił okiem na wąski, piętrowy dom matki, jakby oceniając, ile czasu zajęłoby mu znalezienie i odzianie się w coś cieplejszego.
Nie. Za dużo.
Chuchnął w urękawiczone dłonie i szybkim marszem podążył do końca ulicy, mijając piętrowe bliźniaki i znacznie częściej występujące w całym mieście nieduże, parterowe domki, imitujące tradycyjną rybacką zabudowę. Na tle tych niewielkich domków, dom matki Kakashiego zdawał się całkiem porządnie odstawać i stylem, i stosunkową nowością. Miał dopiero jakieś piętnaście lat.
Kakashi przecisnął się wąską wyasfaltowaną ścieżką między domami i znalazł się na terenie Victoria Park, a dokładniej na wydeptanych w trawie ścieżkach prowadzących na położone niżej boisko do piłki nożnej. W szarości poranka dwie białe bramki prawie raziły. Musiały zostać niedawno odmalowane. O piątej rano nikt jednak nie grał w piłkę nożną, a mokra trawa praktycznie lepiła się do spodni Kakashiego, kiedy schodził dziką ścieżką na teren boiska. Przez głowę przemknęła mu myśl o nadchodzącym mundialu. Ciekawe, jak bardzo tym razem reprezentacja Anglii spieprzy sprawę.
Przeciął boisko (trawie przydałoby się małe strzyżenie) i wyszedł prosto na King’s Road. Zamierzał przebiec stąd chodnikiem aż na drugi koniec miasta, omijając jednak doki, bo nie miał pewności, czy będą tak łaskawi, żeby przymknąć oko na jego bieganie również tam.
Powoli ruszył; wiatr świszczał mu w uszach i Kakashi żałował, że jednak nie zdecydował się wrócić po czapkę. Zaczynało się przejaśniać, choć niebo nadal było całkiem szare, tak samo jak morze — trudno było stwierdzić, gdzie jest horyzont, a gdzie znajduje się granica między niebem i wodą. Wybrzeże za betonowo-drewnianą barierą wyglądało jak mokry i rozkruszony bazalt.
Albo jak błoto, pomyślał. Paskudne, lepkie błoto.
Zmęczył się w połowie drogi powrotnej i musiał zrezygnować z truchtu na rzecz szybszego marszu. Trochę się zgrzał i czuł, że policzki ma pewnie całkiem czerwone i przemarznięte. Nic, czemu nie zaradzi ciepły prysznic. Miał nadzieję.
Do domu wrócił chwilę przed siódmą. Na zewnątrz było już prawie całkiem jasno i temperatura podniosła się do sześciu stopni. Po południu może będzie nawet z czternaście, jeśli nie zacznie padać. Zresztą, nieważne, i tak miał zamiar siedzieć w domu i skończyć poprawiać te wszystkie prace, które zostały mu jeszcze do sprawdzenia przez weekend. Miał co prawda skończyć z nimi wcześniej, żeby weekend mieć całkiem wolny i spędzić go tylko z matką na jakichś bzdurnych rozmowach, ale nie do końca zdążył. Wciąż zostało mu jeszcze jakichś trzydzieści sztuk, co stanowiło jednocześnie dobrą wymówkę, żeby jednak nie spędzać z rodzicielką całego dnia. Spędzenie całego dnia mogłoby okazać się traumatyczne w skutkach.
Kiedy dopijał kawę, schody na piętro zaskrzypiały.
— Kakashi? — usłyszał głos swojej matki, a potem zobaczył ją w drzwiach kuchni w landrynkowej koszuli nocnej z kwiatowym printem. — Nie śpisz już? — Nie było chyba na świecie bardziej niepotrzebnego pytania. — To ja może zrobię śniadanie.
Odrobinę skrzywił się, zakrywając grymas ogromnym emaliowanym kubkiem. Wiedział, że po dwóch dniach u matki, już przytył ze cztery kilo i tak naprawdę nie może nic z tym zrobić, bo nie sposób odmówić ogromnego śniadania i takiegoż obiadu z deserem. A że przyjeżdżał do matki stosunkowo rzadko, ta chyba czuła obowiązek dokarmienia swojego jedynego syna, który mimo prawie czterdziestki na karku nadal się nie ustatkował i do tego nie potrafił gotować.
Stukał paznokciami o kuchenny blat, kiedy na patelni smażyły się kiełbaski. Cała tona kiełbasek. A potem pojawił się na niej bekon.
— Pójdę wziąć prysznic — mruknął.
Na górze szybko włączył komputer i sprawdził pocztę.
Żadnego nowego maila od Naruto.
Sam też nadal nie napisał odpowiedzi na poprzedniego, mimo że minęło już pół tygodnia. I nadal nie wiedział, co z tym zrobić.

***

Jednak „coś z tym zrobić” musiał już w kolejny wtorek. W kolejny wtorek Naruto naprawdę siedział na krześle w korytarzu, gdzie znajdowało się biuro Kakashiego. Kakashi szybko wrócił za załom korytarza i aż uszczypnął się z wrażenia — kolejny koszmar?
Ale to nie był sen, skóra na dłoni była już czerwona i bolesna od podszczypywania, a Naruto jak siedział na krześle, tak siedział i chyba coś czytał dla zabicia czasu.
Krew huczała Kakashiemu w uszach, kiedy stał przytulony do ściany w korytarzu.
I co teraz?

***
[1] Chodzi mi o specyficznie szkocką, głównie glaswegiańską, kulturę takich młodzieżowych gangów, zwaną „ned culture”. „Ned” nie ma dobrego polskiego odpowiednika, zresztą nawet potem do tego dorobiono backronim "Non-Educated Delinquent”, co oznacza, że generalnie to nie ma też specjalnie dobrego angielskiego określenia. W całym UK zresztą kultura (lub „kultura”) chuligaństwa jest dość szeroko obecna, a „ned” jest tylko jedną z jej odmian. W Glasgow psychologowie widzą też korelację między „ned culture” a liczbą psychopatów i tutaj też między tym a „Glasgow effect”. Polecam artykuł na Wiki, opisujący pokrótce to zjawisko, jeśli kogoś interesuje. http://en.wikipedia.org/wiki/Glasgow_effect
 
 [2] Pub quiz to generalnie jest konkurs zagadek drużynowych odbywający się regularnie w praktycznie każdym brytyjskim pubie. Zagadki to najczęściej pytania dotyczące wiedzy ogólnej (ale mogą to też w formie krzyżówki, fotografii, klipu, etc.) i każda drużyna za odgadniętą zagadkę zdobywa punkty. Nagrody są składkowe, z reguły jest to po prostu piwo, czasem jakieś gadżety, drobne kwoty pieniężne, choć czasami te sięgają nawet 100 funtów. Jest więc o co rywalizować. ;> W UK w niektórych pubach prowadzi się nawet ligę pubową, gdzie drużyny rywalizują ze sobą dłużej i o znacznie większe nagrody. W Polsce również pub quizy się odbywają, ale nie w każdym pubie i nie na taką skalę — jest to raczej ciekawostka niż częsta praktyka.

poniedziałek, 2 czerwca 2014

"Los primeros siete minutos después de..." / "Te pierwsze siedem minut po..."

Fik napisany na pojedynek na horrory na forum SasuNaru - rezultat w przypadku mojego tekstu jest taki, że jest to bardziej dramat/thriller psychologiczny z postacią, która jest raczej OOC. Ze względu na sceny przemocy i znęcania się, krew i podobne sprawy, jest to raczej tekst +18.
KN, mam nadzieję, po tym jak skończę z tegorocznymi egzaminami. :)
Do napisania!
mecha



Los primeros siete minutos después de...

Blada cera, trochę za długie włosy ciągle wypadające zza ucha. Poprawiał je co chwilę, bo spadały mu na ciemne oczy, wpatrzone w jakiś arkusz. Jego dłonie co moment coś skreślały.
            Znowu ten chłopak. Po raz który już go tutaj widzi, w tym samym autobusie — pięćdziesiąty? setny? tysiączny? Wciąż na tym samym siedzeniu, jakby należało do niego od zawsze i na zawsze; wciąż tak samo pochłonięty tymi kartkami rozłożonymi na kolanach. Czy była jesień, zima, czy, tak jak teraz, wiosna — to samo siedzenie zajęte było przez tego zajętego chłopaka.
            Czemu tak robił — Naruto mocniej zacisnął dłoń na barierce, bo autobus trochę gwałtowniej zahamował — co jest tak ciekawego w tych cholernych kartkach, że nie może oderwać od nich wzroku? Kim on, u licha jest, żeby tak siedzieć w autobusie i wlepiać oczy w te kartki, i tak wściekle coś w nich skreślać i poprawiać. Nawet to gwałtowne przystanięcie pojazdu nie było w stanie go od tego oderwać. Czemu tak, jak można w ogóle tak robić. Jak można się skupić w takich warunkach, z jakąś trzydziestką ludzi zaglądających przez ramię i dyszących na kark? Ten fakt bardzo frustrował Naruto — nie był w stanie tego zrozumieć i z tego względu zachowanie chłopaka denerwowało go. Bardziej nawet niż zachowanie innych ludzi.
            Tak po prawdzie, chyba nawet byłby w stanie stwierdzić, że jest w stanie go nienawidzić za samo tylko to pochłonięcie przez cokolwiek tam trzymał na kolanach.
            Dzyń-dzyń!
Fala ludzi wylała się z autobusu na kolejnym przystanku — na tym, na którym zwykle wysiadał również Naruto — mógł więc w końcu, tym razem, przesunąć się bliżej do tego, kto zawsze denerwował go tym faktem całkowitego zaczytania. Jeden, dwa kroki, jeszcze jeden rząd siedzeń, tutaj złapie się za uchwyt i teraz, tak tylko trochę pochyli głowę…
Ach…
Nuty.
Nuty, nuty, cholerne nuty.
Chłopak był więc pierdolonym muzykiem.

***

Było ciemno i duszno. Pachniało liliami i chryzantemami — bukietem leżącym na tylnej kanapie samochodu. Dookoła chyba nikogo, tylko to auto stojące pośrodku jakiegoś nieużytku — wrzosowiska, torfowiska czy łąki. Naruto nie wiedział, czym było bardziej.
Szyby w samochodzie były całkiem zaparowane — już w dzień trudno byłoby cokolwiek przez nie ujrzeć, a co dopiero w szarówce wczesnego poranka. Auto drżało lekko, a włączony silnik warczał już od dłuższej chwili. Naruto zacisnął dłonie na zimnej kierownicy, mocno, aż pobielały mu knykcie i poczuł paznokcie wbijające się w wewnętrzną stronę dłoni.
Nie — szybko rozluźnił dłoń — nie, nie rób tak. Spokojnie, już niedługo wyjdziesz stąd i to załatwisz. Niech tylko zrobi się jasno.
            Przekręcił kluczyk w stacyjce, wyłączając silnik i tym samym ogrzewanie. Za pięć minut zrobi się zimno i będzie musiał znowu je włączyć. Ale to za pięć minut, to za chwilę…
            Musi być jasno. To przede wszystkim. Światło, bo latarki i reflektory samochodu — który nawet nie należał do Naruto, tylko do ślusarza u którego pracował — mogą przyciągnąć niechcianą uwagę. Ze zmarzniętą ziemią jakoś sobie poradzi. Może zajmie mu to chwilę, ale na pewno da sobie radę. Tylko to światło…
            Musi być doskonałe — usłyszał szept w głowie. Ta jedna jedyna rzecz na świecie, ta jedna jedyna rzecz w twoim życiu… musi być perfekcyjna.
            — Musi być — Naruto prawie bezgłośnie poruszył ustami, dopiero potem chrząknął i powiedział na głos: — Będzie perfekcyjnie.
— Będzie, będzie, będzie… — mówił wolno, automatycznie, a im dłużej to powtarzał (a powtarzał to przez kilka dobrych minut), tym zimniej robiło się w aucie i późniejsze słowa akcentowane były obłokami pary z ust.
            Ale jeszcze nie, może za kolejne pięć minut. Za zaparowaną szybą nadal było ciemno. Zaraz znowu przekręci kluczyk w stacyjce i włączy ogrzewanie…

            ***

            W życiu Naruto tak naprawdę nic nigdy nie było idealne. Nic nigdy nie było chociażby dobre. Od samego początku nie było.
Matki chyba nawet nie pamiętał… nie. Nie do końca. Jak był mały, to zostawiła go u wujka, powiedziała, że wróci po niego najpóźniej kolejnego ranka i już się nie pojawiła. Tak przynajmniej usłyszał, że było; sam pamiętał ten kolejny poranek w kilku migawkach. Siedzenie przy stole, na bardzo wysokim krześle. Owsiankę na śniadanie i walizkę, na której przesiedział chyba kilka godzin, czekając na matkę pod drzwiami. Potem nic, długo nic.
Matka go więc najwyraźniej nie chciała i rozpłynęła się w powietrzu, zostawiając go na karku wujka, który zupełnie nie miał ochoty się nim zajmować. Swojego ojca Naruto nawet nie znał — musiał jakiegoś mieć, to oczywiste, ale ten zostawił go pewnie nawet wcześniej. Aż dziwne, że matka jednak męczyła się z nim przez całe cztery lata.
            W szkole Naruto zupełnie sobie nie radził — miał problemy ze skupieniem uwagi i odrabianiem lekcji. Prawie do dziesiątego roku życia nie był w stanie płynnie przeczytać tekstu, tylko dukał i wodził palcem literka po literce, linijka po linijce aż do końca strony. Przejął się takimi brakami w edukacji dopiero później, kiedy nie był w stanie zdać egzaminów i dostać się do dobrej szkoły średniej.
Do jakiejkolwiek szkoły średniej, żeby uściślić.
            Edukację więc skończył dość szybko, w wieku lat szesnastu i zajął się rzeczami bardziej praktycznymi niż twierdzenie Pitagorasa i wojny punickie. Oczywiście nie był z tego dumny. Nikt nie byłby dumny z tego, że jakkolwiek ciężko by się nie uczył, nie potrafił zdać egzaminów na tyle dobrze, żeby przyjęli go do najpodlejszej szkoły średniej w okolicy.
Przy końcu szkoły z czytaniem już nie miał większych problemów, chociaż nadal pisał dość niewyraźnie i zdarzało mu się mylić litery o podobnych kształtach. Cudem zdał kurs prawa jazdy zafundowany mu przez wujka Jiraiyę i trochę po znajomości został pomocnikiem ślusarza. Głównie targał różne rzeczy z magazynu do ślusarni lub, co akurat opanował w miarę dobrze, jeździł do domów ludzi w nagłej potrzebie otwarcia drzwi z kluczami zatrzaśniętymi albo we wnętrzu mieszkania, albo samochodu. Ludzie mieli zdumiewająco dużo problemów z zatrzaskiwaniem różnych rzeczy za drzwiami, których nagle nie można otworzyć.
            I kiedy już było mu w życiu względnie stabilnie — mógł wynająć pokój w trzydziestojednopiętrowym mieszkaniowym molochu prawie na obrzeżach miasta i jakoś sobie powoli żyć z tym swoim byciem całkowitym zerem z prawem jazdy — okazało się, że nie umiał.
Nie myślał, że kiedykolwiek będzie w stanie zazdrościć, że będzie w stanie nienawidzić wszystkich innych tylko dlatego, że on sam nie był w stanie dojść do tego co oni. Że nocami będzie wpychał sobie róg prześcieradła do ust, żeby stłumić wściekłe krzyki bezsilności. Że jadąc autobusem do pracy, będzie patrzył na tych wszystkich ludzi przyczepionych do metalowych barierek i skulonych w siedzeniach z taką zawiścią. Na wszystkich uczniów z plecakami, studentów z torbami wypchanymi książkami, mężczyznami w garniturach z telefonami przyklejonymi do uszu… Ale czy coś takiego można naprawdę przewidzieć? Emocje… cóż, po prostu są i po prostu przychodzą; czasem nie do opanowania.
            Wsiadał potem do furgonetki ślusarza, rzucał swoją torbę na siedzenie i naciskał gaz do dechy, aż hamulce piszczały. I kiedy tak siedział za kółkiem furgonetki czuł się nawet jeszcze gorzej — stojąc na światłach w zardzewiałym, niebieskim gracie wśród błyszczących mercedesów. Oczywiście — był beznadziejny, sam nigdy nie będzie miał takiego cacka w swoim garażu. Nie miał przecież nawet garażu. Nie wspominając, że ten grat z napisem: „usługi ślusarskie” i numerem telefonu także nie należał do niego.
            Nie sądził, że kiedykolwiek ta sytuacja beznadziejności się zmieni. Myślał, że po prostu będzie jeździł tą furgonetką dopóki go nie zwolnią albo po prostu do samej cholernej śmierci i… generalnie tutaj niewiele się zmieniło. Poza tym, że po jednym wieczorze późnego listopada, zaczął coś słyszeć… Ale może po prostu to był tylko kolejny krok na drodze jego beznadziejnego życia — Naruto naprawdę trudno było to ocenić. Może jakaś schizofrenia albo coś podobnego; nawet by się nie zdziwił, gdyby tak było.
            Wtedy wracał ze stertą metalowych blaszek z magazynu do ślusarni. Było po ósmej wieczorem, już ciemno i zimno. Droga była całkiem pusta i wiodła przez pola pełne zeschłej, wysokiej, brązowej trawy. Naruto więc nieszczególnie uważał, po prostu dość mechanicznie jechał przed siebie. Nawet nie to, że o czymś myślał — po prostu tam siedział. Często tak miał, że robił rzeczy bezrefleksyjnie i mechanicznie.
            Nie zauważył więc, kiedy nagle pod koła wbiegł mu lis. Nagły huk i rude futro odbijające się od przerdzewiałej maski samochodu. Szarpnięcie kierownicą i pisk hamulców. Naruto zatrzymał się kilka metrów dalej i wysiadł z samochodu.
            Zwierzę jeszcze żyło — prychało na widok Naruto i szczekało żałośnie, przebierając połamanymi kończynami. Starało się uciec jak najdalej stąd, ale nie było w stanie. Szorowało zakrwawionym brzuchem po asfalcie, przesuwając się tylko o centymetry. Normalnie powinien chyba pojechać z lisem do weterynarza. Albo, jak każdy inny idiota, wsiąść do auta i uciec jak najdalej. Mógłby to zrobić — po co miałby się przejmować tym zakrwawionym, ledwo żywym ochłapem rudego futra.
            Naruto jednak poczuł dziwną ciekawość i swojego rodzaju podniecenie. Aż oblizał nagle suche usta. Prawie zabił lisa. Ten lis jest prawie martwy. A na pewno jest na śmierć przerażony. Na pewno chce stąd uciec, chociaż wszystkie członki palą go żywym ogniem. Na pewno i tak zaraz umrze… Chyba nigdy dotąd nie widział konającego zwierzęcia z takiej odległości. Ta bliskość śmierci była fascynująca — prawie można było poczuć jej obecność, jakby powietrze na tej drodze wiodącej przez pustostany nagle zwiększyło swoją gęstość. To coś innego, coś niesamowitego — nareszcie na jego oczach dzieje się coś niezwykłego.
            Nie mógł tylko stać i patrzeć, jak lis umiera. Chciał poznać cały mechanizm funkcjonowania lisa i jak ten cały mechanizm zachowuje się w momencie agonii. Czy ciało po śmierci sztywnieje od razu? Czy od razu robi się zimne?
W torbie, w samochodzie, zawsze miał ze sobą scyzoryk, wyjął go więc i ponownie podszedł do wijącego się na asfalcie zwierzęcia. Złapał lisa mocno za szyję, podduszając tak, żeby nie mógł go ugryźć, a potem przymierzył nożem i nacisnął w miejsce grdyki. Scyzoryk był tępawy, nie chciał wejść w ciało lisa i zanim w ogóle pojawiło się nacięcie, Naruto męczył się dłuższą chwilę. Lis pisnął przeciągle i rzucił nagle, kiedy pierwsze krople z krwi trysnęły na dłonie Naruto, plamiąc też jeszcze bardziej jasny brzuch zwierzęcia. Zagłębił ostrze po rękojeść i pociągnął niżej. Praktycznie od razu natrafił na kolejną przeszkodę — żebra. Musiał chyba je połamać, żeby móc zerknąć do środka. Albo mógłby naciąć brzuch lisa, pod żebrami. Wtedy mógłby wyjąć jelita i dostać się do żołądka i wątroby dołem.
            Ubabrane krwią ostrze więc wyjął z szyi konwulsyjnie drgającego zwierzęcia i wbił w miękką część brzucha zwierzęcia. Lis parsknął i krwawa piana potoczyła mu się z pyska. Naruto mocnym ruchem tępego scyzoryka pociągnął przez grube futro zwierzęcia, od końca żeber aż do jąder i nagle po prostu rzucił nóż na asfalt.
            Z patologiczną fascynacją odsunął naciętą lisią skórę i włożył do środka dłoń. Lepko, gorąco. Czuł pulsowanie lisiego serca tam wyżej, pod klatką żeber. Przedarł się dłonią przez śliskie, miękkie rurki jelit, smyrnął żebra od wewnętrznej strony i dostał się tam — serce naprawdę jeszcze biło. Żywe przez ostatnich kilka chwil — ścisnął organ w dłoniach na krótką chwilę, czując jak ten wyślizguje mu się z palców. Żywy, żywy, cudownie jeszcze żywy — Naruto czuł się jak pan życia i śmierci, kiedy trzymał serce lisa w garści. Nareszcie coś od niego zależy, nareszcie ma naprawdę jakąś władzę.
            Zabić teraz, czy za chwilę. Teraz, czy za moment — zastanawiał się, patrząc w już bardzo mętne oczy lisa. Serce w jego dłoni było coraz mniej ruchliwe…
            Teraz.
            teraz, proszę.
            Naruto więc ścisnął serce lisa tak mocno jak był w stanie — aż pękło pod naciskiem palców i paznokci, a dolnym nacięciem w brzuchu wylało się jeszcze więcej krwi.
            Naruto wyjął dłoń z truchła lisa — była cała czerwonawa aż do łokcia, pod paznokciami miał kawałki jakiejś tkanki. Zastanawiał się, co to — czy kawałki mięśnia sercowego mogą wejść ludziom pod paznokcie? Czy to serce tego lisa?
            Patrzył na swoją czerwoną dłoń, a krew powoli na niej zasychała, tworząc ciemno bordową, łatwo kruszącą się na drobny proszek pokrywę. Ciężko było mu zgiąć palce — zakrwawiona ręka była jakby nie jego. I na pewno nie była jego. Nie tego beznadziejnego Naruto, tylko Naruto pana życia i śmierci.
To było coś nowego.
            Nagle zerwał się z klęczek, jakby go coś poraziło. Coś zadzwoniło mu w uszach i przeciągało się przez dobrą chwilę; Naruto stał wyprostowany jak struna i tylko patrzył na ciało już całkiem martwego lisa.
            Chciałbym go wziąć ze sobą, myśl błysnęła w jego głowie wśród nagłego hałasu. Ale co bym z nim zrobił — przecież jeden, może dwa dni i zacznie się rozkładać. Może powinienem go oskórować. Chyba tak, oskórowałbym, gdybym umiał i zostawił sobie po nim futro. Ciekawe, jak się skóruje; czy skóra łatwo odchodzi od mięśni, czy potem jakoś się ją czyści?
            Naruto nie wiedział i nie był w stanie wymyślić żadnej odpowiedzi na swoje wątpliwości. W uszach dzwoniło mu coraz bardziej i chyba zaczynała go boleć głowa.
            Lepiej go tutaj zostawię.
            I zostawił. Splunął na rękę brudną od zaschniętej posoki, żeby chociaż trochę ją oczyścić i móc swobodniej zginać palce. Złapał lisa za połamane łapy i rzucił w trawę, tylko kilka metrów od drogi.
Wieczorem tego dnia Naruto najpierw długo mył zakrwawione ręce — krew nie chciała tak łatwo zejść, a kawałki tkanek utknięte za paznokciami sprawiały wrażenie, że chcą zostać tam już na zawsze. Dzwonienie w uszach też jakby zwiększyło swoją częstotliwość — było regularnym, choć dość cichym piskiem. Wziął na to dwie tabletki przeciwbólowe. Potem w Internecie obejrzał filmiki instruktażowe o skórowaniu zwierząt. Ale kiedy wrócił na to samo miejsce kolejnego dnia, ciała lisa już nie było. Nie było też żadnego śladu ani po nim, ani po wypadku.
Tak jakby nigdy się to nie zdarzyło.
Tylko ten pisk w uszach momentami narastał tak bardzo, że prawie bolało go to wszystko fizycznie i nawet chciało mu się płakać. I nic nie mógł z tym zrobić, laryngolog też nie mógł — Naruto nie był pewny, czy lekarz wiedział, o co mu chodzi, bo wydawał się tym wszystkim w ogóle nie przejmować. Przepisał mu tylko jakiś płyn, którym miał sobie te uszy przeczyścić. Oczywiście nie zadziałało. Nic na to nie działało i Naruto nie miał pojęcia, czy może coś z tym zrobić poza łykaniem kolejnych tabletek od bólu głowy.
A potem… nie musiał.
Pisk po jakimś dłuższym czasie się… zwerbalizował.
Z pisku o wysokiej częstotliwości zaczęły wyłaniać się widma słów, jakby jakieś cienie przemykające na krawędzi percepcji, na krawędzi przesłyszenia. Pisk zdawał się uczyć języka ludzkiego, a Naruto wydawało się, że wariuje, gdy słyszał powtarzane w nieskończoność echa, jakby wprawki w wyrażaniu różnych koncepcji słowami:

ja, ja, ja,
ty, ty, ty,
 on, on, on,
ona, ona, ona…

Przewracał się z boku na bok, na wąskim łóżku w swoim pokoju na dwudziestym ósmym piętrze bloku, a słowa ciurkiem przelewały się przez jego umysł, wsączane wcale nie od zewnątrz, ale od wewnątrz.

okno, okno, okno,
sufit, sufit, sufit,
Kyuubi, Kyuubi, Kyuubi…

***

O! Trochę jaśniej — jaśniejsza szarość niż przedtem. Naruto omalże przykleił nos do mokrej od pary szyby. Zaraz zobaczy pomarańczowe przebłyski na horyzoncie. Zaraz, już zaraz, będzie mógł wyjść z auta i wziąć się do roboty. Będzie miał jakieś pół godziny, może godzinę, zanim będzie musiał jechać do pracy. Ale godzina to dużo czasu. Przez godzinę można zrobić bardzo dużo.
Zastygł w tym oczekiwaniu i nieruchomym wzrokiem, prawie nie mrugając, wpatrywał się w daleki horyzont obramowany wieżowcami miasta. Już za moment, już za moment, jużzamoment, jużzamoment…

***

Po miesiącu głos w głowie Naruto umiał już formułować proste zdania. Jakby był w stanie się tego nauczyć — metodą prób i błędów dopasowując dźwięki do siebie jak puzzle, by w końcu wykrzesać z siebie jakiś informatywny ciąg słów. Jak komputer… albo jak dziecko, jak coś żywego, co wykarwowało sobie niszę między zwojami mózgowymi i zakleszczywszy się, zapragnęło zostać tam już na zawsze.

Kup mi jogurt.
Chyba lubię jogurty.
I otwórz okno. Tak… duszno.

Wtedy wystarczyło klęknąć na łóżku, przekręcić klamkę w oknie i je pchnąć. Na dwudziestym ósmym piętrze po otwarciu okna strasznie wiało. Poszarzała firanka zadzierała się do sufitu, a wszystkie luźne kartki zaczynały latać po pokoju. Niebo za oknem było tylko odrobinę mniej szare niż firana i niemyta od lat szyba.
Ale przynajmniej nie było duszno, ani Naruto, ani… komukolwiek kto wypowiadał się tam w jego głowie.

Kyuubi.

Ach, tak — Kyuubiemu. Kimkolwiek on był.
Naruto musiał kupić jeszcze jogurt — sam chyba też lubił jogurty. Bardzo lubił.

            ***

Chłopak, który zawsze czytał nuty, wyszedł z autobusu cztery przystanki dalej niż zwykle wysiadał Naruto. Niedaleko hipermarketu i niewielkiego, wrzuconego w te okolice bez żadnego większego pomyślunku, osiedla wolnostojących domków. Kilka z nich wyglądało jednak raczej na wolnostojące wille niż tylko „domki”. I w stronę tego właśnie osiedla skierował się chłopak z autobusu.
Był wysoki i szczupły, w markowych adidasach i ze skórzaną torbą, gdzie od razu wepchnął kartki z nutami, jak tylko wysiadł z autobusu. Naruto trzymał się kilkanaście kroków za nim. Ciekawe gdzie mieszka. Gdzie może mieszkać taki ktoś, jak nie w willi z prawdziwego zdarzenia. Z marmurami, fontannami, fortepianami poustawianymi w każdym rogu salonu tuż obok wielkich telewizorów plazmowych.
I nawet się nie pomylił zbyt wiele — co prawda fortepianów i telewizorów plazmowych nie sposób było zobaczyć sprzed bramy do posiadłości, ale marmury i majestatyczna wielkość budynku mogły poświadczyć, że miano willi z prawdziwego zdarzenia zdecydowanie jej się należy. A więc tutaj mieszka… Uchiha. Tak napisano na domofonie — karteczka z nazwiskiem „Uchiha” i jeden przycisk, a ponad tym oko kamery i głośnik.
Naruto bardzo mało się zastanawiając, kierowany jakimiś niewytłumaczalnymi instynktami i nie do końca skrystalizowanymi planami, wetknął do skrzynki na listy wizytówkę ślusarza. Zamek w furtce wyglądał na drogi, ale nie był to pierwszy taki model z jakim Naruto by się zetknął.
Za kilka dni przyjdzie tutaj, zablokuje go, a potem wystarczy tylko poczekać na telefon. Może przy okazji mają w domu też inne blokujące się zamki.
Co prawda cel, w jakim chciał tak zrobić, był nie do końca jasny i nie do końca pewny — kto mógł mu zagwarantować, że na pewno zadzwonią do jego firmy, i że wpuszczą go potem do domu? — ale dla Naruto był to w tym momencie jakiś plan.
Idiotyczny — odezwał się głos w jego głowie. — A nawet jak zadzwonią, to co ci to da? Że wejdziesz do środka i zobaczysz te fortepiany i plazmy, i marmury z bliska? Och… będzie warto.
— Coś może dać — mruknął Naruto do siebie, wyszarpując wizytówkę z portfela. — I zobaczysz, że da.
I dało.
Jakieś dwa tygodnie później Naruto już siedział na widowni podczas semestralnego przeglądu dokonań studentów akademii muzycznej. Nazwisko „S. Uchiha” na plakacie było wytłuszczone, a po myślniku dopisano tylko: „solo”. Grali trzeci koncert fortepianowy Rachmaninowa. Przed wejściem na salę słyszał, że to trudny koncert, ale Sasuke — bo „S” przed nazwiskiem najwyraźniej oznaczało „Sasuke” — jest bardzo utalentowany i jak weźmie się pod uwagę, że długo się do tego przygotowywał, raczej da radę. Naruto oczywiście nie miał o trudności pojęcia, za chwilę miał być dopiero pierwszy raz w jego życiu, kiedy w ogóle znajdzie się na koncercie muzyki klasycznej. Wszedł na salę, znalazł wolny fotel, wcisnął się w niego, a chwilę potem… przepadł. Całkowicie.
Pół godziny spędził jakby w zawieszeniu — między mrugnięciem powiek, a bezczasem, kiedy każdy ruch dłoni po czarno-białej klawiaturze ciągnął się w nieskończoność, a akord wybrzmiewał wieczność. I Sasuke, szczupły i blady w tym chyba trochę zbyt jasnym świetle, bez żadnej ekspresji na twarzy, i tylko dłonie przyklejone do klawiatury i przesuwające się po niej, wydobywając bez najmniejszego zawahania kolejne dźwięki z fortepianu. Zgarbiony i uważny. I tylko dalej, kolejne nuty, w harmonii ze wszystkim, o czasie, bez najmniejszego fałszu — kolejne dźwięki wybijane na klawiaturze wbijały się Naruto w uszy, a jego samego wciskały tylko coraz bardziej w fotel.
Boże, więc to tak, pomyślał, kiedy finał już wybrzmiewał w całej okazałości, a Sasuke walczył z ostatnimi dźwiękami z mocno zaciśniętymi ustami. Tutaj niemalże całkiem emocjonalnie, żywo, jakby od tego tylko zależało jego życie, żeby zagrać to wszystko do końca, idealnie, perfekcyjnie.
Boże, więc to coś takiego, pomyślał, kiedy trwające i wieczność, i tylko mgnienie oka przedstawienie się skończyło. Wstał i dołączył do hucznych braw na koniec.
Tak bardzo chcę go poznać. Zobaczyć bliżej, niech mi pokaże jak gra na fortepianie. Niech coś dla mnie zagra. Niech gra, o Boże, niech gra!
Czuł się jakby pijany — od tego wszystkiego, od muzyki, od nagłego silnego pragnienia poznania Sasuke, od jeszcze silniejszego pragnienia, by zobaczyć z bliska jak gra, jak jego ręce przesuwają się po klawiaturze. Tylko dla niego, tylko przed nim, bez żadnej publiczności, bez żadnej orkiestry — sam na sam. Oni i muzyka… oni w muzyce. Zobaczyć, jak to wygląda dokładnie, krok po kroku, ruch po ruchu — jak dźwięk wydobywa się po naciśnięciu jednego klawisza i jak potem łączy się z resztą dźwięków w akordzie.
Pianiści znani są z pięknych dłoni. Dłonie więc musiały być kluczowe i u Sasuke. Musi je zobaczyć, dotknąć — czy mogą być naprawdę inne od tych, które on sam ma? Czy z powodu przystosowania do materii dźwięków, jego dłonie są całkiem inne od dłoni ślusarza?
Dłonie, dłonie, dłonie, myślał, przeciskając się przez publiczność. Musiał się dostać gdzieś tam, za kulisy, czy do garderoby. Musiał go poznać. Musiał.
            A jak ci odmówi?
            — Nie odmówi — odpowiedział Naruto zdecydowanie i na głos, wbijając łokieć w żebra jakiegoś szpakowatego mężczyzny, który stał przy przejściu między fotelami.
            A jeśli?
            — To go zmuszę.

***

Ten, ten, ten…

Jest tak późno, autobus podjedzie pewnie za godzinę, a ja jadę w stronę centrum. Może cię podwieźć?
To albo coś podobnego mówił zawsze, gdy tylko jadąc samochodem jego wzrok zahaczył o osobę, która wywołała w nim jakieś… nagłe emocje. Z reguły te same, które budziły się w nim późnymi nocami i z którymi wtedy nie potrafił sobie poradzić — tylko gryzł pościel i rzucał się na łóżku, prawie bezgłośnie wyjąc. Wtedy po prostu musiał — musiał — coś zrobić. Jak klapki na oczach, jak klapki na umyśle i tylko jedna myśl tak głośna i wyraźna jak nic innego.

Ten, ten, ten.

Nic innego się nie liczyło, tylko to, że to ten, że to właśnie ten i że musi coś z nim z nim zrobić. „Coś” zresztą też było oczywiste. Zawrócić i wziąć sprawy w swoje ręce. Na kolejnym zakręcie zawracał więc, czasem ledwo wykierowując i o mało nie obcierając furgonetką o czyjś płot, i hamował tuż obok, otwierał okno i proponował podwiezienie.
Te słowa nie były szczytem wyobraźni, czy kurtuazji. Nawet nie trzeba stwierdzać, że nie były, bo wiedział o tym i Naruto, i zapewne wszyscy ci, którym proponował podwiezienie. I nie zawsze się udawało — częściej nie niż tak. Wtedy strasznie się denerwował i raz nawet krzyknął na biednego chłopaka, miętolącego w dłoniach pasek od wypchanego książkami plecaka, że co, że on z dobrego serca się zatrzymuje i proponuje podwiezienie, a ten mówi, że nie, jakby Naruto planował nie wiadomo co mu zrobić. Idiota! Odjechał z piskiem opon. Stojąc potem na światłach, odkrył, że w nerwach przegryzł sobie wargę i krew ciekła mu po brodzie aż na szyję. Potem w nocy z nerwów aż nie mógł zasnąć — ten, ten, ten i jakieś echo powtarzające, że zmarnował szansę skutecznie pozbawiały go choćby odrobiny odpoczynku.
Ale niektórzy godzili się. Bo co może zrobić im taki blondyn, młody i szczupły. Uśmiechnięty. W firmowej furgonetce. Jak im coś zrobi, zawsze będą mogli zgłosić się na policję i podać charakterystyczny kolor, czy nawet nazwisko właściciela firmy.
I Naruto pamiętał, jak wchodzili do samochodu, powoli i ostrożnie siadając na tylnym fotelu — obok papierków i blaszek.
— Muszę tylko jeszcze zajechać do magazynu. To przy centrum w takiej bocznej uliczce. Wysadzę cię tam, dobrze? Stamtąd już odjeżdża więcej autobusów i mają normalniejszy rozkład.
Kiwali głową, że dobrze, że nie ma sprawy, że dzięki. Ale mózg Naruto wtedy działał już w innym trybie. Nawet jeśli mu się przedstawiali, nie pamiętał, jak mieli na imię. Nie o imię przecież chodziło, nigdy nie o to. To tylko nazwa, tylko coś co ktoś nadał człowiekowi odgórnie i w żaden sposób nie wpływa na to, kim ten człowiek jest, kim może być i kim nigdy nie mógłby się stać. Tylko durna etykietka pomocna przy katalogowaniu ludzi, nie mówiąca o człowieku więcej niż kolor oczu, czy włosów.
Naruto pytał — to odpowiedzi, to zachowania, to co chłopak przy sobie miał, to one determinowały to, kim był. Kim był, a kim Naruto nie mógłby być.
I mówili.
Dorabiam jako model i śpiewam w zespole rockowym — szczupły, wysoki chłopak, bardzo jasne oczy. Brunet. Na kolanach torba z książkami. Jestem jeszcze w liceum, mam też trochę zaległości przez te wszystkie występy.
Jestem wolontariuszem w teatrze; zawsze tak późno kończymy. Chciałbym zostać aktorem — ten brązowe włosy, ciemne oczy, też szczupły. Potem poproszony zacytował dłuższy fragment Szekspira. „Cały świat to scena, a ludzie to tylko aktorzy.” Szekspir, „Burza”. Przyjdź kiedyś, jest świetnie.
Chodzę na koło naukowe, lubię biologię — ten trochę pulchniejszy, trochę młodszy. Okulary na nosie. Chyba był jeszcze w podstawówce. Na pewno jeszcze w podstawówce. Ile mógł mieć… może trzynaście lat. Na pewno nie więcej. Mama będzie zła jak się spóźnię. Daleko jeszcze?
I jeszcze kilku. Naruto nie pamiętał ich w takich detalach, jak tych trzech pierwszych. Nie pamiętał głosu, zawahań, pomyłek z nerwów, nie pamiętał, co mówili — może nic. Niezbyt kojarzył, jak wyglądali.
Na północy miasta było dużo nieasfaltowych dróg wiodących przez jakieś zapomniane przez wszystkich pofabryczne tereny i pola pełne zeschłej trawy. Takie same pola znajdowały się poza miastem, czasami więc — dwa razy — zdarzyło się, że chłopak nawet nie wiedział, że wyjechali z miasta, a nie że szukają wspomnianego wcześniej magazynu.
Potem już szybko — naciśnięcie na sprzęgło, wrzucenie na luz i dodanie gazu. Awaria, nieszczęście. Wyłączenie silnika.
— Rany, mam nadzieję, że to nie silnik — mówił Naruto. Wtedy w lusterku widział to nagłe zesztywnienie chłopaka, jakby nagle spięły się jego wszystkie mięśnie, przeczuwając niebezpieczeństwo. Wszyscy reagowali identycznie.
Przekręcenie kluczyka, teraz naciśnięcie hamulca, silnik wył, nieziemski huk, wszystko się trzęsło. Dwa metry do przodu, teraz luz, znowu. Auto gasło.
Naruto wychodził potem z samochodu i kierował się do bagażnika.
— Chyba będziesz musiał mi trochę pomóc — rzucał. — Potrzymasz latarkę, a ja zobaczę, co z silnikiem. Może to pasek klinowy…
Nie wiedział, czy takie są objawy zsunięcia się paska klinowego, ale każdy w miarę rozsądnie brzmiący powód pasował do tej sytuacji. Potem już szybko — w jednej dłoni szmaty z bagażnika, w kieszeni spodni, w skórzanej pochwie nóż myśliwski.
Chłopak wychodził, trzaskał drzwiami, Naruto podawał mu latarkę i szli na przód. Wystarczyło potem tylko skoczyć na chłopaka, przedramieniem jednej dłoni nacisnąć na gardło, a drugą albo postarać wepchnąć szmaty do ust, żeby aby nie krzyczał, albo przytrzymać w uścisku do czasu, aż ciało zacznie wiotczeć z braku powietrza. Dopiero z takim podduszonym ciałem, na granicy uduszenia i nieprzytomności mógł robić, co chciał; odkrywać, co sobie tylko życzył, mając pewność, że chłopak jest nadal wszystkiego świadomy. Że wie o każdym ruchu noża, że czuje każde nacięcie…
Zobacz, dlaczego jest taki. Zobacz, dlaczego śpiewa. Dlaczego gra w teatrze. Dlaczego się tak dobrze uczy. Zobacz to. Zobacz. Porównaj.
Naruto chętnie porównywał, badał i mierzył — nacinał, dotykał, wyjmował i oglądał.
Model i chłopiec z podstawówki mieli całkiem inne ciała — jedno twarde, drugie miękkie. Dużo dodatkowej tkanki — Naruto ciął i ciął, i ściągał ją z niego, jakby go rozbierał do rdzenia nagości, do włókien mięśni, do zwojów żył, do trzonów kości, do szpiku wyskrobywanego czubkiem noża. Krtań modela wyglądała zupełnie zwyczajnie — najpierw dostał się do tchawicy. Taka dziwna, giętka rurka — można byłą ją giąć w palcach. Dopiero potem wyciął krtań — podłużną chrząstkę z kością jakby w tę tchawicę włożoną. I nawet jeśli jednak zupełnie normalna, w tej anatomicznej budowie była jednak niezwykle intrygująca. Zawsze było coś ciekawego, zawsze można było się czegoś dowiedzieć. W ten sposób więcej niż z tych cholernych książek, nad którymi ci chłopcy marnowali sobie czas i przemęczali oczy. On nie tylko wiedział więcej, mógł wszystkiego dotknąć, ale też miał nad nimi władzę — taką jakiej nie ma nikt inny. Nikt nie miał większej władzy nad drugim człowiekiem, jak Naruto w tych momentach.
Kiedy kończył, pozostawało mu tylko pozbycie się ciał. Tutaj już wszystko szło identycznie i identycznie bezproblemowo. Pozbyć się znaków szczególnych, wykopać głęboki dół gdzieś daleko od samochodu, zakopać — wszystko z wielką uwagą. Przecież to — to — Naruto mógł i potrafił zrobić idealnie.
I robił idealnie. Każda ze zbrodni była zbrodnią idealną. Jedynym, co w życiu wychodziło mu idealnie, były zbrodnie. Tutaj nie miał sobie równych.

***

Sasuke był za kulisami, ale wokół niego zebrał się taki tłum, że Naruto nawet nie myślał o tym, żeby tam podejść. Tłum profesorów, jakichś innych siwych ludzi w garniturach i okularach, kobiety w garsonkach i jacyś młodsi, ale równie elegancko ubrani ludzie. Postanowił więc poczekać i zaczepić go, jak będzie wychodził. Przeszedł do szatni i tam czekał, przez kilkanaście minut patrząc bezrefleksyjnie to w podłogę, to w sufit.
Nagle stukot obcasów. Na beżowych płytkach czarne, lakierowane, męskie buty. Och, to on. W końcu przyszedł. Nadal blady, trochę rozczochrany, z naręczem kwiatów chyba od publiczności. Wręczył blaszkę z numerkiem szatniarce i czekał na płaszcz. Naruto nadal siedział na krześle — tylko patrzył, jak Sasuke zakłada płaszcz na ramiona i omotuje granatowym szalikiem szyję.
…mógłbym go poddusić tym szalikiem. Zrobię to, jak już wysiądziemy. Wystarczy złapać za końce i mocniej pociągnąć. Nie będzie miał szans się wyrwać.
Sasuke chwycił kwiaty z blatu i nie zapinając płaszcza, wyszedł z budynku. Drzwi trzasnęły. Naruto prawie zerwał się z ławki, ale kiedy kątem oka uchwycił zaskoczone spojrzenie szatniarki, zdecydował się nie biec. Uśmiechnął się tylko:
— Mój kolega; chyba się minęliśmy — dodał tłumacząco, po czym sam też pchnął drzwi i wyszedł z budynku.
Teraz dokąd? Gdzie mógł pójść Sasuke?  Jeżeli ktoś z rodziny zdecydował się po niego przyjechać, Naruto był bez szans. Nie było mowy, żeby wtedy miał jakąkolwiek okazję do działania. Jeżeli Sasuke zdecydował się iść na jakieś pokoncertowe przyjęcie (a takie na pewno ktoś wyprawiał — niekoniecznie oficjalnie), to raczej również z okazją byłoby kiepsko.
Przystanek. To w lewo, jakieś trzydzieści metrów stąd.
— Oczywiście.
Faktycznie, przystanek był jedyną dobrą możliwością tutaj. Drugą tak dobrą byłoby tylko, gdyby Sasuke zdecydował się wracać do domu na piechotę.
Pod jasnoszarą wiatą, na metalowej ławeczce leżały kwiaty. Obok stał Sasuke.
Naruto bez chwili zastanowienia podszedł do niego.
— Byłeś cudowny — powiedział.
— Przepraszam? — zapytał Sasuke, wyrwany z zapatrzenia w godziny i przystanki rozpisane na kartce.
— To był świetny występ — powtórzył Naruto, przesuwając wzrok z szalika (zadrżał na samą myśl, że już niedługo będzie nim dusił Uchihę) na twarz chłopaka. — Jestem pod wielkim wrażeniem.
— Taaak… dzięki. Kimkolwiek jesteś — odpowiedział, jakby go to nie obchodziło. Może słyszał takie pochwały na co dzień, może były dla niego powszedniejsze niż wschody i zachody słońca. — Chciałeś coś jeszcze?
Naruto zacisnął pięść. Cholerny rozpieszczony bachor, naturalny talent, dla którego nic nie ma znaczenia.
— Długo się…
Uchiha uniósł brew, oczekując na dalszy ciąg, który nie chciał nadejść. Naruto poczuł, jak nagle czerwienieje na twarzy. Miał nadzieję, że o tej późnej godzinie i w stłumionym świetle pod wiatą nie było tego widać.
Robisz się miękki. — znowu usłyszał w głowie, zupełnie jakby ktoś stał obok i szeptał mu do ucha. — Ciepłe kluchy. I co, jak masz zamiar to rozegrać teraz? Powiesz, że ma ładne oczy? Czy może wolisz prosto z mostu. Powiesz, że go nienawidzisz i chcesz go zakopać głęboko, głęboko pod ziemią, bo inaczej oszalejesz
— Słuchaj — odezwał się znowu Sasuke — nie mam całego wieczoru. Jeżeli chcesz ode mnie czegoś jeszcze, to powiedz. Jeśli nie, to daj sobie po prostu spokój. Chyba nie chcemy marnować czasu na pierdoły.
Naruto stłumił warknięcie, kiedy Sasuke zaczął zapinać guziki ciemnego płaszcza, już nawet na niego nie patrząc. Te ręce, och, takie blade — przesuwały się po materiale od guzika do guzika tak szybko, jak przedtem po klawiaturze fortepianu. Dotknąć, dotknąć, dotknąćdotknąćdotknąć…
— Grałeś tak pięknie, że było to aż obrzydliwe — wyrzucił z siebie, zmuszając siebie do oderwania wzroku od palców chłopaka.
Sasuke jakby nagle zastygł, z jednym z guzików na wpół przełożonym przez dziurkę.
— Co…?
— Powinienem powtórzyć? — Naruto wzruszył ramionami.
Sasuke jakby odetchnął głęboko. Chwycił kwiaty z ławki i bez słowa przeszedł na drugi koniec przystanku, opierając się o przezroczystą ściankę. Wyjął telefon z kieszeni i zaczął coś na nim sprawdzać.
Gratuluję. Rozegrałeś to cudownie.
— Albo może… jeżeli nie masz jak wrócić do domu, to mogę cię podwieźć.
— Żebyś mógł znowu mnie obrazić? Dziękuję. Poza tym, jeśli nie widzisz, to właśnie czekam na autobus.
 Fe-no-me-nal-nie. A teraz co? Pojedziesz za nim do domu? Zaatakujesz w bramie? Podłożysz mu pod nos chusteczkę i zapytasz, czy mu też się wydaje, że pachnie jak chloroform?
— Milcz — mruknął do siebie.
Druga szansa była ostatnią; tej nie może spalić, bo wtedy faktycznie zostałoby mu tylko coś bardzo mało profesjonalnego do zrobienia. A mało profesjonalne rzeczy zwróciłyby czyjąś uwagę. Na pewno by zwróciły, a Naruto nie chciał takiej uwagi.
Rusz się, Naruto. Masz jakiś kwadrans zanim przyjedzie autobus. To tylko piętnaście minut. Dasz radę go przekonać w piętnaście minut?
Dam.
Naruto odetchnął, uspokoił nagłe drżenie rąk (albo z nerwów, albo dlatego, że wieczór był chłodny) i raz jeszcze podszedł do Sasuke.
— Przepraszam. Zacząłem od złej strony. Mam na imię Naruto…

***

Nad horyzontem najpierw pojawiły się czerwone świetlne smugi, potem równie czerwona kula słońca — wcale nie rażąca. Naruto wyszedł z samochodu w chwili kiedy niebo stawało się z czerwonego różowe, a słońce wzniosło się już trochę wyżej.
Teraz. Szybko.
Otworzył bagażnik (znów poczuł cmentarny zapach kwiatów z tylnej kanapy) i wyjął jedną z plastikowych toreb — tę długą i szczupłą. Oprócz niej w bagażniku było ich jeszcze kilka — równie długa, ale wyglądająca na znacznie cięższą i taka malutka, nie większa niż damska kosmetyczka.
Zamknął auto na klucz i w coraz jaśniejszym świetle dnia ruszył przed siebie. Wiedział dokładnie, gdzie chce wykopać dół. Nie powinno mu to zająć aż tak wiele czasu — przedtem nie zajmowało, a ten chłopak nie różnił się przecież zbytnio posturą od innych. Tak samo szczupły i młody, nieważący więcej niż siedemdziesiąt kilogramów.
Końcówka szpadla nie bez problemu wbiła się w twardą po nocnym przymrozku glebę. Naruto musiał mocno złapać stylisko, żeby przerzucić wierzchnią warstwę trawy na bok — użyje jej potem, żeby zamaskować to, że ktokolwiek tutaj coś wykopywał. Zawsze tak robił.

***

Też kiedyś grałeś na fortepianie, taaak, Naruto?
Aż niewiarygodne, ale tak powiedział — tonący chwytający się brzytwy. Też kiedyś grałem, ale po wypadku już nie mogę, już nigdy nie. Brakuje mi wyczucia, brakuje mocy, gram topornie i nieelegancko. Zupełnie nie tak jak pianista powinien, zupełnie nie tak jak się powinno na fortepianie grać.
Sasuke na początku nie wyglądał na szczególnie przekonanego.
— Studiowałeś tutaj na akademii? — zapytał; wzrok uniesiony znad telefonu. Patrzył mu prosto w oczy. Nie mógł odwrócić wzroku, żadnego zawahania.
— Nie — parsknął niby śmiechem. — Nie, nie tutaj. Dostałem się do Londynu — rzucił dowolną nazwą wielkiego miasta. W Londynie na pewno mieli jakąś akademię muzyczną. Na pewno jakąś całkiem niezłą.
— I… co?
— Wypadek samochodowy, pijany kierowca. Musieli rekonstruować mi nerwy w ręce, żebym w ogóle mógł zginać palce. I zginać mogę, ale niewiele ponad to. A dzisiaj… przepraszam, naprawdę przesadziłem. Poszedłem na koncert chyba z sentymentu, zobaczyłem ciebie i naprawdę chciałem tylko powiedzieć, że zagrałeś świetnie, a skończyłem…
— Dobrze. Nie szkodzi. — Trudno było powiedzieć, czy Sasuke mu uwierzył do końca. Teraz schował już telefon do kieszeni i tylko taksował go wzrokiem. Od trochę sfatygowanych czerwonych trampek po ciemną marynarkę i szarą koszulę bez krawata.
— Jeżeli nie masz nic przeciwko, chciałbym odwieźć cię do domu.
— Wiesz, Naruto… — Sasuke nieznacznie się spiął.
— Autobus masz za dłuższą chwilę — przerwał mu szybko Naruto. — Niedługo wyjeżdżam z miasta, byłoby mi bardzo miło gdybyś poświęcił mi choć tych kilka minut w samochodzie. Co prawda pożyczyłem go od znajomego, więc nie jest to szczyt elegancji, ale przynajmniej jedzie do przodu.
Usta trochę szerzej ułożone, jakby może chciał przybrać jakiś przepraszający wyraz twarzy i powiedzieć: „nie”.
— Proszę — dodał jeszcze zdecydowanie.
Kiedy skręcali potem na parking, na przystanek właśnie podjechał autobus — ten sam w którym zawsze razem wracali, nigdy ze sobą nie rozmawiając.
Sasuke położył kwiaty na tylnym siedzeniu furgonetki ślusarza. Sam usiadł z przodu, nie chcąc najwyraźniej, żeby się połamały.
— Moja matka bardzo lubi kwiaty. Postawię jej w salonie — wytłumaczył, siadając obok fotela kierowcy i zapinając pasy.
— Długo przygotowywałeś się do Rachmaninowa? — zapytał Naruto. Zapalił silnik i zwolnił ręczny hamulec. Auto powoli potoczyło się do tyłu. Kwiaty pachniały duszno i cmentarnie, aż mogło zakręcić się w głowie. Czy ktoś tam wplótł lilie? Czy ktoś tam powplatał chryzantemy? Naruto czuł, jak ten słodki i duszny zapach wypełnia mu nozdrza, a potem jakby wypełnił wszystko — cały wszechświat ograniczony do metalowego korpusu starej furgonetki ślusarza.

***

Grób był raczej płytki. Płytszy niż poprzednie wykopane gdzieś w okolicy — Naruto nie pamiętał dokładnych miejsc żadnego z nich. Gdyby miał wskazać, nie potrafiłby. Wszystkie wyglądały podobnie — wysoka, brązowa i zeschnięta trawa nad nimi, a pod spodem błotnista, jakby gliniasta gleba. Mokra. Pewnie dzięki częstym tutaj deszczom i wcale nie tak dalekiej rzece. Zawsze później Naruto musiał wrzucać swoje tenisówki do pralki, bo inaczej nie sposób byłoby w nich chodzić.
Ale ta głębokość chyba starczy, jeżeli dzikie lisy — tak pospolite w tym rejonie — się nie zainteresują nowym dołem. Poprzednimi chyba się nie zainteresowały, więc z tym powinno być identycznie. Teraz tylko wrócić do samochodu po kolejną torbę, tę dużą i ciężką. Z tą malutką będzie musiał poradzić sobie zwyczajnie — albo wrzucając tak jak poprzednie, do rzeki, dociążając kamieniami, albo…
Zostaw.
Może sobie jednak zachowa…

***

Szalik był zupełnie gładki w dotyku. Jedwab. Śliski i ciepły od ciała Sasuke. Węzeł zacisnął się tak łatwo, jak można było się tego spodziewać — mocno i na trwałe, szybko odcinając dopływ powietrza. Sasuke nie zdążył wiele ponad próbę odwrócenia się i uderzenia dłonią na odlew. Naruto miał teraz ślady na policzku po paznokciach — wyglądały jak wąsy po jednej tylko stronie twarzy. Śmiesznie; w pracy powie, że to kot. Ciekawe, czy zostanie mu blizna.
Zostanie.
— To niech zostanie — stwierdził, patrząc na strużkę śliny z ust Sasuke. Błyszczała lekko w świetle światła z kokpitu samochodu.
Jego oddech miał nienormalny, nierówny rytm — szybko, wolno, szybko, wolno… Jakby Sasuke był bardzo zmęczony, jakby sam fakt bycia duszonym był dla niego wysiłkiem podobnym do maratonu. Trochę świszczało mu w płucach, gdy próbował odciągnąć jedwab od swojej krtani. Zupełnie rozorał sobie szyję paznokciami. To na pewno wyglądało gorzej niż policzek Naruto. Pod skórą szyi, między nabrzmiałymi do granic żyłami i krwawymi smugami, biegły też skurcze jak fala drobnych robaczków skryta pod bladą cielesną powłoką.
Aż było mu szkoda Sasuke. Był bardzo ładnym chłopakiem — ciemne oczy, gęste czarne włosy, wysokie kości policzkowe i wąska broda. Prosty nos i cienkie, czarne brwi częściowo skryte pod grzywką. Usta też wąskie, raczej nieduże — takie jakie powinien mieć przystojny mężczyzna.
I te dłonie…
Nagły dreszcz podniecenia przebiegł po plecach Naruto.
Tak, dłonie. To o nie tutaj chodziło. To one, one, one.
Nadal trzymając w garści jedwabny szalik, sięgnął po jedną z rąk Sasuke. Wyrwał ją prawie, tak mocno przyczepiona była do szalika. W uścisku dłoni Naruto jednak sprawiała wrażenie prawie całkiem wiotkiej. Gdyby Naruto nie widział, jak pięknie grał na fortepianie, w życiu nie powiedziałby, że tak grał człowiek o takich… zwyczajnych dłoniach. Nie były bardzo szczupłe, nie miał nadzwyczajnie długich palców — były to dłonie trochę kościste, z może trochę bardziej wyróżniającymi się więzadłami niż u Naruto, ale nadal całkiem zwykłe. Chyba tylko kciuk był jakby bardziej oddalony od całego śródręcza.
Czy można oskórować człowieka, tak jak skóruje się zwierzę? Czy dałby radę ściągnąć naskórek, tak cieniutko, tnąc może milimetr na głębokość. Odsłaniając wszystkie te malutkie naczynia włosowate, odsłaniając mięśnie i ścięgna, patrząc jak się kurczą i prężą, i zalewając krwią wszystko wokół. Czy Sasuke mógłby tak zagrać na fortepianie, bez skóry — same mięśnie, kości i ścięgna grające Rachmaninowa. Albo Chopina.
— Prze…stań — wychrypiał Sasuke, nagle zupełnie mocno zaciskając palce na ręce Naruto. Ostatni zryw. Jego ostatnia szansa na życie.
Naruto błyskawicznie zareagował, ponownie ściągając końce szalika na szyi Uchihy. Nie, nie ma mowy o skórowaniu dłoni. Zróbmy to zwyczajnie, będzie szybciej.
Myśliwskim nożem rozpruł klatkę piersiową Sasuke, łamiąc przeszkadzające mu w tym żebra. Och, znowu, zanurzyć dłoń w gorących, śliskich wnętrznościach, pulsujących rytmem nierówno bijącego serca. Serce biło tak niemiarowo jak brzmiał oddech. To szybciej, to wolniej. Ale żył jeszcze, tak całkiem i naprawdę. Dotknięcie żywego serca to jeszcze nie powód do nagłej śmierci, a żywy mięsień tak śmiesznie łaskotał palce Naruto, jak gdyby się z nim droczył.
A tak naprawdę, kto z kim się droczył. Kto był na czyjej łasce, kto od kogo zależał. Czyj jeden ruch przesądzał o życiu i o nagłej śmierci.
Naruto.
Oczywiście. Tylko jego. I tak nieważne w obliczu tego było to, czy Sasuke był przystojny, czy był bogaty, czy pięknie grał na fortepianie i był na najlepszej drodze do zostania jednym z najlepszych pianistów na świecie. Nic, nic, nieważne. Wszystko nieistotne. Tylko ten nierówny oddech, coraz słabszy, serce już ledwo bijące, jakby bez sił. Był teraz taki blady, usta też — prawie białe, jakby najadł się kredy i rozsmarował ją na całej swojej twarzy.
Już nie reagował na nic. Dotyk noża w tych niższych partiach ciała przestał robić na nim jakiekolwiek wrażenie. Zaraz umrze sam.
Zabij go.
— Tak — przytaknął Kyuubiemu. — Muszę cię zabić, Sasuke.
Nie wiedział, czy to że Sasuke patrzy na niego oczami głębokimi jak dwie bezdenne studnie, świadczy, że zrozumiał, co Naruto mówi. Chyba już nie — to nie był już czas na rozumienie, jedynie ostatnie sekundy życia, którego nie można już chwycić, do którego nie można już wrócić.
I znowu, wystarczyło tylko ścisnąć serce, bardzo, bardzo mocno, aż to po raz kolejny nie rozpękło się na kawałki, wyrzucając z siebie jeszcze więcej gorącej, lepkiej krwi. I już. Prawie koniec.
Naruto czytał kiedyś, że nawet jak już się umrze, to po śmierci pozostaje jeszcze siedem minut, podczas których mózg człowieka jest aktywny i tylko stopniowo wygasza swoje funkcje. Tak jakby szedł spać po bardzo długim dniu.
Miał więc nadal całe siedem minut dla Sasuke. Siedem minut, żeby powiedzieć to, co powinno zostać powiedziane. Siedem minut nieprzerwanej niczym i zogniskowanej tylko na Sasuke uwagi.
Wyjął dłoń zza żeber Sasuke i usiadł obok niego. Pchnął drzwi do samochodu — dziwne, że nie zamknął ich wcześniej — i światło w końcu zgasło. Było ciemno.
— Czy — zaczął — masz to wrażenie, że teraz, nagle całe twoje życie przesuwa ci się przed oczami? Jak film. Bez słów i z kiepską fabułą. Z idiotycznym końcem. Z tak bardzo głupim końcem.
— Może pójdziesz do nieba. Możesz pójść. Może chcą pianistów grających Rachmaninowa.
Sasuke patrzył w górę. Białka oczu tylko odrobinę jaśniejsze od bladej twarzy.
— Nienawidzę cię. — To chciał powiedzieć od samego początku. Każdemu z nich. Wszystkim ludziom. — Tak bardzo cię nienawidzę.
Znowu wydawało mu się, że czuje lilie i chryzantemy, ten bukiet leżący na tylnej kanapie samochodu.
***
Przed wrzuceniem ciała do dołu i zasypaniem ziemią, nie mógł się oprzeć, żeby nie spojrzeć na Sasuke ostatni raz. Już w niczym nie powinien przypominać siebie, pozbawiony wszystkich znaków szczególnych — tak jak należało, popełniając zbrodnie doskonałe.
Naruto powoli, bardzo powoli, rozsunął plastikowy worek. Sasuke już był sztywny i prawie całkiem chłodny.
Blado-żółta skóra z czerwonawymi plamami pośmiertnymi, które jak maki rozrosły się na plecach, nogach i kikutach rąk, bez dłoni. Zakrzepła krew otaczała ranę w brzuchu, a w ogolonej głowie tkwił bezzębny uśmiech. Nie wolno było zostawiać ani dłoni, ani zębów. Włosów też nie; fryzury bywały charakterystyczne.
Kolejna zbrodnia idealna.
Naruto zamknął worek i zaparłszy się w ziemię, wrzucił ciało do dołu.
W oddali usłyszał szelest trawy i mignęło mu rude futro jakiegoś zbłąkanego lisa.
Było ich naprawdę wiele w okolicy. Całe wrzosowisko pełne lisów. Niewielkich i rudych, tak jak tamten sprzed miesięcy. Jak Kyuubi.
Ciekawe, czy taki lis byłby w stanie się na Naruto rzucić, czy mógłby go zaatakować. Rzucić się do gardła i zagryźć.
 No co ty...