Uwaga!

Fanfiction yaoi, czyli traktujące o związkach męsko-męskich. Blog zawiera również treści erotyczne.
Nie lubisz, nie czytaj - ja do niczego nie zmuszam.
Możesz skomentować dowolną notkę, każdy komentarz zostanie przeczytany! :)

niedziela, 24 października 2010

"The Secret Agent Man" Rozdział 3 (OroKabu)

Rozdział 3
Mógł padać deszcz. Albo mógł wcale nie padać — w końcu, czy jest tylko jedno wytłumaczenie na szaro-szary świat wokół nas? Na szaro-szary, cmokający rozmokłym błockiem pod tenisówkami i spływający kroplami po karku? No przecież, że nie.
Dwadzieścia kółek dookoła boiska na rozgrzewkę! Ale żywo, żywo!
Chociaż akurat w tym przypadku to jedno wytłumaczenie było więcej niż wystarczające – istotnie padał deszcz. A mokra koszulka przylepiona do pleców i zmarznięte ubłocone kolana o czymś świadczyły. A Kabuto mógł stwierdzić, że świadczyły. Świadczyły dobitnie.
A ty tam, w czerwonej koszulce, co się opieprzasz?
Że ja?
Jak skończysz biegać, zrobisz pięćdziesiąt przysiadów!
Że cholera jasna co?
Ale nim zdążył się jakoś bardziej oburzyć, namokła bieżnia wraz z boiskiem zniknęła, przeistaczając się w salę lekcyjną. Bardzo suchą salę lekcyjną ze stęchłym powietrzem. I tablicą, przed którą stał Kabuto twarzą do ludzi pousadzanych w ławkach. Onienienienie! To jest TA cholerna sala! To jest TEN cholerny sen!
Bist du fertig?
Ach, fertig? Czy to coś do jedzenia? Oł… a jednak pudło?
Na gut, kannst du deine Hausaufgabe vorlesen?
Kabuto rzucił się na prześcieradłach. Nie… już starczy…
Also?
Dosyć! On wie, co jest dalej! Zawsze, zawsze to samo — maglowanie czasowników zwrotnych, nebenzaców i innych cosiów, o których nie ma zielonego pojęcia.
Kabuto otworzył oczy i odnalazł siebie gapiącego się w sufit.
Szlag.
A jednak to dobiegło aż tutaj. Te koszmarne wspomnienia ze szkoły. W tym to drugie zdecydowanie gorsze. O tyle, że do tej pory i w takiej sytuacji przypomina sobie zaciśnięte w wąską kreskę usta nauczycielki i pióro w jej żylastej dłoni, którą to często i gęsto stawiała mu pałki. Trauma na całe życie i jeszcze trochę po nim.
Co chyba właśnie się sprawdzało…
Materac pod jego plecami był miękki. Po prawdzie — zbyt miękki do tego stopnia, że zaczynało mu być niewygodnie. Ale to może bardziej zasługa kompletnie powykręcanej pozycji, w której się obudził, a której uzyskanie było dowodem ekstremalnej gimnastyki, którą musiał wykonać podczas stanu braku świadomości. Było to zaskakujące tym bardziej, że ręce miał przypięte do wezgłowia łóżka, a to mimo wszystko trochę ograniczało mu pole manewru. Oczywiście przypięte tymi normalnymi kajdankami, nie tymi z różowym futerkiem — może te groźby o bycie w typie tego drania nie miały pokrycia. A przynajmniej Yakushi miał taką nadzieję, bo raczej nie uśmiechało mu się bycie zgwałconym w imię premii za szybkie wykonanie zadania. Czy nawet nie premii. Po prostu nie uśmiechało mu się bycie zgwałconym w imię czegokolwiek.
Kabuto już chwilę po odzyskaniu przytomności zauważył, że ktoś zajął się jego obolałym nosem i krwią, w której utytłany był niemalże od stóp do głów. Z wyraźnym podkreśleniem słowa „głów”. Nie żeby posiadał ich więcej niż jedną, ale ta którą aktualnie nosił na karku, jeszcze niedawno była całkiem porządnie oblepiona krwią.
Super, pomyślał, zerkając za okno. Ściemniało się. Musiało minąć już trochę czasu, jak tutaj leżał — stawy miał już trochę sztywne. Szarpnął rękoma, próbując zerwać więzy. Były za mocne, kurna. Zresztą, czy normalny człowiek da radę ot tak zerwać kajdanki?
Zmienił pozycję, a łańcuch na jego nadgarstkach zadźwięczał metalicznie. Z korytarza usłyszał szmer rozmowy, a później ktoś nacisnął klamkę w drzwiach. Kabuto wstrzymał oddech, obserwując, jak skrzydło uchyla się i do pomieszczenia wchodzi Orochimaru. Drzwi pozostawały otwarte, a szmer z korytarza nie ustawał. Orochimaru otaksował Yakushiego wzrokiem i uśmiechnął się leciutko.
Uch, czy to znaczy, że jest źle?
Po chwili, zakończonej cichutkim trzaskiem (jak się Kabuto domyślał, był to trzask klapki od telefonu), inny mężczyzna, którego twarzy Kabuto chwilowo za dobrze nie mógł ujrzeć, wszedł do pokoju. Podejrzewał jednakże, że go nie zna. Przynajmniej nie osobiście.
— Jerry, drogi przyjacielu — automatycznie zaczął Orochimaru, kiedy tylko drzwi zostały zamknięte przez daleko potężniej zbudowanego mężczyznę. Gospodarz położył rękę na jego łopatkach, drugą grzecznie wskazując na łóżko. — Poznaj Williama Wallace’a, mojego dzisiejszego gościa. Wierzę, że przypadniecie sobie do gustu, panowie.
Klepany po plecach mężczyzna najpierw zrobił dziwną minę, a potem potrząsnął bujną grzywą posiwiałych włosów i wybuchnął śmiechem. W tej chwili Kabuto zdało się, że już na pewno gdzieś widział tę twarz.
— Niezła próba, Oro! Niezła próba!
A i głos — niski, dziwaczną manierą przeciągający samogłoski — też nie był mu znowu taki obcy. Czyżby teoria o nieznaniu osobiście właśnie upadała? Jak domek z pięciu talii kart efektownie i efektywnie?
— Co proszę? Jaka niezła próba? — wysyczał Orochimaru, cofając dłoń.
— Mówiłeś, że chłopak jest w twoim typie! — zakrzyknął Jerry siadając na ustawionym pod przeciwległą ścianą beżowym fotelu. Obute w skórzane włoskie buty nogi wyciągnął przed siebie.
— Mówiłem. — Orochimaru zaplótł ręce na piersi i zmarszczył brwi.
— To gdzie go schowałeś? Tylko nie mów, że to ten gościu przed nami.
O co im chodzi? Znowu gadka o typach? Jeśli powtórzą to jeszcze raz, powiedzenie: „Jesteś w moim typie” stanie się już tak zużyte, że wręcz niezdatne do użytku.
— A jeśli? Jiraiya, coś ci się w nim nie podoba?
Chwilka. Kabuto zapatrzył się na potężnego białowłosego mężczyznę. Jiraiya... To imię nie należy do imion pospolitych, jak Tom czy John i Yakushi był pewny, że wie, kim jest ten mężczyzna przed nim. Wie bardzo dobrze, bo… Jak to Orochimaru na niego mówił? Jerry?
— Nie no, w sumie to chyba wszystko. Nawet pomijając ten fioletowy nos i czerwone pręgi na szyi.
Ach, czerwone pręgi? No to ładnie musi teraz wyglądać — nos wypchany watą i posiniaczona szyja...
Ale ten czerwony, ten kolor i tak ma znacznie większy związek z Jiraiyą niż z Kabuto. Cholera, bo to jego reklamówki leciały w porze obiadowej na najbardziej popularnym kanale z wiadomościami! To on reklamował te wszystkie czerwone papki z pomidorów. Co tam reklamował, on był właścicielem tej całej firmy produkującej sosy i inne przetwory! „Wujek Jerry” we własnej przyozdobionej rzecz jasna czerwonym krawatem osobie.
— Możemy mu ufarbować włosy — zaproponował Orochimaru.
— To… Obawiam się, że to nie wystarczy, mój drogi przyjacielu — sztucznie smutnym tonem oznajmił Jiraiya. — Musielibyśmy go poskładać od nowa.
Kabuto aż kłapnął zębami ze zdziwienia. Czy któryś z nich to jakiś pieprzony doktor Frankenstein, żeby śmieć w ogóle myśleć o składaniu Kabuto od nowa?!
— Jezu, na pewno go nie chcesz? Odsprzedam tanio, możesz trzymać go w piwnicy, a w razie braku miejsca nawet w szafie. Nie masz nic przeciwko, prawda William?
— Nie jestem na sprzedaż — prychnął Kabuto, odsuwając na bok rozważania o Frankensteinie. — Czy ja ci wyglądam na karton soku pomarańczowego, którym możesz sobie handlować na prawo i lewo?
— Sok mógłbym po prostu wypić, jest mniej kłopotliwy — stwierdził Orochimaru. — I nie przypominam sobie, żebym pozwalał ci zwracać się do mnie per „ty”.
— Super — sarknął Kabuto pod nosem. Nie ma to jak być przetrzymywanym przez jakiegoś wariata.
— W każdym razie, ja podziękuję i poczekam na inną ofertę — odparł Jiraiya. — Lepszą.
— To co ja mam niby z nim zrobić? Przecież go nie zabiję i nie zakopię w ogródku, co ty sobie w ogóle wyobrażasz!
Kabuto parsknął. Jednak to wszystko było tylko blefem. Jakichkolwiek ciemnych interesów Orochimaru by nie prowadził i tak nie zajmuje się zabójstwami. Ani gwałtami.
Chyba.
Orochimaru rzucił krótkie spojrzenie na Yakushiego:
— Albo zmieniam zdanie.
Kabuto poruszył się niespokojnie na łóżku. Jak to?
— W końcu coś obiecałem Williamowi, a ja swoich obietnic dotrzymuję zawsze. Co nie, Jerry?
— No chyba. Mała rada, panie Wallace — rzekł Jiraiya konspiracyjnym szeptem, przykładając dłoń do warg, jak gdyby znajdowali się na jakimś podwieczorku, a nie w sypialni, w której miała miejsce niedoszła aukcja żywego towaru. Poza tym stał stanowczo za daleko jego łóżka, żeby taki gest wyglądał po ludzku. — Nigdy nie pozwól Orochimaru czegoś obiecać. On to zrobi, naprawdę zrobi.
— Swoją drogą — dodał już pełnym głosem — jeszcze pamiętam tę sekretarkę od Malcolma, co żeś ją załatwił jakoś ze cztery lata temu. Słyszałem, że przeszła operację zmiany płci.
— Eee, staroć. — Orochimaru machnął dłonią. — I nie zmieniła płci, tylko sobie powiększyła cycki, a potem założyła jakąś agencję. Ale opowiem ci coś lepszego, Jerry, tylko pozwól, że przejdziemy do biblioteki. Nie będziemy zanudzać mojego drogiego gościa naszą rozmową.
I tak sobie po prostu wyszli, zostawiając przywiązanego Kabuto łóżku.
Boże, czy tacy ludzie naprawdę istnieją? I po co w ogóle była ta rozmowa, z której wynikło jedno wielkie nic? Kabuto, gdyby miał warunki ku temu odpowiednie, przedstawiłby właśnie światu najprawdziwszego, podręcznikowego facepalma.
— Chociaż przynieś mi coś do picia! — wydarł się do zamkniętych drzwi. W końcu nic gorszego od kolejnej pozbawionej inteligencji rozmowy mu nie grozi.
***
— To co z tym Kabuto? — zapytał Konohamaru, dopijając resztkę kawy i odkładając styropianowy kubeczek obok klawiatury.
— Yhmmm… — odpowiedział Shikamaru, wystukując na klawiaturze skomplikowany ciąg znaków w którymś z wielu języków programowania.
— To znaczyyy? — dopytywał się chłopak.
— Hm? — oprzytomniał Nara, ściągając wzrok z wpisywanej właśnie komendy. — Nic, coś ma być?
— Tsunade mówiła, że to misja na pół dnia, a on siedzi tam już… no trochę.
— A co się tak nagle zacząłeś przejmować Kabuto? Może se zrobił wolne i przyniesie dokumenty rano albo co.
— Aha. A może coś-
— Nie gadaj tyle, tylko weź się w końcu do roboty — warknął zirytowany Shikamaru. — Wyobraź sobie, że ja też chcę mieć wolny wieczór!
— Tss — psyknął stażysta i otworzył plik z danymi.
***
Na początku do szklanki z kryształu nalał sobie kilka palców whisky, a potem dolał do niej wody, czyniąc ze swojego drinka nieco mniej szlachetny trunek. Pokołysał nią nieco, a potem umoczył usta w złocistym płynie.
— Wyeksmituję cię na strych — powiedział Orochimaru, odkładając szklankę na stolik i otwierając leżącą w pobliżu książkę. Jedną z tych burżujskich książek, które są oprawione w elegancką, ciemnoczerwoną skórę. Tyle dobrego, że introligator darował sobie mosiężne okucia…
— S-słucham? — zdziwił się Kabuto, do tej pory cichutko przysypiający na ekstrawygodnym łóżku.
— Nie wiem, czy zauważyłeś, ale to moja sypialnia. — Przewrócił kartkę. — Nie twoja, Billy.
Billy. Kabuto skrzywił się — gdyby na serio miał na imię William, wszystkim ludziom, którzy ośmieliliby się nazwać go Billym pokazałby, jak wielki jest to błąd.
— A nie zapomniałeś czasem, że nie siedzę tutaj, bo chcę siedzieć?
— Nie?
— Nie.
— I tak cię wyeksmituję.
— To się cieszę. Gapienie się na twoją twarz znudziło mi się już kilka godzin temu.
— Powiedz, William, gdzie się nauczyłeś takich kiepskich chamskich odzywek? W szkółce niedzielnej czy w chórze kościelnym? — Orochimaru podniósł wzrok na Kabuto.
Jego blada twarz w mdłym oświetleniu stojącej za fotelem lampki, zdawała się być wykonana z papieru. Sucha i jasna.
— Jakby twoje były wysokich lotów — burknął. — Nie chodziłem do szkółki niedzielnej.
— I mamusia ci pozwoliła? — Orochimaru pokręcił głową i pociągnął kolejnego łyka.
— Odwal się od mojej matki — syknął Kabuto. — Miałeś traumatyczne dzieciństwo czy coś? Chcesz pogadać, możemy pogadać, ale o twojej matce.
— Ojej, czyżbym trafił na psychoanalityka, który w wolnym czasie chodzi na imprezy, na które nie został zaproszony i próbuje kraść ludziom dokumenty? Jesteś niesamowicie oryginalny, mój drogi.
— Miło mi. To dasz mi w końcu coś do picia? — zapytał Kabuto i podciągnął się trochę do góry, starając się wyglądać odrobinę bardziej profesjonalnie, niż ktoś przypięty do łóżka i mający aktualnie rozpuszczone włosy i pogniecioną dokumentnie, rozpiętą białą koszulę.
Orochimaru zerknął na swoją opróżnioną już szklankę.
— To byłoby kulturalne, gdybyś jednak poczęstował swojego gościa. Czymkolwiek — podkreślił Kabuto.
— Nawet jeśli to bardzo wkurzający gość, którego wcale nie chcesz mieć, ale musisz, dopóki ten nie powie, dla kogo pracuje i jakie konkretnie papierzyska chciał zabrać?
— Tym bardziej.
— Nie lubię cię, William, tyle ci muszę powiedzieć. — Orochimaru nalał kolejną szklankę i wypił alkohol niemal duszkiem. — Ciekawe przy której kolejce, zaczniesz mi się podobać.
Brwi podjechały Kabuto niemalże pod samą linię włosów. No to było chamskie.
— Przedtem mówiłeś raczej, że jestem ładny i mnie szkoda. Skleroza?
— Może do tej pory wytrzeźwiałem. — Mężczyzna wzruszył ramionami i po raz kolejny napełnił szkło whisky. Tym razem jednak skierował się w stronę Kabuto. — Pij i przestań mnie wkurwiać. Muszę wymyślić, co mam z tobą zrobić.
Krawędź szklanki zadzwoniła o zęby Kabuto, gdy gospodarz brutalnie przytknął mu ją do ust.
— No pij, cholera.
Pierwszy łyk przyniósł nie tyle smak spirytusu, ale bardziej orzechowy, lekko drewniany aromat bursztynowego alkoholu, który w całkiem szybkim tempie znikał z ozdobnego kryształu. Kabuto zakrztusił się, parskając trunkiem na swoją koszulę i marynarkę Orochimaru.
— Ty sukinkocie! — krzyknął mężczyzna. — To druga marynarka, którą zniszczyłeś mi jednego pieprzonego dnia! I próbuj tu być dobrym, kurwa — zaklął.
— Khy… nie mogłeś nalać mi wody? Musiałeś częstować alkoholem?
— Jeszcze jedno pierdolone słowo więcej, Wallace, i nie żyjesz, kurwa. Myślisz, że ile kosztują moje garnitury?
Kabuto otarł mokrą brodę o koszulę na barku. Cholerny facet, cholerny dzień, cholerny pech!
— I tak jesteś dupkiem – mruknął Yakushi, za co po raz kolejny dostał w twarz.
— Wallace — prawie zawył Orochimaru — ja cię, kurwa, zabiję i będę miał trupa na sumieniu! Ale przedtem chyba sprawię, że będziesz żałował, że w ogóle wpadłeś na pomysł przyjścia tutaj i grzebania w moich papierach!
Mruknął jeszcze coś w stylu: „ja pierdolę” i dla kurażu łyknął sobie znowu, zaś Kabuto jeszcze oszołomiony uderzeniem wpadł na pomysł kolejnej głupiej riposty: — Pij, pij, a nie będziesz mógł — skomentował dość niewyraźnie z powodu obolałej twarzy.
— Kurwa. — Szklanka upadła na podłogę, na włochaty jasny dywan i rozlała się bursztynową plamą. — Kurwa, wytnę ci język.
I wtedy Kabuto zrozumiał, że może nie powinien aż tak sobie pozwalać. Nie takich rzeczy uczono go na kursach, nie takich rzeczy od niego wymagano i nie takie rzeczy były odpowiednie w takiej sytuacji. W końcu to takie genialne, że będąc zniewolonym przez szaleńca, zaczynasz go obrażać i (po raz kolejny) pluć na niego. Szczyt kultury i profesjonalizmu, ot co!
A teraz brunet schwycił naostrzony nóż do otwierania korespondencji, leżący na szafce nocnej, i klęknął na łóżku, tuż przy Kabuto.
Czy on naprawdę chce mu wyciąć język?! O kurwa.
Kurwakurwakurwakurwa.
Złote oczy znajdowały się cholernie blisko twarzy Kabuto, a dłoń podpitego mężczyzny już dotykała jego ust. Nie! Żadnego wycinania, ty pojebie!
Kabuto szarpnął się na łańcuchu i walnął czołem o głowę Orochimaru. Aż go zamroczyło. Właściwie zamroczyło ich obu.
— Ghhhrrr — zawarczał Orochimaru, a Kabuto poczuł ból nad lewym biodrem. I gorącą mokrość plamiącą jego koszulę na czerwono. Zaskowyczał i odruchowo się szarpnął — bransolety mocno ścisnęły jego nadgarstki.
— Do… do jasnej… cholery — wydusił z siebie, patrząc krwawe przecięcie na swoim brzuchu. Co z tego, że niezbyt głębokie, skoro niemożliwie bolało? — Co ty… co ty wyprawiasz?!
— Niech cię szlag, Wallace — wysyczał Orochimaru, pocierając czoło. — Zaplamisz mi prześcieradła!
Ale na to spostrzeżenie było już troszkę zbyt późno, co Orochimaru skonstatował z jeszcze większą złością.
Kabuto zacisnął zęby z bólu, kiedy nóż (przedtem służący do daleko bezpieczniejszych celów) z pasją zaczął ciąć skórę na jego piersi. Zapewne w ramach kary.
— Niech cię szlag, ty dupku!!!… Cholernie boli.
— Ten ból to nic — powiedział Orochimaru już dziwnie spokojnie. Jakby fakt zabrudzenia mu kosztownych prześcieradeł i garniturów, który tak go zeźlił chwilę temu, nigdy nie zaistniał. — To nic wielkiego, Williamie — wymruczał, robiąc kolejne nacięcie. Krzywy uśmieszek pojawił się na jego ustach. — Na to przyjdzie czas za chwilę, spodoba ci się, mój drogi — dodał, podnosząc nóż do twarzy Kabuto, by ten mógł zobaczyć jak czerwień skapuje wolno z jego ostrza. — Bo — szepnął chłopakowi na ucho — mnie się będzie podobać.
Orochimaru polizał swoje usta i zrzucił z siebie marynarkę wraz z koszulą. Zaczął delikatnie — tak jak się tego Kabuto nie spodziewał. Lekki dotyk na jego piersi, wraz z ostrym bólem rozciętej skóry — połączenie kontrastów, połączenie które byłoby interesującym doświadczeniem, gdyby to wszystko działo się gdzieś indziej i z inną osobą.
Przyjemność i czysty ból w tej formie, która znana była człowiekowi od tysiącleci. Palce mężczyzny przesunęły się po torsie chłopaka, a kiedy podrażniły drobne różowe sutki, prawie natychmiast się na nich zacisnęły.
Kabuto syknął.
A gdy długi język począł się nimi bawić, już tylko jęknął.
Kabuto czuł coś, jakieś porażające uczucie, które próbowało zawładnąć nim całym. Był pewny, że akurat takie odczucia nie były właściwe na jego miejscu — i nawet piekące rany nie tyle bolały, co podkreślały to… to wszystko.
— Ojej — odezwał się Orochimaru, chwytając Kabuto za krocze — czyżbyśmy się podniecili?
Kabuto odwrócił wzrok, nie chcąc spoglądać na tryumfującą minę bruneta. To właśnie to było tym niewłaściwym uczuciem! Od dobrej chwili czuł, jak jego członek coraz bardziej i nieubłaganie twardnieje. A to było raczej niewłaściwe zważywszy na sytuację.
— Ale chyba to nadal za mało – wymruczał, rozpinając spodnie Kabuto i ściągając je wraz ze slipami. Teraz Yakushi leżał na łóżku w samych tylko skarpetkach i brudnej koszuli. — Chciałbyś więcej, co?
Schrypnięte stęknięcie wyrwało się z gardła Kabuto, kiedy poczuł dłoń na swojej erekcji. Dłoń poruszała się szybko, na początku doprowadzając Kabuto do stanu pełnej twardości. Yakushi starał się ignorować promieniujące na całe ciało uczucie gorąca, drżącej rozkoszy, chociaż nie bardzo mu się to udawało. Jego ciało stanowczo się z nim nie zgadzało, co ukazywały dobitnie dwa fakty: ma cholerna erekcję przez faceta, który próbował go dzisiaj zabić oraz chwilowo jest mu raczej dobrze. Dlaczego, do kurwy nędzy?! Czy Orochimaru sprawiało radość tak patrzeć na udręczonego Kabuto?
Oddech agenta stał się bardziej urywany, nierównym rytmem zahaczał o spierzchnięte usta i wydostawał się na zewnątrz razem krótkimi stęknięciami. Ale jednak jeszcze sie nie poddał; nagle, bez żadnego ostrzeżenia, zgiął prawą nogę, próbując jakoś odepchnąć Orochimaru. Słaby kopniak trafił w plecy, ale to nie sprawiło, że Orochimaru zostawił jego twardziela bez opieki. Kurna.
— Zostaw mnie…
Orochimaru zaśmiał się przez nos i drugą ręką mocno chwycił za brodę Kabuto, patrząc mu w oczy i próbując znaleźć tam jakieś błyski strachu. Kiedy odnalazł niepokój, kiełkujący głęboko w skrwawionej piersi młodego mężczyzny, uśmiechnął się już całą gębą białych równych zębów.
— No teraz, to już chcę cię przelecieć — stwierdził ni z tego, ni z owego.
Kiedy Kabuto to usłyszał, jego serce zaczęło bić z szaleńczą prędkością. Tego przecież miało nie być! Próbował się ruszyć, zerwać kajdanki (może nawet razem z oparciem łóżka), ale nie miał takiej możliwości — bransolety mocno trzymały jego dłonie. Ach, dłonie! Nogi, dzięki ci, o Boże, miał wolne!
Prawą nogą wycelował w nagi tors Orochimaru, chcąc zyskać choć trochę na czasie — może w czasie tych dodatkowych kilku sekund wydarzy się coś dobrego?
Cóż, coś się wydarzyło, ale czy dobrego, Kabuto by polemizował — Orochimaru pod wpływem uderzenia zsunął się ze śliskiej pościeli i na chwilę przestał się uśmiechać.
— Kurwa — zaklął — zapomniałem o nogach. — Wstał z mechatego dywanika i z nie do końca pełną koordynacją ruchów skoczył na Kabuto. Mocno złapał za jego nogi, paznokcie zostawiły na skórze czerwonawe odciski, i rozwarł je tak szeroko, jak pozwalały na to ścięgna jasnowłosego. Yakushi pisnął — nie mógł się już ruszyć, zaczynało go boleć już właściwie wszystko, a od brutalnego gwałtu dzieliło go tak jakby jakieś sześć sekund.
Poczuł coś twardego, napierającego na jego dolną część ciała, ale zanim zdążył się nawet przyzwyczaić do takiego dotyku, Orochimaru uniósł jego nogi wyżej i wszedł w niego. Ból przeszył go całego — od tyłka przez całą długość kręgosłupa, aż po kark. Kabuto wydał z siebie roztrzęsiony, zduszony krzyk. To było jak ogień, którego nieopatrznie dotknął, a który uwidział sobie, że fajnie będzie przejść pożarem przez wnętrzności jasnowłosego. To… kurwa, zajebiście bolało. Kolejny raz krzyknął, kiedy Orochimaru zanurzył się w nim głębiej.
Łzy pociekły po policzkach agenta. Pieprzony skurwiel, pieprzone mimowolne odruchy…
— Oł — odezwał się Orochimaru — sorry za to, po prostu nie chciałem już dłużej czekać.
Bolało. Piekielnie bolało, bolało tak, jak jeszcze nic go nie bolało nigdy. Nigdy w życiu nie zaliczyłby tak bliskiego spotkania z Orochimaru do grona miłych spotkań. A Orochimaru dopiero zaczął i nie wyglądał na faceta, który ma problemy ze zbyt wczesnym wytryskiem.
— Prze...przestań! — wydzierał się Kabuto, jednak jego krzyki, jakkolwiek głośne i rozpaczliwe by nie były, trafiały w próżnię.
Brunet pchnął bardziej w ciało Kabuto, poruszając się nieznacznie. Plecy Kabuto wcisnęły się głębiej w miękki materac, kiedy wił się próbując odsunąć się od nieprzyjemnego tarcia. Ale to był ruch o tyle bezsensowny, że Orochimaru ani na chwilę, nie puścił jego ud. Brunet zwolnił na sekundę i nagle wysunął się z Yakushiego prawie do końca. Już nadzieja błysnęła w umyśle Kabuto — rozmyślił się? Ale kiedy ponownie pchnął, całe ciało Kabuto skamieniało, a głośny jęk przebrzmiał w sypialni.
Orochimaru uśmiechnął się. Co tu ukrywać — podobało mu się to. Wręcz podniecało jeszcze bardziej. Kabuto sądził, że Orochimaru S. Spencer był chorym człowiekiem i może nie pomylił się zanadto.
— Will, chciałbyś więcej? — wymruczał, nachylając się nad głową Kabuto.
Przybliżył swoje usta do ucha Kabuto i językiem przejechał po całej muszelce.
— Och nie… nie — wydyszał Kabuto. Miał dosyć, nie był nawet czy jak kiedyś dane mu będzie stąd wyjść, ujdzie na własnych nogach więcej niż dwa metry bez dyskomfortu ze strony sfatygowanego odbytu. A potem to poczuł. Ostry ból, który rozgorzał w dolnej części jego ciała. Sapnął. Czuł to, czego powodem był ten jasny płonący ból. Penis Orochimaru nagle stał się śliski od krwi. Agent miał wrażenie, jakby rozpękł się na dwoje. Kabuto zbladł i rzucił się na łóżku.
— Nienawidzę cię, chuju! Nienawidzę, nienawidzę. — Łzy pociekły mu po policzkach, całkiem nieświadomie.
Kończ…. Po prostu skończ i daj mi zemdleć w spokoju!, krzyczał do siebie w myślach.
Zemdleć i utonąć w ciemnej otchłani braku odczuć, braku wstydu i zażenowania, które płonęło czerwienią na rozgorączkowanych policzkach. Tego było po prostu zbyt wiele i Kabuto nie był pewny, ile jeszcze może nieść takiego traktowania. Ile jeszcze minut tej tortury musi minąć, zanim ten dupek wreszcie doczłapie się swojego orgazmu i da mu spokój.
— Genialnie — stęknął Orochimaru, a jego pchnięcia straciły na rytmie. Już zaraz?
Kabuto już nawet nie krzyczał, nie wierzył, że to ma jakiś większy sens patrząc na rozwój sytuacji. Wszystkie protesty uleciały mimo uszu Orochimaru. Mężczyzna spazmatycznie ruszył kilka razy biodrami i ugryzł prawy bark Kabuto.
To koniec, zaświtało mu w myślach, wreszcie koniec.
Teraz tylko ciężkie oddechy brzmiały w sypialni. Orochimaru wyszedł z Kabuto, ale ten nawet tego nie czuł. Właściwie nie był pewny, czy czuł cokolwiek poza zmęczeniem i sztywnością całego ciała. Trochę jakby go sparaliżowało.
— No, było nieźle — stwierdził Orochimaru, głaszcząc Kabuto po policzku. — To powiesz mi teraz, po coś tu w ogóle przyszedł?
Kabuto spojrzał się z lekka nieprzytomnie, ale skoro ta dłoń była taka delikatna, dotyk na policzku taki przyjemny, nie wahał się ani minuty. Nie wiedział, czy aby nie może czekać go zaraz coś gorszego.
— Po dokumenty na temat fuzji twojej firmy i firmy produkującej sos pomidorowy — powiedział cicho. — Mieliśmy cynk, że możesz chcieć przejąć rynek i rozpocząć produkcję spaghetti w puszkach.
— Ach — zastanowił się Orochimaru i nachylił się, cmokając chłopaka w usta. — Mogłeś tak od razu, Williamie.
I to właściwie usłyszał ostatnie. Bo zasnął.
Ha, może to był tylko najokropniejszy koszmar jego życia, a nie rzeczywistość?
***
Kabuto otworzył oczy i krzyknął. Ciemne oczy wgapiały się w niego z taką zaciętością, z jaką jeszcze nikt się na niego nie gapił, a opalony, wielki na pół twarzy nos zdawał się celować w taki sposób, żeby wybić mu oko.
— Co kurwa! — krzyknął szczerze przerażony, a gapiący się osobnik odskoczył od niego natychmiast.
— Nie drzyj się tak — powiedział pogodnie Jerry. — Miałem tylko zerknąć, co z tobą, skoro Oro siedzi u prawnika. Ale widzę, że w porządku. Tak z grubsza.
No tak, przebudzenie z twarzą Jirayi przed oczami nie należało do najprzyjemniejszych. Szczególnie po tak okropnie spędzonej nocy — Kabuto czuł pulsujący ból, promieniujący od tyłka w górę. Na swoich nadgarstkach zauważył czerwone otarcia i siniaki, ale cieszył się, że na powrót może ruszać się normalnie. Oczywiście normalnie w granicach górnej połowy ciała.
— To ja ci już nie przeszkadzam, kolego. — Jiraiya nacisnął klamkę. — Aha, Orochimaru zostawił coś dla ciebie na stoliku. Jakieś papiery, czy coś.
Kabuto spojrzał ciekawie na niewielki drewniany stolik pod oknem. Znajdowała się na nim ciemnozielona, tekturowa teczka. Ale zanim tak właściwie mógł się do niej dostać minęła ponad godzina. Najpierw musiał odkleić tyłek od prześcieradła, doczołgać się do łazienki i jakoś poradzić sobie z prysznicem. Miał tak dużo ran na piersi, że każda chociaż umiarkowanie gorąca woda, była dla niego zbyt ciepła i drażniąca dla skóry, a woda w brodziku zamiast przezroczysty miała czerwonawy odcień.
Jednak kiedy już wyszedł stamtąd, odziany w kompletnie nowe ciuchy, które chyba dostał jako prezent, i stanął przy stoliku, odkrył, że garnitur nie był jedynym prezentem. Zresztą krótka notatka nabazgrana w pośpiechu i utknięta za gumkę mówiła to samo:
Mój drogi Williamie,
mam nadzieję, że to o te dokumenty tak usilnie zabiegałeś wczorajszego dnia. Wystarczyło zapytać — obyłoby się bez tej całej farsy. Na tych papierach aż tak bardzo mi nie zależy.
Mam nadzieję, że wyniesiesz się stąd szybko i nie będę musiał na Ciebie patrzeć, jak wrócę ze spotkania.
Orochimaru
I rzeczywiście Kabuto w teczce znalazł wszelakie dokumenty, które dotyczyły fuzji dwóch przedsiębiorstw, a po które przyszedł tutaj wczoraj. Co za cholerny dupek! Jakby nie mógł mu ich dać od samego początku!
Ale Kabuto nie byłby sobą, gdy opuścił dom ot tak, po tym wszystkim, co go tutaj spotkało. Upewniwszy się najpierw, że nikogo nie spotka na korytarzach i w pokojach, przeszukał wszelkie zakamarki, jakie mogły zawierać jakieś ciekawe informacje. I znalazł, i skopiował na dysk przenośny, ale odkrycie to bardziej go przeraziło niż ucieszyło.
Orochimaru tylko z pozoru był producentem makaronu. W swoich rejestrach posiadał jeszcze niszową wytwórnię konserw gdzieś pod Londynem. Co prawda oprócz przeróbki makreli, dokonywały się tam jeszcze inne cuda – okazuje się, że wytwórnia ta potajemnie obsługuje niecałe 35% przerzutki narkotyków z Bliskiego Wschodu do USA, a czasami okazyjnie dostawy broni dla arabskich rebeliantów w potrzebie.
Nie dziwota, że facet ten ma kasy jak lodu i może robić wszystko, co sobie zamarzy.
Cholera. Czy Tsunade będzie wiedziała, jak najlepiej wykorzystać takie informacje?, zamyślił się, ostrożnie usadawiając się na fotelu kierowcy w swoim samochodzie. Nie. Na pewno będzie wiedziała, to przecież Tsunade, nieugięta przed nikim szefowa. Niech no tylko dam radę dojechać do centrum…
Przekręcił kluczyk w stacyjce.
***
— Konohamaru.
Cisza.
— Ej, Konohamaru! — Chłopak odwrócił spojrzenie od napisu na swoim jogurcie (95kcal w 100g i żywe kultury bakterii) i zerknął na Shikamaru stojącego w drzwiach. — Chciałeś poznać Kabuto, tak?
— No jasne!
— To idź się z nim zapoznaj. Na dole w recepcji, takie…
— Szarawe włosy. Wiem. — Konohamaru uśmiechnął się. Teraz ostatecznie, z najlepszego źródła, przekona się, jak wygląda robota prawdziwego agenta w takiej firmie, w jakiej pracuje.
Nie spodziewał się tylko tego, że ten słynny agent będzie sprawiał tak żałosne wrażenie. Na zdjęciu wyglądał jak pełen energii młody mężczyzna, a facet rozmawiający z sekretarką Tsunade wyglądał… strasznie. Utykający, z pokrążonymi oczami i zmęczonym uśmiechem na młodej przecież twarzy. Konohamaru automatycznie zwolnił kroku. Może nie dzisiaj? W końcu kiedyś na pewno będzie miał okazję poznać jakiegoś innego agenta. Najwyżej Shikamaru powie, że Kabuto nie miał dla niego czasu i wymienili tylko krótkie uściski dłoni.
Toteż zamiast do Yakushiego, skierował swoje kroki do toalety. Zdaje się, że nagle bardzo zachciało mu się skorzystać z kibelka.
end.

niedziela, 10 października 2010

"The Secret Agent Man" Rozdział 2 (OroKabu)

Rozdział 2
— Pan usiłuje mnie obrazić? — głos Kabuto wyrażał święte oburzenie.
— Nie, mówię tylko prawdę. Obraża cię to? Biuro „Barret&Wallace” nie istnieje. Co ty na to?
— Gdybym miał ochotę być niegrzecznym, powiedziałbym, że jest pan nieznającym się na rzeczy gburem. Ale że nie chcę wyjść na osobę niewychowaną, wzruszę ramionami i powiem tylko: Jak pan uważa.
— Aż tak bardzo chcesz mi to udowodnić? No dobra, zobaczymy, jak daleko pociągniemy tę małą gierkę. — Gospodarz zaśmiał się i przyciągnął do siebie telefon stojący na blacie. Placem wykręcił na tarczy jakiś numer i przyłożył słuchawkę do ucha, bawiąc się poskręcanym kabelkiem.
— Nigdy nie lubiłem tych przenośnych — oznajmił bez żadnego związku, a potem odezwał się już do swojego telefonicznego rozmówcy. — Cześć, Jerry. Mam do ciebie jedną malutką sprawę. Nie, nie, teraz mam tylko krótkie pytanie… Uhm, powiedz ty mi, czy na Wall Street działa takie biuro maklerskie jak „Barret&Wallace”? Nie? A mógłbyś powtórzyć to mojemu koledze, bo jakoś nie mógł w to uwierzyć, gdy sam mu powiedziałem. Okej…
Orochimaru wyciągnął w stronę Kabuto słuchawkę, a sam oparł głowę na łokciu i obserwował uważnie jego reakcję. Yakushi rzucił krótkie spojrzenie na błyszczący kawałek plastiku i z lekkim wahaniem przyłożył go do ucha.
— „Barret&Wallace” to spółka prawnicza, a nie biuro maklerskie. Obawiam się, że został pan przez kogoś oszukany — odezwał się niski, nieco dziwacznie akcentujący głos, a już chwilę później Kabuto odrzucił słuchawkę na widełki. Nie trafił; plastik trzasnął o blat. Cholera, Kabuto, myśl, a nie się denerwujesz! Człowieku, jak czegoś nie zrobisz, to czeka cię (oględnie mówiąc) nie za ciekawy los.
— Wallace, po co te nerwy? — roześmiał się Orochimaru, widząc grymas, który nagle pojawił się na twarzy Kabuto. — Po prostu mi powiedz, na jaką cholerę wpakowałeś się do gabinetu i dorwałeś się do moich szuflad? Mam tam coś ciekawego? Powinienem o czymś wiedzieć?
— Mówiąc szczerze – zaczął Kabuto, wiedząc, że to prawdopodobnie jedno z najgłupszych tłumaczeń, jakie dane mu było wygłosić w jego życiu — to jestem pańskim fanem od czasu, gdy pańska firma znalazła się w indeksie S&P 500*.
— Dziwne masz zainteresowania, Wallace. Ale w takim razie, czego tutaj szukałeś?
— Zdjęć — bez żadnego wahania strzelił Kabuto.
— Zdjęć? Może jeszcze z autografem?
— Mogą być. — Yakushi pozwolił sobie na uśmiech.
— Wallace, a jak powiem, że to całe twoje tłumaczenie do mnie nie przemawia i coraz bardziej zaczynam uważać, że jesteś jakimś niedouczonym detektywem przeprowadzającym jakieś powalone śledztwo w mojej sprawie, to co zrobisz? Oczywiście, wymyślisz kolejne usprawiedliwienie, a potem jeszcze jedno i następne… Naprawdę ciekawi mnie, dokąd byśmy doszli, prowadząc taką rozmowę, ale chwilowo nie to jest najważniejsze. — Orochimaru usiadł na krześle; marynarka zsunęła się z oparcia, opadając na podłogę. — Po co przeszukiwałeś mój gabinet? — zapytał znudzonym tonem.
Kabuto przestał patrzeć przed siebie. Wzrok skierował na lekko rozpiętą torbę, w której znajdował się laptop, czyli jednocześnie informacje będące celem jego misji. Do diabła! Być tak blisko, a jednocześnie tak daleko!
— Powtórzę się: czego tutaj szukałeś? — zniecierpliwił się mężczyzna. — Czy powinienem wezwać policję i powiedzieć, że nastąpiło włamanie?
— Drzwi były otwarte, a ja mam zaproszenie — automatycznie odparł Kabuto.
— Irytujesz mnie – stwierdził Orochimaru, w jedną sekundę stając za fotelem Kabuto. — Jak nie przestaniesz, to coś ci się stanie. Naprawdę. — Te słowa wypowiedział, nachylając się nad barkiem chłopaka i próbując jego reakcję. Yakushi oczywiście ani drgnął; nadal siedział rozparty na skórzanym fotelu i wpatrywał się torbę z komputerem.
— Powtórzę po raz ostatni, bardzo, bardzo wolno, bo myślę, że masz problemy ze zrozumieniem. Czego. Tutaj. Szukałeś?
Kabuto czuł, jak oddech Orochimaru dmucha na jego odsłoniętą szyję. Mimowolnie się wzdrygnął; facet musiał już być naprawdę nieźle rozeźlony.
— Do cholery, chyba nie chcesz, żebym wyciągał z ciebie tę jedną prościutką informację siłą?
— Miałeś chyba dzwonić na policję?
— Nie, zdecydowałem, że nie zadzwonię. To by mogło zagrozić moim interesom, nie sądzisz, mój [i]fanie[/i]? Bo jako fan chyba wiesz o większości moich źródeł dochodu. Nawet tych niepublicznych, mylę się?
— Nie.
— Patrz, nareszcie rozmawiamy jak ludzie.  Odpowiedz mi jeszcze na tamto, a będę bardzo zadowolony i może nawet pozwolę ci stąd pójść. Niech będzie, że w jednym kawałku.
— Kawałku? — powtórzył Kabuto, gwałtownie wstając. Ręka Orochimaru jednak z wielką siłą usadziła go z powrotem na miejscu; fotel obrócił się tak, że obaj mężczyźni patrzyli sobie w oczy.
— Dokładnie. — Złowieszczy śmiech przeciął twarz Orochimaru; kilka włosów wysunęło się z jego kitki, opadając na blade policzki. — Jeśli nie, mam kilka interesujących sposobów na wyduszanie takich rzeczy, Wallace. A swoją drogą, mógłbyś mi podać swoje prawdziwe imię, byłoby przyjemniej.
— Mówiłem.
— Prawdziwe imię.
— William.
— Nie pierdol! - Dłoń mężczyzny zaciśnięta w pięść poszybowała w stronę twarzy Kabuto, ten jednak w porę przyblokował cios i wymierzył drugą ręką haka w brzuch Orochimaru. Ten jednak w porę odskoczył, unikając trafienia. Ale Kabuto już wstał i zaczął szukać na biurku czegoś, co pomogłoby mu w obronie. Tylko lampka? Cholera, jakiś przycisk do książek byłby lepszy. Pociągnął mocno; kabel choć na początku stawiał opór, szybko przestał, wyskakując z kontaktu.
— Wallace — wysyczał mężczyzna, dopadając do jasnowłosego i oburącz chwytając za szyję. — Wkurwiasz mnie.  
Uścisk na gardle stał się silniejszy. Kabuto dzierżąc w dłoni ciężkawą lampę, uderzył mniej więcej w okolice prawego biodra Orochimaru. Mężczyzna sapnął, lecz kiedy Kabuto przymierzał się do kolejnego ciosu, napastnik złapał jego dłoń w taki bolesny sposób, że lampka wypadła mu z dłoni. Ostry ból przeciął jego nadgarstek.
— Khhu…rffa… — Kabuto stęknął, starając się siłą ściągnąć rękę Orochimaru ze swojego gardła. Jednakże chaotyczne szarpanie się, gdy było się podduszanym, nie na wiele się zdało.
— Ale ja, jak zresztą mówiłem, mam jeszcze kilka sposobów na takich jak ty. Bardzo fajnych sposobów. Przekonasz się niedługo.
Yakushi próbował poluźnić jakoś palce ściskające go za szyję i blokujące dostęp powietrza. Chciał kopnąć tego drania i zwiać, ale nie mógł tego zrobić — mężczyzna znajdował się za jego plecami, a wycelowanie mocnego kopniaka w takim położeniu było praktycznie niemożliwe. Orochimaru tylko docisnął jego głowę do blatu biurka i uśmiechnął się drapieżnie.
— Podoba ci się, Wallace? Dasz się udusić, tylko po to, żeby nie pisnąć ani słówka o tym, co tutaj robisz? Taki ładny chłopak, a taki głupi — zacmokał zdegustowany i zwolnił uchwyt. Na szyi Kabuto pojawiły się czerwone ślady po zaciśniętych mocno palcach. Kabuto opadł na kolana obok mebla i zacharczał, otwierając szeroko usta i próbując złapać powietrze.
Kaszel chwilowo zawładnął jego ciałem — kaszlał tak spazmatycznie, że myślał, że niedługo wypluje swoje płuca na błyszczące, najwyraźniej pastowane niedawno buty Orochimaru. Buty, które stały do tej pory jakieś półtora metra przed klęczącym i próbującym wyrównać oddech Kabuto, ze stukotem obcasów po podłodze podeszły bliżej chłopaka. Orochimaru nagle złapał czerwony krawat Kabuto i podciągnął jego głowę; ponownie ich spojrzenia się spotkały — jedno z nich było wyraźnie rozbawione całą sytuacją.
— Cały się spłakałeś, mój drogi — stwierdził. — Jesteś o tysiąc lat za młody, żeby mierzyć się ze mną, Wallace. Nie każda firma robiąca kluski jest w S&P 500, nie każdy właściciel takiej firmy ma kasy jak lodu i nie każdy może sobie pozwolić na to, na co pozwalam sobie ja. — Kciukiem potarł śliski materiał krawata, a potem pociągnął go jeszcze mocniej. Kabuto trochę oszołomiony nawet nie próbował zrobić coś więcej, niż parsknąć coś niewyraźnego, co miało służyć jako odpowiedź. Najlepiej taka sarkastyczna.
— Mógłbym cię teraz udusić twoim własnym krawatem, chłopaczku, a ty byś nawet nie pisnął. Tylko nie wiem, czy nie byłoby to zwykłe marnotrawstwo.
Ach, gdyby tylko spojrzenie mogło nagle stać się laserem i zabijać wszelkich draniów, którzy patrzą się na Kabuto z góry i ględzą, jacy to oni świetni nie są!
Jesteś w moim typie, Wallace. Zanim cię zabiję, równie dobrze mogę cię najpierw przelecieć. Chyba nie robi ci to wielkiej różnicy, nie?
— Będę krzyczeć.
— Niewątpliwie będziesz, jestem świetnym kochankiem, mój drogi.
— Chyba kpisz.
— Wallace, myślisz, że ktoś cię usłyszy przy tej muzyce grającej na dole? Naprawdę tak, myślisz? Gratuluję inteligencji.  
Kabuto prychnął:
— Nie przyjmuję komplementów od takich łajdaków jak ty.
— Nie musisz, Wallace, obejdę się bez miłych słówek i uśmiechów.
— Wal się, pojebie.  
Cios w szczękę był mocny i nawet jakby Kabuto chciał go rozłożyć na części pierwsze, nie znalazłby tam ani fragmentu, który nie byłby nacechowany czystą, jakby wydestylowaną nienawiścią. Z kącika jego ust popłynęła krew, chyba zgrzytające o siebie zęby rozcięły mu kawałek policzka.
— To nie dotyczy ciebie, Wallace. Kolejny taki numer i zaboli bardziej. Dużo, dużo bardziej. Tak bardzo, że nie będziesz w stanie powiedzieć nic; że zapomnisz, jak się myśli; że twoim jedynym pragnieniem będzie tylko śmierć, jak najszybsza, jak…  
Kabuto splunął. Chciał trafić wyżej, ale przez to, że klęczał na kolanach, różowawa, zmieszana z krwią ślina wylądowała tylko na białej kamizelce Orochimaru. Usta mężczyzny zamknęły się z cichym, ale złowieszczym kłapnięciem; przynajmniej ten monolog wariata już nie dzwonił w uszach Yakushiego.
— Ty gnoju! — Silne pociągnięcie za krawat i chwyt za włosy. — Sam się o to, kurwa, prosisz!!!
Orochimaru schwycił pewniej jedwabiste, szarawe włosy Kabuto, uśmiechnął się upiornie i walnął głową chłopaka o swoje kolano. I jeszcze raz, i jeszcze, i… Kabuto krzyczał, a przynajmniej to przypominały stłumione kwiki wydobywające się z jego trzewi; z każdym spotkaniem z nogą mężczyzny jego nos cierpiał coraz bardziej — to że był złamany, było już pewne, jak tylko po raz pierwszy rozgniótł mu się na rzepce Orochimaru i krótkie chrupniecie rozpaliło wszystkie nerwy w ciele Kabuto do białości. Każde kolejne uderzenie mogło tylko sprawić, że nos (albo też to, co z niego jeszcze zostało) albo odpadnie, albo przemieści się gdzieś na czoło.
— To co? — zapytał w końcu Orochimaru, gdy już znudziło mu się nawalanie Kabuto albo gdy plama na nogawce jego jasnego garnituru zrobiła się tak wielka i czerwona, że nawet on musiał na to jakoś zareagować. — Teraz lepiej?
Ale Kabuto raczej nie mógł teraz udzielić odpowiedzi. Patrzył się oszołomiony bólem i wypitym wcześniej alkoholem, a gęsta krew wypływała mu z nosa, bąbelkując przy nozdrzach z każdą próbą wydechu. Pół twarzy usmarowane było lepką, krzepnącą powoli czerwienią. Orochimaru zwolnił uścisk na włosach Yakushiego, a ten tak zwyczajnie upadł do przodu, twarzą w wypolerowane na wysoki połysk buty Orochimaru.
— Kurwa pięknie – rzekł Orochimaru, poruszając nogą tak, żeby spojrzeć na twarz chłopaka. Napotkał szklane spojrzenie ciemnych oczu. — Zabiłem gościa i ujebałem garnitur. Najwyraźniej mam dzisiaj pecha.
Pecha, tak? Stwierdzenie to zapewne zdenerwowałoby Kabuto, gdyby aktualnie miał jakąkolwiek okazję do protestu (rzecz jasna nie miał) — to w końcu dla niego ten dzisiejszy dzień okazał się być ultrapechowym. Co by nie powiedzieć — było dopiero kwadrans po szóstej, dzień się jeszcze nie skończył. Ma jeszcze trochę czasu, żeby pokazać, jak bardzo pechowy i jak okropny dla Yakushiego będzie to dzień…
Pod warunkiem, że Orochimaru go nie zabił, oczywiście.
* S&P 500 – w skład tego indeksu wchodzi 500 firm o największej kapitalizacji na nowojorskiej giełdzie – mowa o takich gigantach jak Apple, Coca Cola, Nike etc.. Orochimaru obraca się w doborowym towarzystwie, nie ma co ;)